Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Fragment nowej powieści
Gabriela Iwińska

Lekcja uważności. Jezus siedzi na podłodze. Obok niego, na granatowej kanapie w jasne kwiaty leży Maryja, owinięta w cienki koc tym razem w kwadraty, które, a i owszem, również stanowią paletę kilku odcieni granatu. Przez środek wielkiego pokoju – wielkiego nie tylko metrażem, co i wysokością; mieszkanie to bowiem usytuowane jest w starej, niewyremontowanej kamienicy – ciągnie się również granatowy dywan. Ten z kolei posiada jakieś wahnięcia żółtych abstrakcyjnych wzorów. Na szczęście tylko drobnych, incydentalnych. Wszystko to, cały ten obraz, został zaprojektowany w pokoju, którego ściany pokryte są dość jasną odmianą niebieskiego. Jeśliby się wdawać w szczegóły i szukać po palecie barw, to faktycznie można ten kolor przypisać do już wyblakłego wariantu błękitu królewskiego. Z odrobiną cyjanu. To by się zgadzało.

            Domyślam się, jakie teraz mogą rodzić się pytania, a jakże daleko idące spekulacje. Odpowiadam od razu: nie wiem. Może dlatego, że niebieski to woda, a więc i czystość, ale to także niebo, więc nieskończoność, wieczność, spokój, cisza, skupienie. Jednak to kolor chłodny, przywodzący na myśl minusowe temperatury, czerwone uszy i nos, gdy jest się na zewnątrz, zwłaszcza gdy nie wzięło się czapki, sople lodu, zamarznięte rzeki. Niebieski jest powolny, ciągnący się, jakby opieszały. Podobno jego ciemniejsze tonacje odpowiadają za takie cechy jak zaufanie, godność, inteligencja. Ciekawe. Z kolei wszyscy ci, którzy wybierają ten kolor, odziani są w spostrzegawczość, zmysł analityczny, ogromne zasoby twórczości i szerokiej wyobraźni. Według różnych źródeł ma ich pobudzać wszelka kultura – literatura, tu zwłaszcza poezja i dramat, muzyka, głównie klasyczna, wysmakowany jazz, poezja śpiewana, czasem ballady rockowe, ale nastawione na tekst, najlepiej również poetycki lub balansujący na krawędzi, teatr w każdych ilościach, sztuka, najlepiej malarze, rzeźbiarze francuscy i włoscy. Ludzie od niebieskiego sami chcieliby tacy być – pragną zostać wielkimi artystami, po których odejściu świat już nigdy nie będzie taki sam. Ich największym marzeniem jest to, żeby odcisnąć swoje życie jak stemplem na linii historii dziejów. Zapisać się w podręcznikach, w głowach młodych ludzi o wybujałych fantazjach. A gdy przychodzi im rozwiązywać problemy, stają się niezwykle przenikliwi i praktyczni, tak że wszystkie niesnaski stają się jałowe i wymierają bezsilne. Podobno takie osoby zawsze chcą być na pierwszym miejscu. Stąd może cała ich ta atrakcyjność, utkana z wcześniej przywołanych cech. Zostałaby pominięta przeze mnie jeszcze jedna kwestia, a bardzo ważna – jak niebieski, to również błękitna krew. Z pewnością ludzie decydujący się w codziennych sytuacjach na ten kolor, odznaczają się szlachetnością i dobrym urodzeniem.

            Albo to wszystko próbują sobie wmówić.

            Może tak chciała być postrzegana Maryjka. Znów powtarzam: nie wiem, naprawdę nie wiem, czy to ta bardziej świadoma jej strona, czy podświadoma. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć w zupełną nieświadomość. Co to to nie.

– Zdrzemnę się chwilkę – powiedziała, zamykając już ciężko powieki.

– Dobrze, mamuś – jak zwykle odpowiadał jej Zusek.

– Tak pół godzinki dla słoninki – ciągle to powtarzała, co chyba miało być zabawne. Uśmiechała się przy tym za każdym razem. No cóż.

– Dobrze, mamuś – po chwili dodawał. – Ja sobie tu posiedzę przy tobie.

– Ale po co? Nie trzeba.

– Poczytam książkę.

– Zusku, idź do siebie.

– Będę sprawdzać, czy sny są odpowiednie. Dobre.

– Okna są otwarte. Przeciąg jest.

– Śpij już.

