Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Jola
Karolina Matuszczyk

            Po raz dziesiąty trafiłam na oddział psychiatryczny dla dzieci i młodzieży. Za każdym razem spędzałam tam tyle czasu, że przebywanie w domu było dla mnie dziwne. Gdy przybyłam wypisana z ostrego dyżuru, pielęgniarki powitały mnie uśmiechem. Większość z nich była miła, oczywiście do czasu, gdy nastąpiła konieczność podania jedzenia przez sondę.

            Tak, miałam anoreksję czy anoreksję bulimiczną albo bulimię sportową. Psychiatrzy za każdym razem wypisywali mi inną diagnozę, ale zaburzenia odżywiania to zaburzenia odżywiania. U większości moich koleżanek z oddziału nie dało się jednoznacznie stwierdzić, na co chorują.

            Na szczęście osiemnaste urodziny miałam w grudniu, a był lipiec, więc jeszcze kwalifikowałam się na oddział dziecięcy. Przebywanie na oddziale dla dorosłych było owiane dla mnie tajemnicą, ale czułam, że tam byłoby o wiele gorzej. Tu, na dziecięcym, było spokojnie. Głównie anorektyczki czy bulimiczki, kilka przypadków ADHD, dzieci, którym nie chciało się chodzić do szkoły i tylko jedna (albo aż jedna) schizofreniczka.

            Po jej zachowaniu wnioskowałam, że im więcej schizofreników, tym gorzej. Nie myła się, śmierdziała, a większość dziewczyn na oddziale bardzo dbało o wygląd, w końcu zawsze powinnyśmy być idealne. Do tego czasem na świetlicy rozbierała się do naga albo przy śniadaniu bez żadnej przyczyny zaczynała wrzeszczeć.

            Jednak wróćmy do tego, jak się tu znalazłam po raz kolejny. Trzymałam się dobrze przez trzy miesiące. Jadłam i nawet chodziłam na terapię do psychologa. W końcu moja terapeutka zdecydowała, że powinnam chodzić na terapię grupową. No i potem wszystko poleciało. Poznałam Ewę (chorą bardziej na bulimię niż anoreksję). Powiedziała mi, że bardzo lubi chodzić na siłownię. Zaprowadziła mnie tam, a gdy zobaczyłam tylu przystojnych i wysportowanych mężczyzn, stwierdziłam, że muszę być szczuplejsza, żeby zwrócić ich uwagę. Ewa zaprowadziła mnie tam, gdyż dla niej siłownia okazała się zbawieniem od zaburzeń odżywiania, ponieważ żeby zbudować mięśnie, musiała jeść. No i jadła głównie ryż i drób i rzeczywiście potrafiła się kilka razy podciągnąć na drążku, czego niektórzy mężczyźni nie potrafią zrobić.

            Ja jednak podeszłam inaczej. Mało jadłam i te siedem kilogramów, które przytyłam podczas terapii, umiejscowionych głównie na brzuchu, postanowiłam zgubić w jak najszybszym tempie. Przesiadywałam nawet trzy godziny w siłowni, robiąc głównie cardio, czy to na rowerku stacjonarnym, czy biegając. W końcu zgubiłam nawet dziewięć. Rodzice zaczęli się martwić, ale ja chodziłam na terapię, często bywałam poza domem i jakoś udawało mi się ich przekonać, że jem, a ten spadek wagi to tylko przez ćwiczenia. Tata może i w to wierzył, ale mama nie do końca, jednak wolała trzymać się mojej wersji, bo już i tak zawaliłam rok w szkole przez pobyty w szpitalu.

            Pewnego dnia, biegając, zemdlałam. Nie było przy mnie Ewy, która już dawno przestała przychodzić w tych samych godzinach co ja, gdyż stwierdziła, że woli się skupić na życiu, a nie na chudnięciu. Tak, Ewie chyba udało się wyjść z zaburzeń odżywiania, albo jak twierdzę ja – nigdy nie miała prawdziwych zaburzeń odżywiania. W końcu anoreksja jest częścią mnie i nigdy nie pozwolę odejść jej, ani ona nie pozwoli mi.

