Przy Psim Zrębie skręcili na meszną drogę. Wydarzenie poranka omówili już na gościńcu, ale nie było im chyba w głowach, żeby teraz iść gęsiego. Szli więc w milczeniu, lecz raźno, nie zważając na wysoką trawę, błotniste kałuże i że trącają się ramionami: Radomir Turzyc (wiosen 24) i Mikuł Kwasek (wiosen 26).
Niespodziewanie, chociaż takie mogło być tylko złudzenie w zwartej zieleni, zjawił się przed nimi starzec (wiosen najmniej 40). Brodę miał siwą i długą do pasa, a nogawice ubłocone do kolan. Nie posiadał torby podróżnej, kubka na wodę ani kostura zbrojonego skórką jeża. Gdyby ktoś go spotkał samojeden, może by się i przeląkł. Po Turzycu i Kwasku nie było znać strachu, mimo że nieznajomy zagrodził przejście pomiędzy drzewami. Przywitali się jednak po bożemu i starzec zagadnął:
– Dokąd to?
Kmiecie popatrzyli po sobie.
– Do Globli. Na msę świętą – odparł Turzyc, odważniejszy.
Starzec zmarszczył brwi, siwe i wilgotne, nie wiadomo, czy od potu, czy z przyczyny porannej mgiełki, i popatrzył chytrze.
– Nie wasza parafia to jest. Przewiną waszą będzie w obcym kościele modły czynić.
– Nasa, nie nasa. Idziem. Ustąp, starce – rzekł Turzyc i ucapił się krzyżyka wiszącego na własnej szyi.– W Mące msy dzisiaj nie będzie. Grabiec ubity! – dopowiedział.
– Ubity? – zapytał staruch, żeby rozmowę podtrzymać.
– Ubity.
– Idziecie jeno wy dwaj? – podpytywał jeszcze.
– Ano. Chłopy stoją, o tak – odparł Kwasek i rozstawił nogi szerzej. Odgarnął z czoła płowe strąki, wytrzeszczył oczy, rozdziawił usta, a potem dodał: – Aliści już sołtys pogonił Cmentarnego, co by zbierał Grabca z placu. Teraz pewnie chłopy się dziwują zbieraniu.
– Śpieszno nam – przerwał Turzyc, przestępując z nogi na nogę. – Ustąp, starce – powtórzył. Uśmiechnął się przy tym łagodnie, ukazując brak siekaczy i nadłamany kieł, pewnie na znak, że nie zawaha się nawet siłą torować drogę.
Starzec pokiwał głową i rzekł:
– Idźcie, idźcie. Bóg was błogosławi! – Przesunął się też od razu ku olszynom. Kmiecie ruszyli ochoczo, aż ziemia zamlaskała pod nogami.
Nic im więcej starzec nie powiedział. Bo i cóż miał rzec, że widzi do tyłu? Mógłby opowiedzieć, jak Grabiec jedną ręką wąs podskubuje, a drugą kości ku sobie nagarnia, miętosi pod rękawem, a tak, żeby w grze wypadały na jego. Że widzi, jak pleban, podchmielon wielce, odgaduje to miętolenie, z ławy się zrywa, kości precz rozrzuca i chwyta za kij: solidny, z dębczaka. I dalej mógłby starzec opowiedzieć, jak pleban do Grabca przyskakuje i wprost przez łeb chce go uczciwości nauczyć. Grabiec, oporny na wiedzę, z plebanii wypada, już po placu przed kościołem goni i opędza się przed kijem, jakby rój os go ułapił o świtaniu. I jak piwem i własnym duchem prosto w nos plebanowi na ostatku zionie. W to by może jeszcze Turzyc i Kwasek uwierzyli. Więc mógłby im to starzec opowiedzieć, ale właściwie po co?
Mógłby im starzec powiedzieć, że do przodu też widzi. Jakby im powiedział, że Radomira Turzyca i Mikuła Kwaska pleban z Grobli i nowy pleban, z Mąki, wyróżnią, bo jedyni z chłopów obowiązek mszalny wypełnili, to by może im było łatwo uwierzyć. Niechaj jednak i oni w nudnym żywocie jakąś siurpryzę mają.
Ale jakby im starzec powiedział, że tam daleko, setki wschodów słońca w przód, widzi kmiotków i uczone paniska, ha, białogłowy nawet, nie tylko jako te sroki w gnat wpatrzone, ale jeszcze jako te koty z pełnymi pęcherzami ganiające, żeby czyjąś juchę utrwalać na memento karcie, żeby ta jucha się wszystkim ludziskom niczym w lustrze diabelskim objawiała, o, w to pewnie ani Turzyc, ani Kwasek by nie uwierzyli.
Tak więc starzec w milczeniu odsunął się, a gdy kmiecie zniknęli mu z oczu, popędził ku gościńcowi. Aż błoto spod wykoślawionych łapci pryskało i świeżymi plackami przyklejało się do tuniki po samą rzyć. Nie wiem, może i on zbieranie Grabca na żywo chciał zobaczyć.
Krystyna Czarnecka – średniowiecze nie jest jej bajką, ale wyzwaniem jednorazowego użytku; pisze opowiadania współczesne i wiersze.