Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Hibernakulum
Aleksandra Niemasz

Zamykam oczy i widzę to wyraźnie: naszą jamę jako Arkę Noego, a nas jako zapędzane do środka bydło, uciekające przed wewnętrznym potopem.

Popękane ściany w kolorze brudnej bieli. Niechlujne, dziecięce rysunki przyczepione przezroczystą taśmą klejącą. Piętrzące się pod telewizorem gry planszowe, z których żadna nie jest kompletna. Na środku stół do ping-ponga, wokół którego krążymy, robiąc senne piruety; zabrali nam siatkę, więc rozgrywki bywają niemiarodajne.

W toaletach brakuje luster. Ściągnęli je, kiedy jedna z dziewczyn rozbiła jedno w damskiej łazience; śmiała się przy tym, a z nosa leciały jej bladozielone gile. Nie ma luster, jest za to grzyb w kabinie prysznicowej i oldschoolowa spłuczka ze sznurkiem w jednej z kabin, a także szeroki parapet, na którym można wygodnie usiąść. Z wysokiego okna rozprzestrzenia się widok na boczne wejście; obserwujemy przechodzących pracowników lub zabłąkanych, poddenerwowanych przechodniów, stroimy do nich miny i udajemy obłąkanych.

Specjaliści zjawiają się rzadko. Właściwie nie mogę wyłonić ich twarzy z pamięci. Gdy już do nas zawitają, potulnie czekamy na swoją kolej. Stoimy gęsiego pod gabinetem. Każdy innego wzrostu – wyglądamy jak nieregularny wiejski płot albo niechlujnie powbijane szpilki krawieckie.

Strażniczkami są one i oni: kilka kobiet i dwójka barczystych, zobojętniałych mężczyzn. One dzwonią po nich, gdy potrzeba męskiej ręki. Męska ręka to najlepszy sposób na nieposłuszeństwo.

Wszyscy boimy się ich, od kiedy jedna z ciszy nocnych została zagłuszona przez salwy histerycznego śmiechu małej Any. Na jej gładkiej beżowej twarzy pojawiały się cieniutkie jak nitki zmarszczki mimiczne, a oczy stawały się małe jak ziarna pieprzu. Mała Ana szalała na łóżku, a my nie potrafiliśmy być obojętni: wystarczyła chwila, aby w całym budynku rozbrzmiał dziecięcy chichot.

One momentalnie się wściekły. Czaiły się pod naszą salą (widziałyśmy ich cienie), a gdy tylko usłyszały Anę, darły się jak wrony w obronie młodych. Nie wytrzymały długo. Dotarł do nas tylko energiczny tupot drewnianych chodaków. Potem: ostry i bezlitosny dźwięk dzwonka, charakterystyczne „cyk” przy otwieraniu drzwi i odgłos mosiężnych, ichszych kroków. Ana przeraźliwie krzyczała. My milczeliśmy.

Od tego momentu one i oni budziły w nas strach i odrazę. Widzieliśmy w nich wrogie i egzotyczne potwory. Najgorsza była Cyganka. Wstrętna, wykrzywiona w grymasie baba, która nie kryła wewnętrznej żółci przed nikim. Jej czarne włosy latały w powietrzu niczym pająki, gdy rytmicznie i pewnie szła przez korytarz, a gdy krzyczała, z jej ust wychodziła czasem bańka śliny.

Cyganka wiedziała, że nazywamy ją Cyganką i że ma nad nami władzę.  Po jednej sytuacji, w której przedrzeźnialiśmy jej napad złości, dopadła mnie w toalecie. Nie mogliśmy zamykać się od środka, więc do każdej kabiny był łatwy dostęp.

Ściągałam akurat majtki, gdy Cyganka otworzyła drzwi do mojej kabiny, a ja zobaczyłam jej wykrzywioną i nienawistną twarz, kiczowatą czerwień na ustach i ciemny pieprzyk na linii żuchwy, z którego wychodził wyjątkowo długi włos.

– Cyganki potrafią rzucać klątwy, więc uważaj.