            W każdym razie zemdlałam. Cucił mnie jeden z tych przystojnych chłopaków, a ktoś zadzwonił po pogotowie. Potem wszystko potoczyło się szybko; karetka, szpital, kroplówki i jeszcze raz kroplówki, no i słowa lekarza:

            – Mogłaś umrzeć.

            Kiedy doszłam do siebie, karetka zawiozła mnie na oddział psychiatryczny. I tak jestem tutaj, po raz kolejny…

            Dni mijały jak zawsze. Rano ważenie, śniadanie, zajęcia z terapeutą zajęciowym (czyli jakieś malowanie, rysowanie i inne zajęcia plastyczne), następnie obiad, czas wolny, czasem rozmowa z psychologiem, a na końcu kolacja i po dwudziestej pierwszej do łóżek. Dziewczyny z zaburzeniami odżywiania raczej nie dostawały leków, ale ja czasem lubiłam prosić o tabletki nasenne. Wtedy czas szybciej mijał.

            Tak, tutaj na oddziale było dosyć nudno. Czasem ktoś się pociął, to pielęgniarki musiały go zabierać na szycie rany, ale oprócz takich wydarzeń raczej się nic nie działo.

            Jednak po miesiącu dużo się zmieniło. Przyjęto nowego pielęgniarza. Ah, jaki on był przystojny. Blondyn z fryzurą w typie surfera, wysoki i miał obłędne oczy. Wszystkie dziewczyny na oddziale zachwycały się nim.

– Jest to najprzystojniejszy facet, jakiego widziałam! -mówiły takie i tym podobne zdania.

            Nie byłabym sobą, gdybym tylko zachwycała się nim za jego plecami. Postanowiłam iść krok dalej i go poderwać. Było to zadanie dość trudne, gdyż on był pracownikiem, ja pacjentką, a do tego jeszcze (powtarzam jeszcze) byłam nieletnia.

            Jednak co to dla mnie. Od zawsze kręcili mnie starsi faceci i większość z nich dawała się skusić. Pamiętam, gdy miałam szesnaście lat i przystępowałam do bierzmowania, jeden z lektorów w kościele także był nieziemsko przystojny. A to, że był cztery lata starszy, nie stanęło mi na przeszkodzie, żeby się wokół niego zakręcić.

            Wtedy szybko zrobiłam wywiad środowiskowy i dowiedziałam się o nim wszystkiego, czyli w jakich miejscach bywa, jakiej muzyki słucha i tego, że lubi rude dziewczyny. Oczywiście zafarbowałam włosy i pewnego dnia wybrałam się do jego ulubionego baru. Gdy stał sam przy barze, zamawiając piwo dla siebie i dla swoich znajomych, zagadnęłam go. I potem już wszystko poszło z górki. Wymiana numerami telefonu, pierwsze spotkanie i w końcu całowanie się. Był bardzo miły i może gdyby nie to, że trafiłam do szpitala, mogłoby nam się udać. Jednak, gdy usłyszał „szpital psychiatryczny”, najwyraźniej się przestraszył i powiedział, że nie będzie się spotykać z wariatką. Tłumaczyłam mu, że to tylko zaburzenia odżywiania, a nie żadna choroba psychiczna, ale on nie chciał słuchać. Nim zablokował mój numer, zadzwonił do mnie i powiedział:

– Nie chcę się martwić, że moja dziewczyna się zagłodzi.

            Było mi smutno, ale potem w szpitalu spotkałam przystojniaka z ADHD, więc szybko pocieszyłam się tak, jak umiałam.

