Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Italotropia
Lena Dominiczak

Italotropia

 

Italotropia rodzi się w ogrodach Villi Borghese, kiedy starszy pan, lat około siedemdziesiąt pięć, ubrany w błękitną koszulę, przygarbiony i siwy, je suchy chleb. Lekko trzęsie mu się głowa i dłonie. Bardzo trudno go dostrzec, jest schowany za murkiem, żeby go zobaczyć trzeba zejść po kilku stopniach w dół, na mały wydzielony placyk, zupełnie zarośnięty i niezagospodarowany. Wiem, że jako jedyny spośród gości tych ogrodów wpadam na dziwny pomysł, żeby zapytać go, o czym myśli. Stoję i przyglądam mu się spomiędzy liści, trwa to zdecydowanie za długo. Wspinam się po schodkach na górę i uciekam.

Tak zaczynam tropić Italię.

Mam 32 lata i lekki autyzm. Wysłali mnie tutaj, żebym zastąpił jednego z dziennikarzy w Gazetta Italia. Jestem sam w wiecznym mieście. Czeka mnie tutaj wieczna samotność. Albo wietrzna, idzie jesień. Albo taka i taka.

Mieszkam w Airbnb na tyłach Watykanu. Całymi dniami plączą się tutaj turyści, raczej ich unikam. Za to wieczorami lubię snuć się w okolicy portyków Bazyliki i patrzeć na bezdomnych opartych o kolumny. Niektórzy mają rozbite namioty, inni tylko śpiwory. Noce są jeszcze ciepłe. Władze miasta pozbyły się problemu bezdomnych z najbardziej prestiżowych ulic, ale nikt nie przypuszczał, że w wyniku podjętych działań bezdomni przeniosą się do Watykanu i powstanie coś na kształt noclegowni u Berniniego. Coś mi się w tym wszystkim w jakimś sensie podoba. W mojej dzielnicy ulice są bardzo szerokie, obsadzone piniami, a zabudowania stanowią kamienice o tak ogromnych drzwiach, że żeby wejść do domu, muszę oprzeć się o nie całym moim ciężarem.

Jest mi za ciepło, ale prawie dobrze.

Maria będzie zła, że nie kupiłem gazety. Stara jędza. Moja. Co chcesz ptaszku, nic ci nie dam, to dla mnie. Też jestem starym wróblem tak jak ty, ale mi nikt nie rzuca okruchów chleba, sam je sobie muszę wrzucać do gardła. Maria zawsze pyta po co jem suchy chleb jak na wojnie, ale co jej do tego, nie? To jest nasza tajemnica, my wiemy, co dobre.

Wstaje z bólem w krzyżu, to jedno z tych uczuć, które już prawie oswoił, prawie polubił. Ma dużo czasu, stawia drobne kroczki, po drodze rzuca ptakom niedojedzone resztki chleba i kieruje się w stronę kiosku, gdzie jego ulubiony tabacchaio sprzeda mu gazetę dla Marii. I papieroski. Ale to jego sekret, będzie je palił grając w szachy na Piazza Edoardo Masdea z ostatnimi dwoma kolegami, którzy zostali w stolicy (i na świecie).

Na początku poznałem parę Ukraińców, którzy tak jak ja przyjechali do Rzymu z Krakowa. Dobrze mówili po polsku, byli mili, wypytywali co tutaj robię. Zostawili mi kawałek ciasta, którym następnego dnia rano rzygałem ze strachu. Z ciastkarni Pasticceria de Bellis.

Ona wysoka i jasna. Wszystko ma duże, ale proporcjonalne. On trochę śmieszny. Chyba bardzo się lubią. To jedna z tych par, które po prostu bardzo się lubią. Wpadli do Rzymu na weekend (jak większość ludzi, których poznałem w tej kamienicy), więc wiem, że nie zdążą zobaczyć właściwie nic, ale wychodząc rano do pracy (ręce spocone, gardło ściśnięte i te okropne mdłości) życzę im powodzenia. Jąkam się niemiłosiernie. Zatrzaskuję drzwi i łapię pełne wyrzutu spojrzenie kobiety wbite jak nóż w plecy Artema.