Moją karą za nieposłuszeństwo była piżama. Przez tydzień musiałam chodzić tylko w piżamie, w dodatku nie w swojej, a takiej, którą wręczyła mi jedna z sojuszniczek Cyganki. Piżama była dwuczęściowa, za duża co najmniej o dwa rozmiary i niemal czułam na niej zapach starej i schorowanej kobiety, która zapewne nosiła ją przede mną. Zbierało mi się na wymioty, kiedy ubierałam ją po raz pierwszy. Z obrzydzeniem odkryłam, że na wewnętrznej części spodni, tuż w kroku, jest niesprana, bladoczerwona plama.

I tak sobie żyliśmy.

Najbardziej lubiliśmy się przytulać, zwłaszcza do najmniejszych z nas. Sadzam sobie te zobojętniałe już maluchy na kolanach, jakbym sadzała kundelki przybłędy albo oddzielone zbyt wcześnie od matek szczeniaczki. Czytałam im książki, opowiadałam bajki albo oglądałam razem z nimi kiepskie paradokumenty; śmialiśmy się z przedstawianej w nich patologii, jakbyśmy wcale do niej nie należeli.

Zawieraliśmy przyjaźnie, których nie wolno nam było zawierać. Łączyliśmy się w pary, łamiąc regulamin. Śmialiśmy się, całowaliśmy, wpadaliśmy w szał. Albo w stagnację na długie godziny. Rzucaliśmy przedmiotami, nawoływaliśmy rodziców, choć wiedzieliśmy, jakie to żałosne. Krążyliśmy wokół budki telefonicznej w nadziei, że zadzwonią.

Odcinaliśmy się od świata i sunęliśmy wzdłuż korytarza, przytrzymując się ściany i szukając skrawka przestrzeni, tego osobistego kącika, którego nie dosięgną kamery. Malowaliśmy oczy w spłuczce do kibla, a po paru godzinach tani tusz rozmazywał się nam na twarzy, przyklejał do powiek i wchodził w kąciki oka. Graliśmy w ping-ponga, graliśmy w szachy, słuchaliśmy muzyki. Chowaliśmy ołówki pod poduszki, zbieraliśmy najróżniejsze przedmioty, które mogły nam się przydać w odległej walce – niby jakiej?

Wyglądaliśmy przez okno i podziwialiśmy zaśnieżony teren: łyse, rozgałęzione drzewa oraz czubatki i gile, które fruwały wokół nich. Wyglądaliśmy przez okno i marzyliśmy o byciu na zewnątrz, a jednocześnie panicznie baliśmy się kontaktu ze światem, wyciągnięcia ręki zza niewidzialny kontuar jamy, obawiając się poparzenia.

Nocą szeptaliśmy, aby nikt nas nie usłyszał. Salę oświetlała struga księżycowego światła i pomarańczowy blask latarni ulicznej. Za oknami stare, zardzewiałe kraty i wirujące w powietrzu płatki śniegu.

Leżeliśmy w swoich łóżkach, umyci i nafaszerowani białymi kulkami. Brzuchy mieliśmy pełne tego, tamtego i owego, po czym wyciągaliśmy ręce do sufitu i rzeźbiliśmy niewidzialne kule. Obracaliśmy je w dłoniach, nadając kształtu palcami. Ruchy były płynne, choć lekko spowolnione. Wyobrażam sobie, że widzę moją kulę: jest półprzezroczysta i brokatowa, pachnie jak bańka mydlana.

Między przytłumionymi rozmowami o niczym przemykały bolesne, brudne historie. Jama w nocy przypominała kościelną ambonę. Nocą spowiadaliśmy się sobie ze swoich lęków i tych myśli, które wydawały się nie do wyartykułowania. Nocą bladliśmy, zamieraliśmy i oddychaliśmy coraz płycej.

Opowiadaliśmy bajki, marzenia, opowiadaliśmy straszne historie. Wierzyliśmy w magię, we wróżki, w czarodziejów i w duchy. Wierzyliśmy w te wszystkie iluzoryczne rzeczy, bo wtedy

znikał przeraźliwy czas

znikała jama

znikał ból

znikaliśmy.

Aleksandra Niemasz

Aleksandra Niemasz (ur. 1997) – studiowała polonistykę w Warszawie, pracuje słowem. Mieszka to tu, to tam – obecnie w Niderlandach. W wolnych chwilach zastanawia się, co dalej.

PODZIEL SIĘ

Do góry