Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Joanna Pawlik
Przypadek dulcimerów

 

 

Kremsczarka pojawiała się u nas często. Kremsczarka na bóle stawów, kremsczarka na powiększone migdały, kremsczarka na kaszel, na katar, na oparzenie, na odparzoną dupę, na migrenę, odciski, pryszcze, na wszystko. Kremsczarkę praktykowało się również na przegonienie uroku, jednak to metafizyczne zastosowanie smarowidła posiadało dla mnie najbardziej niezrozumiałe znaczenie. Kiedy bolała głowa, mama prowadziła mnie do małej, jamnikowatej kuchni, sadzała na bukowym taborecie – wspominając przy tym swojego ojca stolarza – naprzeciwko okna przepołowionego zieloną zazdrostką, a sama, kciukiem upaćkanym w kremsczarce, smarowała na czole znak krzyża. Potem liżąc je i spluwając trzykrotnie, wymawiała straszną wtedy dla mnie formułę: na psu uroki.

– Mamo, czemu tak mówisz?

– Żeby odpędzić urok.

– Czyli żeby całe to zło, które mnie dopada i mnie uroczy, żeby co?

– Kochanie, zaurocza – poprawiała matka.

– Które mnie zaurocza, żeby co?

– Żeby cię nie męczyło, żeby poszło na coś, na psy żeby poszło.

– Czemu mnie liżesz, mamo? – pytałam z obrzydzeniem, rękawem flanelowej koszuli osuszając miejsce czułego, wilgotnego przylgnięcia mamy.

– Ślina ze śliny, jak krew z krwi, no i dezynfekuje. Na wszelki wypadek dam ci Polopiryny, dziecko, chyba masz gorączkę.

W zaklinaniu, przeganianiu strachów, odpędzaniu uroków i odczarowywaniu snów celowały kobiety: babki, prababki, ciotki, sąsiadki. Kobiety bite, poniżane, zmęczone. Czułe analfabetki, angażujące się z mocą w funkcjonowanie rodziny, tej najmniejszej komórki społecznej uformowanej z męża pijaka, garstki bachorów, w większości niechcianych lub prokreowanych przemocą, dogorywających dziadków i całej zwierzęcej hucpy kur, gęsi, świń, krów i koni do oporządzenia i utrzymania.

            Tamtego dnia było jak zwykle. Wzięłam rower, żeby wrócić szybciej do domu po rytuale. Bałam się ciemności, wtedy najczęściej odwiedzał mnie Bobko, przychodził, nieproszony. Próbowałam na wszystkie sposoby udaremniać jego wizyty: byłam grzeczna, byłam niegrzeczna, umyta, nieumyta, a wokół palca lewej stopy wiązałam nici, których babcia używała najczęściej do zszywania wypatroszonych kaczek: taś, taś, cmokała pod nosem, otwierając mosiężne drzwiczki kaflowego pieca, prekrasna patka! – rozczulała się w swojej serbskiej mowie widokiem nadzianego wątróbką i śliwkami ptactwa. Palec lewej stopy siniał z czasem, ponieważ przywiązywałam go również do lewej nogi drewnianego łóżka. Ciągnęło aż do bólu, ta noga od łóżka mnie ciągnęła, chciała przytulić, wessać. Kiedy Bobko będzie zbyt blisko, wplącze się w nici i przepadnie – myślałam – a noga da mu wpierdol. Bobko przychodził tylko do domu, ale bałam się, że kiedyś spróbuje mnie dopaść w innym miejscu. Myślałam, że na rowerze zdążę przed nocą, ewentualnie ucieknę.

Tamtego dnia było niby jak zwykle. Wybrałam drogę przez las. Szutrowy, pięciokilometrowy odcinek wił się wśród smukłych sosen i wrzosowych darni, poprzecinanych gdzieniegdzie nurtem rzeki. Znajomy zapach żywicy i wilgotnych ściółek przyjemnie wibrował w nozdrzach, w ciele. Wstąpiłam jak zwykle po Miśka.

Poznaliśmy się w lecie, przy ognisku. Gabryś przyniósł słomki z babcinego kurnika. Jedna słomka przechodziła z rąk do rąk. Gabryś podpalał ją każdemu tuż przed zaciągnięciem się ostrym, gorzkim dymem. Moją słomkę dostałam od Miśka, była jeszcze wilgotna od jego śliny.

– Trzymaj, mała.

Myślałam, że umrę. Ogarniało mnie na przemian oszołomienie, bo słomka od Miśka, prosto z jego ust, prościuteńko z jego palców, i wstyd za „mała”, głupi tatuaż, na który nie miałam wpływu.

Piliśmy też mleko, takie prosto z wieczornego udoju, wszyscy z jednego, blaszanego kubka. Wtedy staliśmy się nierozłączni, ja i Misiek, jacyś dziwnie mężni i ufni, niewinność wylewała nam się z majtek, wlewała z powrotem do gardeł śmiechem, krzykiem. Umieliśmy być krwią, ścięgnem, kawałkiem mięsa. Żeby biec, żeby nie było stagnacji, jakiegoś niepotrzebnego utkwienia w rzeczach, w czasie. Wtedy jeszcze umiałam być niczym, mieć nic, niczego chcieć. Mieliśmy ciała, te głupie obudowy jakby dalekie od nas: skorupy dla snów, pierwszych udręk, bezwarunkowych odruchów rozkoszy. Jakaś daleka tęsknota była naszą siłą sprawczą, nakłaniała do eksploracji odległych lądów, dla nas wtedy zakazanych jaskiń, tuż nieopodal kopalni białego piasku. Potem dostałam od matki za późny powrót, no i śmierdziałam dymem, w ogóle śmierdziałam. Ale jak matka biła, to już za wszystko. Dostałam po dupie, matka nigdy nie biła po twarzy, nie bolało, bo wtedy poznałam Michała. Ramię w ramię, kobieto – mówił, a ja na to weźże, przecież jestem mała, a on na to: ramię w ramię, księżniczko, a ja na to Michaś, Misiu, no weźże! I tak zostało, nazywał mnie Iką, Iczką, Iczusią, ja na niego wołałam Misiek.