Kocha się z nią, ale myślami jest gdzie indziej. Udaje przed sobą, że nie wie, gdzie. Że jest zmęczony. Że za nimi długa droga. Najbardziej boi się jej przenikliwych oczu. Czyta go bezbłędnie i tak cholernie niefrasobliwie, jakby był nagłówkiem jakiegoś szmatławca w supermarkecie. Omiata go wzrokiem i wie. Zaraz coś powie.

Nic nie mówi, wysuwa się spod niego i idzie do łazienki. Trzask drzwi, odgłos odkręcanej wody. Yana. Yana!

– Artem, kto to?

– O co pytasz?

– O kogo.

– O kogo pytasz?

– Kto ci siedzi w tej głowie jak drzazga?

Artem milczy, jego drzazga krzyczy.

Czwartego dnia w kamienicy z wielkimi drzwiami poczułem się staro. Wróciłem o 20 z późnego obiadu w Trastevere (mają tam pyszne jedzenie, ale to nie jest dobre miejsce dla osoby z lekkim autyzmem) i minąłem się w korytarzu z parą, która niedawno się wprowadziła. Kobieta, zadbana Włoszka po sześćdziesiątce, bardzo chciała nawiązać ze mną dłuższą rozmowę. – E’ bello fuori, no? Vorrei uscire, ho gia’ detto al mio marito che stasera usciamo. Devo solo cambiare. Uśmiechałem się i kiwałem głową. W pokoju czekała na mnie moja samotność, nie śpieszyłem się tam, usiadłem na kanapie we wspólnym salonie. Wyszli z sypialni pół godziny później, on pachniał jakąś drogą wodą kolońską, ona miała na szyi ciężki naszyjnik.  I znowu: Cosa fai in Italia? Ah, che bello. Non esci? Andiamo a mangiare, Stefano, dai, sbrigati. I poszli. Usiadłem w oknie, żeby odprowadzić ich wzrokiem. Od tyłu, oświetleni ciepłym światłem latarni, wyglądali na moje 30 lat. Patrzyłem, jak znikają w tłumie, jak roztapiają się w ciepłej rzymskiej nocy.

Siedzi przy stole i wyjmuje sobie z umysłu drzazgi. W uszach pobrzmiewa mu jeszcze głuche trzaśnięcie drzwi i stukot obcasów na korytarzu. Wie, że poszła wypić cappuccino na rogu. Wie, że powinien wyjść za nią, gonić jej cień po via M. Pimpinella, ale nie rusza się z miejsca. Obserwuje tego śmiesznego, lekko pokracznego Polaka, który wszystko robi tak, jakby mu było głupio, że w ogóle istnieje. Czuje do niego sympatię, ma ochotę zjeść z nim śniadanie. Odpowiada mu uśmiechem na uśmiech i wstaje.

Nie, wcale nie idzie w stronę kawiarni, w której znalazłby Yanę. Ma ochotę robić wszystko na opak. Idzie w przeciwnym kierunku i patrzy w chodnik tak intensywnie, jakby się chciał przebić na drugą stronę. Zauważa peta, potem kilka kolejnych. Rzucił palenie dla Yany, mimo że to właściwie ona wciągnęła go w nałóg. Schyla się, podnosi mozzicone, w którym jest jeszcze trochę tytoniu i wciska go gniewnie do kieszeni. Dzień na opak. Musi znaleźć zapalniczkę. Czuje się obrzydliwie i całkiem mu z tym dobrze.

Maria od pewnego czasu cierpi na bezsenność. Kiedy leży w ciemności wsłuchana w spokojny, ale lekko świszczący oddech Enzo (to te cholerne papierosy), czuje się zupełnie bezbronna. Pod zamkniętymi powiekami wyświetlają jej się migawki z dzieciństwa spędzonego na wsi. To ona jako mała dziewczynka na kucyku, to ona zrywająca pomidory, to jej babcia w chustce na głowie. Pamięta, że jako dziecko zawsze chciała mieszkać w Scauri. Albo chociaż w Minturno. Przeklinała los, że jej rodzina mieszka w jednym z tych domów, które teraz tworzą szereg ruin w pobliżu ujścia rzeki Garigliano przy Marina di Minturno. Ale potem poznała Enzo, a on dał jej stolicę. O tym nawet nie śniła.

Maria dostała od Boga rzymską miłość, ale nie poznała świata ani życia. Nie miała dzieci i nigdy nie wyjechała poza Lazio. Czasami czuła, że to jej największa porażka. Pójść spać, ale wcale nie zasnąć i urodzić się, ale wcale nie żyć.

