Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Jarzębina (fragment rozdziału nowej powieści)
Dagmara Pułaczewska

 

 

Miała ciężki dzień. Rano babka była wyjątkowo nieznośna, klientki też nie dopisały. Afektowane baby zapatrzone w siebie, ale wieczór należał do niej. Czuła jeszcze napięcie, zwłaszcza w lewej stronie. Kilkakrotnie zacisnęła i rozprostowała palce, pokręciła głową, zakołysała biodrami. Pod barwną narzutką pełne kształty poruszały się jak płomienie świec palących się w salonie. Wydłużały się i kurczyły, drżały przez chwilę, wydając ciche trzaski, i znów wydłużały. Wszystko zataczało kręgi. Uderzenia serca, pulsująca w ciele krew. Na zewnątrz przestał szumieć deszcz, a gałęzie jarzębiny co jakiś czas uderzały w okno.

Ściągnęła ciemne brwi. Musi zgłosić to w administracji, przecież w końcu wybiją szybę. Sięgnęła do kieszeni i ścisnęła turmalin w ręce, będzie ją chronił. W kamienicy było cicho, choć dochodziła dopiero ósma. Słyszała, jak wypełzali z domów, trzaskanie drzwi, dudnienie kroków. W emaliowanych garnkach wosk rozpuszcza się. Topi i rozpływa, tworzy płynną masę, wpada do wody, cichy syk, kształtuje się i na powrót scala. Odwieczny cykl. Cienie na ścianach pląsające w dziwnym tańcu. Gdzieś na zewnątrz przestał szumieć deszcz, a gałęzie jarzębiny, co jakiś czas uderzają w okno.

Przeklęte drzewo. Przyłożyła głowę do szyby, żeby coś dojrzeć. Na zewnątrz, pomiędzy gałęziami, widziała zmiękczone przez mgłę światło latarni. Wszystko inne pozostawało w bezruchu. Dziwne, pomyślała. Stuk stuk. Znów poczuła duszność, rozprostowała kilkakrotnie palce dłoni. Raz jeszcze spojrzała na stół. Wszystko jak należy. Była zadowolona. Została jej tylko twarz.

W sypialni usiadła przed toaletką. Przesunęła dłonią po jej blacie. Drewno pokryte politurą zachowywało swą miękkość. Dobrze czuła się w miejscu, które sobie stworzyła. Oszczędność bibelotów nadawała wnętrzu charakter nowoczesności, antyki (potrafiła wydać fortunę na mebel, który akurat przypadł jej do gustu) łączyły z przeszłością. Broń boże jej własną, to co przytachała babka pierwsze wylądowało na śmietniku.

Spojrzała na swoje odbicie. Pozwijane czarne włosy, duże oczy powiększone przez perfekcyjnie nałożoną maskę. Z wąskiej szufladki wyjęła opaskę i założyła na głowę. Poprawiła wysuwające się kosmyki. Lubiła półmrok. W jej wieku miał szczególne znaczenie, pozwalał cieniom tuszować, to co miało być ukryte. Wyciągnęła wiklinowy koszyk wypełniony buteleczkami, bawełniane płatki, szczelnie wypełniające przezroczysty pojemnik, szczotkę z włosia, w której na mosiężnej oprawie wiły się rośliny, a może to włosy zatrzymanej tam postaci? Czuła się spełniona, nawet zadowolona ze swojego życia. Szczęśliwa? Chyba tak, no może poza paroma drobiazgami, które ją denerwowały, na przykład sąsiad spod piątki, który notorycznie się awanturuje, choć ostatnio trochę ucichł albo ten… Ten co gra na puzonie, pięćdziesiąt razy ta sama fraza, zupełnie nie rozumiała, jak można go tutaj trzymać. Zaśmiała się. W sumie bez niego byłoby nudno. Kiedyś przyniósł wszystkim sąsiadom bilety na koncert. Wstrząsnęła buteleczką, płyny o różnej gęstości zmieszały się ze sobą, wycisnęła je na wacik, przesunęła nim od kącika oka po brzeg. A śmierć? Boisz się śmierci? – zapytała samą siebie. Nie bała się jej. Oczywiście nie była na tyle głupia, żeby rzucać jej wyzwanie. Co to to nie, ale w swoim fachu od zawsze balansowała na granicy światów. Rodziny nie miała, więc nikt tęsknić za nią nie będzie. A piekło? Piekło stworzyła sama sobie wiele lat temu. To coś innego trzymało ją tutaj, więź wciąż otwarta, niedokończona, niezamknięta. Był czas, że myślała, że chodzi o dziecko, które kiedyś nosiła w sobie, ale nie. Nie myślała o nim wcale. Wiedziała, że gdzieś jest i ma się całkiem dobrze. To wystarczało. Dawno temu odwiedziło ją. Nie fizycznie, przecież nie istniało. Czuła tylko jego obecność. Nawet nie potrafiła określić jego płci, choć zawsze zakładała, że to chłopiec. Pamięta, jak kłócili się o to. Ile miałoby teraz lat? Tyle co dziewczyna. Tak, byłoby w jej wieku. Odbicie w lustrze przywołało ją na powrót do rzeczywistości, sięgnęła po kolejny wacik i wylała na niego bezbarwny płyn. Przetarła nim połowę czoła, zawsze zmywała jedną stronę twarzy, a dopiero potem drugą. Od brwi do nasady włosów, żeby rozprostować zmarszczki. Za dużo ostatnio myśli. Niedobrze. Dziś powinna być czujna. Dziś szczególny dzień. Wigilia świętego Andrzeja – to czas, kiedy duchy są skore do pomocy, ale też mogą zaszkodzić. Tak mówiła jej matka. Przedostatni miesiąc roku kończy cykl. Jego początek to śmierć – pożegnanie tych co odeszli, a koniec to nadzieja – nadzieja na nowe życie, ale z prawdziwymi duchami trzeba uważać. Nikt, kto nie ma wiedzy, nie powinien się w to bawić. Trzeba być ostrożnym, czystym i przygotowanym. Powtarzała wyuczoną lekcję, dociskając płatek do nasady nosa i przesuwając nim w kierunku ucha. A jednak… Coś bulgotało pod powierzchnią. Grażyna czuła to, powracały wspomnienia dawno już zatarte. Dziś przeszłość ożywało na nowo.