            W końcu ulegała. Zazwyczaj to nie trwało tylko pół, a całą jedną godzinkę. Znaczy dość sporo tej słoninki. Siedział przy niej przez cały czas. Z początku, gdy dopiero kładła się z zamiarem, zjawiał się od razu i otulał ją tym kocem, zwłaszcza stopy, żeby przypadkiem żaden okruch chłodniejszego powietrza nie przedostał się do kawałka nagiej skóry matki. To wywołałoby gęsią skórkę i ewentualnie mogłoby podrażnić przypuszczalnie jakiś dobry, ciepły sen. Potem faktycznie siadał tak, by być dość blisko jej twarzy, i patrzył na nią. Było w tym patrzeniu coś z tego, jak kiedy się stoi na nabrzeżu portowym i się patrzy na wolno sunący ku kei statek, ale jest on jeszcze trochę daleko i bez małej lornetki nie można rozróżnić twarzy stojących na mostku pasażerów. Coś takiego.

            Kiedy matka w końcu usypiała, i słyszał jej rytmiczny spokojny oddech, w takt dostojnych walców i polonezów, odgrywanych już gdzieś daleko, albo spontanicznego tańca na boso w ciszy, w zgaszonym Luwrze, skąd dawno oddalili się ostatni turyści spragnieni splendoru przez kontakt z najwybitniejszymi dziełami sztuki – wiadomo, że sny Maryjki musiały być spójne, jak wybór niebieskiego, nie mogły być byle jakie, czy, jakby to powiedziała Maryjka, „proletariackie” (Bóg wiedział, co robi) – odwracał się w końcu do niej tyłem, opierając się plecami o kanapę. Brał do ręki odłożoną obok książkę, którą zawsze miał przygotowaną w takich wypadkach, czyli Biblię, otwierał na dowolnej stronie i kartkował. Na początku tylko tyle, bo wzrok nie mógł się przykleić do żadnej konkretnej frazy. Dopiero potem chwytał się, jakby w akcie desperacji, jakiegoś zdania, typu: We śnie i w nocnym widzeniu, gdy spada sen na człowieka; i w czasie drzemki w łóżku, otwiera On ludziom oczy… Chwilę czytał, aż w końcu aura pokoju, wypełniona słodyczą maryjkowej drzemki, doganiała i jego. Wtedy zabierał matce leżącą w nogach dodatkową poduszkę i kładł się prawie pod samą kanapą, jak pies, patrząc już wtedy na opadającą na brzegu rękę Maryi. I tak zasypiał.

            Ona często budziła się przed nim i obserwowała go z perspektywy kanapy. Widziała, że nawet jego oddech podczas śnienia, który mógłby spokojnie wyjść nieco spod kontroli lekko zesztywniałego autyzmem ciała, pozostaje skromny, cichy i jakby powściągliwy. Naprawdę wyglądał wtedy jak kundel zwinięty w kłębek, by nie zabierać zbytnio przestrzeni. Może to taka imitacja ciepła – leżał w końcu na skrawku dywanu, podparty tą jedną małą poduszką. Bez żadnego koca. Zresztą skąd miał go wziąć, skoro wcześniej zabrała go już Maryjka. Nie, oczywiście, że nie było w tym domu dwóch koców. Po co? Maryjny dom nie przewidywał takiego wariantu, że poza nią ktoś jeszcze może spać. W dodatku dziesięcioletni syn, który mógłby po prostu biegać za piłką albo może i już za dziewczynkami. Ale takie rewelacje go jakoś omijały. Znaczy sam ich unikał. Wolał siedzieć tu. Z nią.

Nie, nie wiedziała dlaczego. Skąd to się brało. Czemu tak silne. Ta miłość. A przecież nie mogła jej zaprzeczyć.

Oglądała go kawałek po kawałku. Widziała jego chudość. Duże dłonie z długimi i z za bardzo kościstymi palcami, ułożone razem, jak do modlitwy, i wsunięte pod poduszkę. Nie całe, by mogły nieświadomie stanowić punkt obserwacji.

No właśnie. Czy kiedykolwiek Maryjka złapała się na tym, że własnego syna podgląda i analizuje jak przedmiot? Jak coś, co można położyć na szkiełku mikroskopowym i podejrzeć bliżej pod lupą? Chyba nie dane jej były takie konkluzje.

Kiedy się budził nie ukrywała swojego obserwatorskiego wzroku. Jezus może się nie peszył, ale czuł coś dziwnego. Jakby taki ucisk. Ponieważ jednak jego ciało czasami potrafiło zesztywnieć poza jego kontrolą, był już przyzwyczajony do takich bliżej nieprzyjemnych doznań. Czy on czuł się jak psiak u nóg swojej pani? Raczej nie zdawał sobie sprawy z przyjętej pozycji. To Maryja prowadziła go przez życie. Wszystko, co wiedział, pochodziło od niej.

Prawie wszystko.