Podobno w Rzymie jest jakiś szczególny mikroklimat i w związku z tym jest tu zawsze najcieplej. W jeden z tych szczególnie upalnych dni opuściłem kamienicę, po raz ostatni oparłem się całym ciężarem o ogromne drzwi i wyjechałem na wieś. Właściwie bardzo się cieszę, że tak wyszło. Pierwszy tydzień w Rzymie upewnił mnie w tym, że się nie nadaję. Do życia, do dużego miasta, do pracy.  Zarząd miał  mi zapewnić w Rzymie mieszkanie, ale z powodu jakichś komplikacji będzie dostępne dopiero od połowy miesiąca. Dlatego wziąłem trochę pracy zdalnej (kilka nudnych artykułów o jakichś mało ważnych wydarzeniach literackich w Monteverde oraz parę recenzji) i znalazłem coś taniego na wsi. 200 metrów do morza, widok na góry, najbliższy sklep oddalony o 2 kilometry. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. I koty, całe mnóstwo kotów. Mam wrażenie, że z każdym dniem jest ich coraz więcej. Zaczynam myśleć, że w Marina di Minturno łatwiej jest spotkać kota, niż człowieka. To chyba dobrze.

Pod kioskiem na via Roberto Malatesta Artem minął starszego pana palącego papierosy i rzucającego chleb gołębiom. Pożyczył od niego zapalniczkę, odpalił peta i oparł się o murek. Czuł się jak w liceum, kiedy pił z kolegami wódkę z jednej butelki. Zastanawiał się wtedy, czy to trochę tak, jakby wszyscy się ze sobą całowali, w końcu wszystkie usta stykały się z tym samym zimnym kawałkiem szkła. Teraz stał w cieniu, dziwnie zrelaksowany i zastanawiał się, z kim się całuje, dopalając czyjegoś papierosa. Pomyślał o Yanie, która wściekła pije cappuccino. Skończył palić i zawrócił w stronę kawiarni. Rzym budził się do życia, ludzie wysypywali się z kamienic z teczkami i pędzili do pracy. Liście na drzewach filtrowały światło, na chodnikach mozaika cieni. Stukot obcasów i ich eleganckie właścicielki kręcące zgrabnymi tyłeczkami w ołówkowych spódnicach. Studenci z dredami popijający kawę z papierowych kubków. Zgubieni turyści. Biznesmeni wściekle wykrzykujący coś do swoich telefonów. Yana siedząca w kawiarnianym fotelu ze skrzyżowanymi nogami, taka ładna w swojej welurowej sukience.

Stefano czekał na swoją żonę w kawiarni na rogu i przyglądał się kobiecie, którą kojarzył z Airbnb, w którym mieszkali. Była ładna, kiedy się złościła. Widział już w życiu wystarczająco dużo, żeby domyślić się, jaki to jest rodzaj złości. Chodziło o faceta. I to z całą pewnością był gniew, za którym stała zazdrość. On swoją żonę poznał w klubie AA. Oboje byli już grubo po sześćdziesiątce. Chyba dlatego w ich związku nigdy nie było takich emocji. Walczyli razem i razem zwyciężyli. To dość patetyczne, ale wierzył, że przez takie doświadczenie wytwarza się jakaś szczególna więź. Patrząc na idącą w jego stronę elegancką starszą kobietę w złotych kolczykach i czerwonej garsonce, zastanawiał się co by było, gdyby kupił butelkę taniego wina i wypił je z nią do dna. A potem kolejne i kolejne. Wszystko wokół, wszystko co zbudowali, rozpadłoby się na kawałki. Był tego pewny i nie potrafił przestać o tym myśleć. Ocknął się, kiedy poczuł łagodny zapach perfum Victorii.

Koty podchodziły blisko, a kiedy wyciągałem rękę, uciekały. Chciały dotyku, ale się go bały. Mówiłem do nich, odganiałem je, kiedy zaglądały do mojego talerza z pasta fresca. Kiedyś dwa kocięta przecisnęły się przez szparę uchylonych drzwi do kuchni i musiałem wchodzić za nimi pod stół, żeby je wynieść na podwórko.