            Pewnego dnia nadeszła pora ważenia. Mój surfer akurat tym się zajmował. Przede mną było kilka dziewczyn w kolejce. Szybko podbiegłam do sali, ubrałam seksowne, obcisłe skórzane spodnie i bluzkę z odkrytym brzuchem. Poprawiłam makijaż. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Było idealnie, lecz nagle zauważyłam, że brzuch trochę mi wystaje. Przeglądałam się w lustrze chyba z pięć minut. Tak, byłam za gruba. Kości bioder przestały mi wystawać spod skóry. Uniosłam bluzkę i spojrzałam na żebra. Były ledwo zauważalne. Musiałam już przytyć z pięć kilogramów, a może nawet i siedem.

            Od razu zepsuł mi się humor. Nie miałam ochoty podrywać pielęgniarza, a tym bardziej pokazywać się mu na oczy. Byłam grubą świnią.

            Wyszłam z sali i udałam się do dyżurki pielęgniarek. Wszystkie dziewczyny były już zważone. Jedna z nich zanosiła się płaczem, tak głośno, że zostały jej podane środki uspokajające.

            Weszłam do środka. Pielęgniarz się do mnie uśmiechnął, ale ja nie odwzajemniłam tego. Miałam podły nastrój. Ta cała robota na siłowni poszła na marne. Znowu byłam nieidealna.

            Stanęłam na wadze. Tak jak myślałam. Przytyłam i to bardzo dużo. Aż sześć przecinek cztery kilograma. Surfer powiedział:

            – Bardzo ładnie sobie radzisz.

– Dziękuję. – odbąknęłam i udałam się na śniadanie.

            Gdy już zajęłam miejsce na stołówce, spojrzałam w swój talerz. Był tam chleb, szynka i pomidor. Postanowiłam zjeść tylko pomidora. Musiałam tylko wsadzić do kieszeni resztę żywności tak, żeby pielęgniarka pilnująca dziewczyny przy stoliku nic widziała. Siedziałam nad talerzem z pół godziny, ale większość z nas tyle spędzała przy posiłkach. Tym bardziej w dniu ważenia. Pielęgniarki wiedziały, że większość z nas ma zamiar pochować jedzenie do kieszeni, więc nagle wszystkie pojawiły się przy naszym stole.

            Jedna z pracownic non stop patrzyła mi na ręce. Wtedy już wiedziałam, że nie mam jak nie zjeść swojego posiłku, a nie mogłam siedzieć przy stole w nieskończoność. Postanowiłam zjeść, a potem to wyrzygać.

            Zjadłam całość, ale z trudem. Każdy kęs miał obrzydliwy smak. Krzywiłam się, ale zjadłam. Po posiłku wstałam i chciałam od razu udać się do łazienki, by zwrócić zawartość żołądka. Jednak jedna z pielęgniarek zatrzymała mnie i powiedziała

            – Jola, siadaj na krześle.

            Wyczuła to. Kazała mi siedzieć pół godziny, pilnując mnie, żebym nie udała się do łazienki

            Po tym jak ustalony czas minął, udałam się do pokoju. Pół godziny to za długo, by zacząć rzygać. Jedzenie po tym czasie już jest wchłonięte. Zaczęłam płakać. Jednak nikt z personelu tego nie usłyszał. Może i dobrze.

            Po chwili przestałam jęczeć i jeszcze raz stanęłam przed lustrem. Powiedziałam do siebie: „Masz być idealna, musisz walczyć!”. I zrobiłam to, co powinnam. Zaczęłam trucht w miejscu. Tak, musiałam spalić te nadprogramowe kalorie.

            Biegałam z trzy godziny. Nikt mnie nie przyłapał. Byłam u kresu sił, ale musiałam spalić to śniadanie, dlatego wolałam nie jeść. Gdy nie jadłam albo przyswajałam tylko małe porcje, biegając spalałam swój tłuszcz, a nie tylko śniadanie.

            Byłam grubą świnią. Musiałam to zmienić za wszelką cenę.