***

Miała swoje standardy i swoje natręctwa. Skąd przyszły, tak bezczelnie silne i zdecydowane – nie wiadomo. Kupowała co miesiąc różnego typu magazyny o wnętrzach, sztuce, stylu życia. Może gdzieś tam wyczytała, jak komponować harmonijną przestrzeń, w której żaden mąż ze swoimi niewyrzuconymi skarpetami, z okruchami pod stołem i na kanapie, gdzie przecież nie wolno mu było jeść, z mlaskaniem i przełączaniem kanałów, z wiecznie obsikaną deską, z niewyczyszczoną maszynką do golenia, rzuconą niedbale obok umywalki, nie mógł się w żadnym wypadku znaleźć. Może na którejś stronie ktoś podał, że by osiągnąć odpowiedni stan umysłu, pełnego ukojenia skołatanych myśli, wyciszenia i wzniesienia się ponad ludzką przeciętność, koniecznie trzeba pozbyć się toksycznych relacji, zakończyć kontakt z kimś, kto przerywa cenne milczenie, przebija się przez trudną do osiągnięcia powłokę skupienia ze swoimi żądaniami w sprawach błahych. To połącznie nie mogło zadziałać. Czysta na wskroś, poukładana, cicha przestrzeń niebieskiego pokoju i mąż. Z czegoś trzeba było zrezygnować.

            Syn wcale lepiej nie pasował. No i, przypomnę, autyzm. Kula u nogi. Właśnie to myślała, te słowa, choć nigdy, nawet pozostawiona w sytuacji jedynie z samą sobą, się do tego nie przyznała. Ale starała się robić wszystko, by jak najlepiej ułożyć puzzel o imieniu Jezus do tego wnętrza. Jego przypadłość miała tyle w sobie dobrego, że można go było ustawić, uciszyć, zawładnąć nim. No i jeszcze był dzieckiem. Podwójna przewaga.

            Czy muszę dopowiadać, że nie, nikt nie zareagował? Nie miał nawet kto. Łącznie z puzzlem, nieświadomym, bo jak. Dopiero uczył się tej sztuki zwanej życiem. Wszystko było przecież takie normalne.

            Co więc mogło pasować do jej niebieskiego pokoju? Grzeczne skulone dziecko. W pełni posłuszne. Przychodzące, kiedy się je wzywa. Odchodzące do swojego pokoju, gdy się je o to prosi. Czytające Biblię, gdy tak należy. Krztuszące się tylko do tego stopnia, by nie trzeba było wzywać karetki, bo to problem. I tylko w domu można chorować. Na zewnątrz trzeba pokazać grubą, twardą skorupę skóry, wyschniętą od nadmiaru wewnętrznej siły i stanowczości. Modlić się rano i wieczorem, jak ksiądz proboszcz uczył. Do tej modlitwy składać ręce równo, na wysokości piersi, każdy palec do palca, plecy wyprostowane, nogi złączone, palce stóp ściągnięte, głowa wzniesiona lekko ku górze, w stronę najwyższego majestatu, ale też bez przesady, bo to może się wydać zbyt pyszne, odważne, bez pokory. To już świętokradztwo po prostu. Jeść nożem i widelcem, zawsze, chyba że zupa, to wiadomo, łyżką. Nie pochylać talerza by dopić resztki, nie wylizywać resztek sosu, choć dobry. Nie rozlewać, nie mlaskać, nie siorbać, nie rozrzucać, nie pluć. Nie rozmawiać podczas posiłku, nie oglądać telewizji, bo to może skutkować plamami na obrusie, kawałkami cennego jedzenia na podłodze. Nie marudzić, że nie dobre, jeść wszystko i całować matkę, że tak, pyszne. Nie tyć, nie spóźniać się, odrabiać lekcje zaraz po szkole. Czytać codziennie co najmniej dwadzieścia minut książkę. Poza Biblią, naturalnie. I w końcu – nie przytulać się, nie wchodzić na kolana, bo sukienka się pogniecie, nie całować, bo makijaż spłynie, tak starannie dopracowany, zgodnie z najnowszymi trendami, opisanymi w przywołanych czasopismach. Nie chcieć iść do cyrku, do zoo, na łyżwy, na rowerek. To tłum, to brud, to niebezpieczeństwo kalectwa, to ruch i radość. Po co to komu. W końcu radość nie jedno ma imię. Po pierwsze nie musi być ona taka sama jak u wszystkich, a po drugie może być czysta, pachnąca i osiągana w zaciszu własnego mieszkania.

            Jezus łamał większość tych zasad. Natomiast pragnienia pójścia do wesołego miasteczka czy do piaskownicy były w nim skutecznie powściągane. Po pewnym czasie nauczył się strachu przed chceniem czegokolwiek.