Dzisiaj obudziłem się wcześnie, rozrywany lękiem. Łóżko, szafa, lampka nocna, cały pokój drżał razem ze mną. W takich chwilach wracam do jakiegoś hominida, który nie wie skąd się wziął i co o czeka. Zmusiłem się do wstania, wziąłem leki i wyszedłem po bułki. W nocy była wielka burza, na ulicach leżały połamane gałęzie. Wracając z piekarni zajrzałem na plażę, żeby zobaczyć, co morze wypluło, wyrzuciło, czym pogardziło i czego chciało się pozbyć. Biały but. Opona. Patyki. Zielona butelka po tanim szampanie z karteczką w środku: Sei il sogno della mia vita, mon amour, straszny banał. Szedłem dalej, omijając kałuże. Na mojej ulicy znalazłem martwe kocię.

Mieszkam w Nigdzie. Zaczynam myśleć, że ta wieś nie istnieje naprawdę. Że to wieś, której nie ma. Codziennie słyszę szum morza, szum deszczu, albo szum moich myśli, splątanych, bezładnych, bezsensownych. Czasami przebijają się przez niego głosy krzyczące coś do siebie w dialekcie, którego nie rozumiem. Zasypiam, a przed oczami stają mi obrazy smagłych kobiet o twarzach tak pomarszczonych, jakby ktoś grabił na nich liście.

29 października Marii w końcu udało się zasnąć. Rano Enzo nie potrafił jej dobudzić. Nikt nie potrafił.

Enzo pojechał z urną w jej rodzinne strony, tak jak sobie tego życzyła. Chciała wrócić tam, skąd wyjechała, miał rozsypać jej prochy w miejscu, gdzie kiedyś stał jej dom. Była jesień, latem przyjeżdżali tu turyści, ale teraz był koniec sezonu i Marina di Minturno zamarła w oczekiwaniu na zimę. Enzo przechadzał się pustymi uliczkami i płakał. Kiedy mijał parterowe domki letniskowe, usłyszał ciche miauczenie kotów. Brama była otwarta, wszedł na teren ośrodka i usiadł na jednym z krzeseł stojących pod wiatą. Wyjął z torby swój suchy chleb i powoli, w zamyśleniu, zaczął jeść. Po chwili małe rude kocię wdrapało mu się na kolana. Zaczął padać deszcz.

Artem i Yana jadą autobusem z Termini na lotnisko. Trzymają się za ręce, są trochę jak dzieci na wycieczce szkolnej jadące autokarem na jakąś sztukę teatralną do dużego miasta. Za oknem migają ostatnie rzymskie obrazki: szalony slalom skuterów między samochodami, eleganckie kobiety z torebkami od Valentino i Gucci, kopuły kościołów. Jakaś starsza para całuje się pod pinią, ona ma na sobie czerwoną garsonkę i złote kolczyki, bardzo rzuca się w oczy. Artem odwraca wzrok od szyby i patrzy na Yanę, a ona czyta go spojrzeniem jakby był jakąś bardzo dobrą książką  i uśmiecha się lekko.

W tym momencie położyłem głowę na poduszce, tak jak się kładzie kwiaty na grobie, albo opłatek na stole. Popołudnie niezauważalnie zmieniało się w wieczór, a październik w listopad.

Italotropia umiera w ogrodzie przy domku letniskowym  w Marina di Minturno, kiedy starszy pan, lat około siedemdziesiąt pięć, ubrany w błękitną koszulę, przygarbiony i siwy, je suchy chleb. Lekko trzęsie mu się głowa i dłonie. Dookoła biegają koty.

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

 

Lena Dominiczak, ur. 1998 r. w Ostrowie Wielkopolskim, absolwentka italianistyki na Uniwersyteckie Wrocławskim, w ramach stypendiów uczyła się na Università per Stranieri „Dante Alighieri” w Reggio di Calabria oraz na Università degli studi di Verona. Obecnie kontynuuje studia filologiczne na Uniwersytecie Sapienza w Rzymie. Autorka poezji i prozy. Publikowała między innymi na Stu Stronach Samotności, w WydawnictwieJ, Ypsilonie i w internetowym czasopiśmie literackim Moja Przestrzeń Kultury. Jej opowiadanie ukazało się w antologii „Rzecz Niepospolita” nakładem Grupy Wydawniczej Alpaka. W wolnym czasie tańczy balet w Operetce Wrocławskiej i trenuje jogę.

PODZIEL SIĘ