            Minął miesiąc. Porzuciłam plan podrywu surfera, gdyż bez przerwy tyłam. Byłam coraz grubsza i grubsza. Czasem udawało mi się zjeść mniej, ale pracownice oddziału skrupulatnie pilnowały mnie i reszty dziewczyn. Gdy moja waga przekroczyła sześćdziesiąt kilogramów, lekarz poprosił mnie na rozmowę.

            Weszłam do gabinetu i zajęłam miejsce na fotelu naprzeciwko. Był uśmiechnięty od ucha i do ucha i w końcu powiedział:

            – Ważysz w końcu tyle, ile powinnaś… Chyba nigdy podczas pobytu na oddziale nie udało Ci się przekroczyć osiemnastu punktów BMI. Gratuluję ci, Jolu.

            Nic nie odpowiedziałam, a także nie odwzajemniłam uśmiechu. To co było jego sukcesem jako lekarza, było moją porażką. Byłam nie tylko niezadowolona, ale wręcz wściekła na siebie.

            Nagle na korytarzu było słychać krzyk jednej z pielęgniarek

–  Panie doktorze! Proszę tutaj przyjść! Jak najszybciej!

            Lekarz wybiegł z gabinetu, a ja zdezorientowana wyszłam za nim. Okazało się, że jedna z dziewczyn po prowokowaniu wymiotów miała krwotok z przełyku.

            Wystraszyłam się. Przecież to mogło spotkać i mnie. Po dziewczynę przyjechała karetka w bardzo szybkim czasie i zabrano ją do innego szpitala.

            Po kilku dniach przyszedł do nas jeden z lekarzy. Kazał nam wszystkim się zebrać na jadalni. Gdy już zajęliśmy miejsca, doktor powiedział:

            – Wasza koleżanka umarła.

            Byłam w szoku. Nie znałam jeszcze nikogo, kto by umarł przez zaburzenia odżywiania. Chyba wszystkie na świetlicy byłyśmy przerażone.

            To był moment, w którym postanowiłam zmienić swoje życie. Zaczęłam jeść i akceptować swoją wagę. To przyszło samo z siebie. Wróciłam na terapię grupową. Miałam nadzieję spotkać tam Ewę i zabrać się, tak jak ona, za siłownię.

            Minęło kilka tygodni, ale Ewa nie pojawiała się na spotkaniach do ostatniego czwartku. Wtedy przyszła. Była wychudzona i miała podkrążone oczy. Jako pierwsza zabrała głos:

– Znowu nie jadam. Przestałam chodzić na siłownię i budować mięśnie – powiedziała. – Jeśli wy wszystkie myślicie, że da się z tego wyjść raz na zawsze, to jesteście w błędzie. Tak samo jak narkoman zawsze będzie narkomanem, tak każda z nas już na zawsze zostanie anorektyczką.

            Skończyła mówić i wyszła z sali. Ja po jej wypowiedzi zadawałam sobie wiele pytań. Przecież dobrze się trzymam, jem i nie wymiotuję. W swoim mniemaniu wyszłam z anoreksji, ale co, jeśli Ewa ma rację? Jeśli to wróci? Czy jestem już skończona? W mojej głowie było tyle pytań, a tak mało odpowiedzi… Jak się dalej potoczy moja historia? Tego nie wiem, ale mam nadzieję, że będą przy mnie ludzie, którzy dadzą mi siłę wytrwać. Przecież chcę żyć…

.

Proza współczesna. Pismo literackie. Wydawnictwo.

.

Karolina Matuszczyk (16.09.1992), zakochana w literaturze od najmłodszych lat. Swoją pierwszą książkę napisała w wieku 10 lat. Gdy była w szkole średniej, wygrywała konkursy literackie. Potem udała się na filologię słowiańską, gdzie pogłębiała swoją wiedzę o literaturze. Swój debiut prozatorski miała w magazynie Fabularie opowiadaniem „Pracownica”.

PODZIEL SIĘ

Do góry