Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Klątwa (dwa fragmenty)
Robert Eres

To był piękny, mroźny, styczniowy poranek. Niedziela. Wstała o szóstej rano, by z grupą przyjaciół dotrzeć jak najwcześniej na Kasprowy Wierch. Kolejką. Udało się. Plan był prosty, ale szalony. Zjechać z Kasprowego, nie zatrzymując się, nie zwalniając, nie przenosząc nawet ciężaru ciała z nogi na nogę. Niewiele osób mogło pochwalić się takim wyczynem. Wcześniej wciągnęła krechę. No i poszło. Czas płynął zupełnie inaczej, przestrzeń stała się czymś innym. Wiki też się stała kimś innym. Kilkukrotnie była na krawędzi. Mięśnie nóg paliły. Narty trzymała niebezpiecznie szeroko, tyłek niebezpiecznie nisko. Zjechała. Damian, jeden z jej kolegów, czekał na dole. Machał do niej i wrzeszczał.

– Jesteś nieźle popieprzona! Mogłaś się zabić albo połamać!

– Zamknij się ! Podejdź do mnie…

– No nie wiem… Boję się, jesteś tak nakręcona, para z ciebie leci jak z młodego byczka.

– Chodź tu i nie podskakuj. Bo stracę cierpliwość.

– Ty nie wiesz, co to cierpliwość. Ty nawet nie stałaś nigdy koło cierpliwości.

Podszedł do niej. Nigdy dotąd tak się nie czuła, cała roztrzęsiona, ale szczęśliwa. Pomógł jej odpiąć narty. Rzuciła kijki, złapała go za rękę i pociągnęła do zagajnika. Ogień. To właśnie poczuła. Tam. Brnąc przez głęboki śnieg. Odeszli wystarczająco daleko od trasy. Ciężkie narciarskie buty wbijały się w białą skorupę. Sapała. W końcu uznała, że miejsce jest dobre. Zdarła z niego kurtkę.

 

 

 

 

 

 

Brązowo-czarnej maści. Piękne, zdrowe, silne. Potężne łapy. Szczerzyły kły. Ujadały groźnie i dumnie. Wpatrzone w swoich panów. Owczarki niemieckie. To pierwsze, co usłyszeli. Ujadanie psów. Warty rozstawione były szczelnie. W okolicach dworca kolejowego w M. nikt by się nie prześlizgnął. Pobielony budynek dworca. Murowany, ale malutki. Zbudowany jeszcze z rozkazów cesarsko-królewskich. Podstawiono skład. Ogromną lokomotywę, czarną, bijącą z komina gęstym dymem. Podłączono wagony towarowe. Bydlarki cuchnące łajnem. Podłogi wyłożone sianem. Czekały. Jeszcze puste. Na niebie pojawiła się na chwilę dziwna chmura. Kształtem przypominająca anioła. Później już tylko błękit. Słońce jak potężny reflektor na planie filmowym. Żeby wszyscy widzieli wyraźnie. Potem uderzył ich smród i zaduch: mieszanina potu, moczu, kału i strachu. Czuli to. Wyraźnie. Jan Moreoux i jego towarzysze. Wszystko odbyło się tak nagle, a do tego ten potworny strach, który grzązł gdzieś pomiędzy podbrzuszem a gardłem i paraliżował, wysyłając do mózgu Moreoux pytanie: czy dokonałem słusznego wyboru?

Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak jedna wielka przeprowadzka. Jakby ktoś zorganizował Żydom obowiązkowy wyjazd kolonijny nad morze. Na wakacje. Jednak tamtego sierpniowego dnia w powietrzu, w trupich twarzach żołnierzy SS, okrzykach, w ujadaniu psów, w tym zgrzycie, któremu towarzyszył łoskot nadjeżdżającego parowozu wyłaniającego się z wielkiej chmury pary wraz ze składem, było coś potwornego. Niemającego nic wspólnego z radosnym nastrojem wakacyjnym. Coś nieokreślonego, czarnego i zgniłego. Napiętego do granic możliwości. Złego. Cuchnącego, jakby pochodziło z zaświatów. Moreoux wraz ze współaresztowanymi z przerażeniem obserwował plac. Niepewny i odurzony strachem. Dławił się nim. Myślał, że całkiem zgłupiał. Że nie wiadomo, o co teraz walczy. Upór? Zły był na siebie za ten upór. A może po prostu zrobił to, co trzeba? „Tak, postąpiłem jak trzeba” – ta myśl go uspokajała. „Tylko żebym, Boże, do końca wytrzymał, nie wymiękł. Już niedługo”.

 

Robert Eres

 

Robert Eres – 52 letni człowiek, który za namową Hegla osiąga swoją pełnię stopniowo, przechodząc przez fazę stoicyzmu, sceptycyzmu oraz „samoświadomości nieszczęśliwej”, cały czas poszukując na tej drodze Boga. Uwielbiający życie i podróże. Bywalec zarówno sacrum jak i profanum. Niepoprawny optymista. Koneser burbona i dobrych cygar. Namiętnie trenujący boks. Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego. Przez dwadzieścia lat pracował w administracji publicznej. Później w korpo.

PODZIEL SIĘ