Malarstwo do tak harmonijnych wnętrz od zawsze bardzo dobrze się wkomponowywało. A jeszcze jak ktoś sam maluje, a w rogu stoi sztaluga? Pretekst do zazdrości. Chociaż nie bardzo wiem, kto mógłby zazdrościć, bo prawie nikt się w tym domu nie pojawiał, poza sporadycznymi wizytami terapeutki Zuska i księży z parafii. Głównie właśnie księdza proboszcza. Wydawało się dziwne, że tak osobiście lubił odwiedzać swoich parafian, a w szczególności Maryjkę. Zostawmy to na razie.

            Malowała więc głównie rano, kiedy szybkim krokiem odprowadziła dziecko do szkoły, łapiące przy tym niezłą zadyszkę. Czekała na wejście słońca na stare drewniane deski i tam, dokąd sięgał jasny kwadrat na podłodze, tam przysuwała sztalugę i malowała.

            Pewien obrazek – swojego czasu do tego aktu zaprosiła również, sobotnim pięknym przedpołudniem, Jezuska. Skoro już sobie coś tam szkicował, to można go było nieco przyuczyć. Jakby został artystą byłoby wcale nieźle. I pomyśleć by było miło: mój syn, Jezus, artysta. No bo kto inny? Do niczego się nie nadawał, póki co. I niewiele widziała szans, na inne drogi kariery.

            Ponieważ ona zajęła sztalugę, więc on płótno, które od Maryjki dostał – oczywiście małe, takie mniej więcej w formacie kartki z bloku rysunkowego, bo większego szkoda – oparł sobie o lewą nogę sztalugi, zahaczając jeszcze o kawałek inspirującego światła, które w tym dniu wyjątkowo wsączało się do pokoju. Aby podwyższyć istotność tej chwili, że oto matka i syn wspólnie pierwszy raz malują, Maryjka włączyła jakąś składankę Haydna, Mozarta i Beethovena z pirackiej płyty (pewnie też przyniesionej przez księdza proboszcza).

– Najpierw malujesz tło – zakomunikowała belferskim tonem – a dopiero potem rysujesz pierwszy plan.

– A czemu nie mogę odwrotnie?

– Bo tak się nie robi, tłumaczę ci dziecko, przecież. – lekko ściągnęła brwi, ale po chwili znów je rozluźniła i kontynuowała – Widzisz, malarstwo to warstwy. Możesz nieskończenie dokładać. No, prawie.

            Pokazała mu trochę jak się miesza kolory, ale nie to, jak trzymać pędzel, jakich ruchów używać. Chciała, by na nią patrzył, podglądał jej pracę, zachwycał się swobodą płynięcia pędzla po płótnie. Chciała, by wypełnił go tak błogosławiony spokój, jak ją. Przez chwilę tak było. Szkoda, że nikt nie zrobił zdjęcia. Może tylko Bóg zdążył się przełączyć na tę scenę. Może pstryknął szybką fotkę i oprawił w ramkę. Żal zaprzepaścić takiego widoku.

            Trwało to tylko moment, bo Jezus jednak trochę się gorączkował. Był głodny, a został mu obiecany kawałek ciastka o dość specyficznej nazwie: cycki murzynki. Pozostawmy to bez komentarza, choć, muszę przyznać, miało bardzo dobry smak.

            Ale udało mu się tego jednego przedpołudnia ukończyć obrazek: papużkę arę siedzącą na gałęzi na pewno jakiegoś egzotycznego drzewa. I wyszło mu to naprawdę nieźle, zwłaszcza jak na pierwszy raz, zwłaszcza jak na to, że to było dziecko. Jedynym mankamentem były nogi papugi. Niestety nie przypominały małych spiczastych szpon, które precyzyjnie oplatają gałąź, tylko bardziej dwa trójkąty. Jak dla mnie był to, przy całkiem poprawnej całości, szczegół. Najważniejsze było to uczucie, no właśnie, radości. Jezus był naprawdę zadowolony z siebie. Lubił wracać ze szkoły, by biec do swojego pokoju popatrzeć na papużkę. W klasie opowiadał kilku osobom o niej, z wcale nieskrywaną dumą.

            I tylko Maryjka, czy była niezadowolona z efektu, że to nie poziom da Vinci, czy że tylko papuga, czy że te koślawe nogi lub czy chciała zapobiec grzechowi pychy, wkrótce dzieło Jezusa zamalowała.

 

 

 

Gabriela Iwińska – ur. 1993 r. w Siedlcach, choć obecnie mieszka, pracuje i próbuje skończyć doktorat we Wrocławiu. Nie cierpi etykietowania, więc nigdy nie pomyśli o sobie „poetka”, choć pisze wiersze, nigdy nie powie na swój temat „pisarka”, choć proza weszła jej już w krwiobieg. Laureatka kilku konkursów i turniejów poetyckich, których nie ma co przywoływać, bo po co to komu. Entuzjastka bycia sobą i bycia kobietą. Miłośniczka Edwarda Stachury.

PODZIEL SIĘ

Do góry