Mieszkał w domu z bali, na samym końcu lasu, chodził do ósmej i pokonywał ze mną dalszą część drogi po kremsczarkę.

Najpierw trzeba było nakarmić króliki. We wszystkim co robiłam, musiało być jakieś najpierw. Najpierw się pomódl, potem siądź do stołu, najpierw przeproś, potem poproś, najpierw młodsza siostra, potem ty i te twoje poobijane kolana. A przecież w życiu elementem istotniejszym jest dzianie się, konsekwencja kluczowych i zaplanowanych zdarzeń, ich dalszy ciąg. Mnie interesowało teraz, poszkodowane i stratne w tej chwili, które zawsze musiało odstać w kolejce wszystkich priorytetowych najpierw. Na znak protestu zjadłam raz całą paczkę misiów, tego komunistycznego deseru w kształcie klocowatego uszatka o puszystym piankowo-śmietankowym nadzieniu. Pożerałam chemiczne niedźwiadki z łapczywością tygrysa, żeby nie musieć dzielić ich z młodszą siostrą. Mnie zżerały wyrzuty sumienia, bo matka uczyła, że każda rzecz jest podzielna; wybierając dla siebie mniejszą połówkę albo bardziej robaczywy kawałek, uczymy się rezygnacji z przyjemności, z siebie, na korzyść bliźniego, a ja chciałam wszystkiego i zaraz, a bliźniego miałam w głębokim poważaniu. Więc w dupę dostałam: za obżarstwo i egoizm. Potem żałowałam, że nie wypracowałam tej zachłanności, że dostarczałam sobie zbyt rzadko luksusu bycia priorytetem, że ulegałam nieistotnym najpierw.

Piankowe misie zamawiam co czwartek w tej małej cukierni na rogu. Dwie paczki.

Po drodze zebraliśmy łopian i rumianek, a Misiek zerwał też parę gałązek brzozy. Babcia krzyczała, żebyśmy nie wkładali paluchów przez kraty, bo królik głupi i palec za marchewkę weźmie. Kiedyś świętej pamięci skurwysyn Karol, mąż skurwysyn Karol świętej pamięci mało ręki nie stracił, jak mu się tłusty Duran przez kratę dorwał do łokcia prawie. Ścierką ich obu potraktowałam, a w drugiej ręce tłuczek do mięsa miałam. I niechcący… I głowa Durana pękła jak kapusta na gołąbki, równiutko w połowie, wzdłuż, tak jak pęka kapusta po szwie głąba, kiedy się ją rozkrawa na gołąbki.

To my na złość babci smarowaliśmy te palce błotem, żeby jeszcze bardziej marchewki przypominały i krzyku przy tym zawsze było i śmiechu. I aż mnie brzuch rozbolał na widok tarzającego się po klepisku królikarni Miśka, on też trzymał się za brzuch.

– Umieram, umieram, ta małpa pół palca mi wyżarła, ajaj, ajaj, świętej pamięci skurwysynu Karolu, ratuj! – wrzeszczał, udając rannego.

Jego równe i białe zęby, wystawiały się na widok z młodzieńczą hardością, kiedy się śmiał. Stawał się jak welin, kiedy się śmiał: delikatny i przezroczysty, filtrujący światło. Widziałam wtedy tunel, którym przewodził ciepło: taki długi korytarz wyklejony kolorowymi szkiełkami: niebieskim, czerwonym i żółtym.

Nagle wstał, strząsnął z koszulki resztki siana, przechylił głowę w kierunku lewego ramienia. Jego równe i białe zęby wsunęły się z powrotem w miękką oponę warg. Zrobił się poważny.

– Ika, ile ty byś dla mnie zrobiła?

– No, co bym zrobiła, no ile…? No, trochę (wszystko) bym tam zrobiła.

– Trochę? A co?

– Trochę po lesie bym połaziła (całą noc bym się włóczyła), wiśni na kompot bym urwała (wiadra bym z tobą międliła), przy wodospadzie mogłabym popływać (no, przecież ja ciebie… ja ciebie przecież…), ale co? Po co ty mnie pytasz, co ja bym zrobiła? Po co ci to wiedzieć? Co ciebie naszło, Misiek? – stałam jak ta kariatyda, czując w powietrzu zapach nadchodzącej burzy. Jaskółki latały tuż nad koronami jarzębin, mrówki frenetycznie wyznaczały nową trajektorię drogi wzdłuż pasków sandałów, zaczęłam je nerwowo strząsać urwanym w pośpiechu źdźbłem dzikiego prosa.

Jak się drapał w głowę znaczyło, że brakuje mu słów, albo że się martwi, albo że zapomniał ojcu po narzędzia do Ludwika skoczyć. On się drapał w głowę tylko w tych trzech okolicznościach. I teraz też się drapał, ale z jakiegoś innego, sekretnego powodu. A ja przecież Miśka znałam na wylot i na wskroś. On się drapał, bo było coś czwartego.

 

 

Joanna Pawlik

 

Joanna Pawlik – (ur. 1978), absolwentka Studium Literacko-Artystycznego UJ, muzykolog, wiolonczelistka, biegaczka. Publikowała w Babińcu Literackim, Ruchu Muzycznym, współpracuje z Literacką Polską. Mieszka i pracuje w Żywcu.

PODZIEL SIĘ

Do góry