Nie pamiętała siebie, nie pamiętała nawet fizycznego bólu, który musiała przecież odczuwać. Pamiętała tylko obrazy i słowa, które wryły jej się w pamięć. Nic nieznaczące drobiazgi…

Pożółkłe drzwi, natarczywe naciskanie dzwonka, ściskaną w ręce garść banknotów. To dzięki nim dotarła wtedy do mieszkania Mariolki, to one zakotwiczały ją w tamtej rzeczywistości ponad 27 lat temu. Po co je wtedy brała? Chciała uciec, schować się gdzieś? Przeczekać?

Jezu, Grażyna co ci? Usłyszała w głowie głos Mariolki, tak jakby stała tuż przed nią. Pamiętała jej przerażony wzrok. Otworzyła szerzej drzwi, wzięła ją pod rękę i wprowadziła do wynajmowanego pokoju. Pamiętała szorstką fakturę tapczanu, przenikające się żółto-zielone wzory, narzucony na niego wełniany koc. Małą lamkę oświetlająca rozłożone na stoliku książki. Grażyna, ty usiądź. Ja pójdę herbatę zrobić. Brązowo-żółte szkło rozbłysło na chwilę, kiedy Mariolka wyszła z pokoju. Miało takie tłoczone wzorki, patrzyła na nie, kiedy kładła się na tapczanie. Grażyna. Słyszała zaniepokojony głos. Ty nie możesz tu zostać. Nie mogę nikogo na noc przyjmować. Strzępki zdań. Grażyna, ty tu poczekaj. Ja tylko wyjdę na chwilę. Zadzwonię. Ty zostań tu i się nie ruszaj. Nie zamierzała się ruszać, chciała tylko trwać. Nieruchomo. Nie wie, ile czasu minęło. Ocucił ją dopiero powiew chłodnego powietrza. Grażyna. Grażyna, słyszysz mnie, ty musisz jechać do szpitala. Wstań, chodź, słyszysz. Kątem oka widziała, jak Mariolka ściąga koc z tapczanu. Tylko na miłość boską nie zapaskudź mu samochodu. Poloneza kupił, taki ładny, wiśniowy. W jej głosie pobrzmiewała duma. Chodź słyszysz… Brązowy koc wylądował na tylnym siedzeniu, zanim Mariolka wcisnęła ją do auta.

Ze szpitala wiele nie pamiętała. Salę z łóżkami oddzielonymi murkami. Białe płytki. Rzeźnia, tak wtedy pomyślała. Na metalowych hakach wiszą kroplówki, a zamiast tusz na łóżkach rozciągnięte kobiety. Ciekawe kto tu sprząta? Ta myśl nie dawała spokoju. Miała wrażenie, że po wszystkim przychodzi tu mężczyzna w zgniłozielonych gumiakach i fartuchu, wyciąga szlauch i zmywa krew i wydzieliny. Czerwień staje się brunatna, spływa na podłogę, zamienia się w zieloną maź, obejmuje wszystko, a potem znika gdzieś pod jego nogami.

Pamiętała zaduch i zapach zepsutej krwi ośmiu kobiet, z którymi leżała. Poszarzały materiał rozciętej koszuli drażnił skórę. Dlaczego ją tu dali? Nikt nic jej nie mówił. Trzeszczące noworodki przynoszone co trzy godziny. Tylko jej nikt nic nie przynosił. Nikt nie otwierał okien. Świeże powietrze wpadało jedynie przez małe okno w łazience na końcu korytarza, ale nie dało się tam oddychać. Nikotyna nie mogła się stamtąd wydostać, bo łączyła się z ciepłym wilgotnym powietrzem i osadzała na ścianach.

Przy wyjściu oddali jej rzeczy. Pieniędzy nie było. Do matki i babki wróciła na piechotę.

 

 

 Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

 

 

Dagmara Pułaczewska – urodzona w 1979 we Wrocławiu. Z wykształcenia geolog (UWr) oraz konserwator i restaurator dzieł rzemiosła artystycznego (SWRAiZ). Dziesięć lat pracy w instytucie naukowo-badawczym. Obecnie między różnymi innymi zajęciami próbuje skończyć pisać swoją pierwszą powieść.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry