Latem 1942 roku zrobiło się niebezpiecznie i opresyjnie. Ludzie stali się jeszcze gorsi przez tę wojnę. Nie ufali sobie. Patrzyli na siebie wilkiem. Zdradzali jeden drugiego. Myśleli już tylko o tym, jak przetrwać. Pewnego upalnego, sierpniowego dnia w całej Galicji rozpoczęto akcję pacyfikacyjną, mającą na celu ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej. Nic dziwnego, że mówiło się o tym w całej okolicy. We wsi również. Nie wiadomo, kto pierwszy zasugerował, że rodzina Lesiaków ukrywa żydowskie dziecko.
– Muzyka i sport – spiker idealnie wpasował się leniwie obniżonym głosem w rytm miasteczka.
Brzmienie country. Jakby wiedział, że popłynie przez ten upał, w ostrym słońcu, kurzu i pyle niesionym nie wiadomo skąd. Ci dwaj w wojskowych mundurach ze znaczkami jednostki powietrznodesantowej wpasowali się równie idealnie. Przekrzywione czerwone berety to nie kowbojskie kapelusze, ale odpięte pasy okręcone wokół dłoni z klamrami zwisającymi kilka centymetrów to już broń. I te napięte, wychudzone twarze, bliźniaczo podobne. Zdeterminowani. Wyglądało to obiecująco. Nikogo nie obchodziła już piosenka. Ciekawsi byli przybysze. Wyraźnie na kogoś czekali. Nie weszli do knajpy. Musieli sporo wiedzieć. Jeden jakby swój, Janek z pobliskiej wioski. Tylko jakiś wyższy. Drugi obcy. Ale pewności nie było. Ludzie w mundurach są do siebie podobni. Pewnie obaj obcy. Swój wiedziałby, że stać w tym miejscu w taki sposób to nie jest dobry pomysł. A jeśli obaj obcy, to czy ktoś z miejscowych powiedziałby im, że Raba ma nieformalnego właściciela? Że rządzi nią Kapsel, lokalna gnida, recydywista i bandzior? Ludzie nie odchodzili z lodziarni zbyt daleko. Szukali cienia i dobrego miejsca z widokiem, niezbyt blisko, ale takiego, żeby nic im nie umknęło. Piosenka się skończyła albo tylko ktoś wyłączył tranzystor, żeby lepiej słyszeć. To się musiało jakoś rozegrać.
Lody w kolorze malin spływały już po rękach, na szczęście mundurowi i cywile nie czekali zbyt długo. Z otchłani cuchnącej przepalonym tanim tytoniem na kartki i wódą wyłonił się właśnie on, dwumetrowy, dobrze wypasiony gad. Pogładził swój wywalony zarośnięty brzuch, przetarł spłaszczony nos. Zaraz potem wykonał ten swój magiczny gest. Starannym ruchem wyciągnął z tylnej kieszeni mały niebieski grzebyk. Zaczesał w tył czarne, tłuste kędziory. A wszystko z nieruchomym ekstra mocnym w kąciku ust. Nie spadł mu nawet płatek popiołu. Mistrz. Przymrużył oczy i na widok tych dwóch zaprezentował swój znany kozacki uśmiech. Brak jedynki poczytywał raczej za swój walor.
– To ten? – spytał wyższy z dwójki, niemal nie poruszając ustami.
Nie musiał pytać.
– Ten.
Kościelny dzwon uderzył jako echo. Ten, ten, ten.
Kobiety wcale nie musiały odchodzić daleko. Dwie godziny marszu. Marianna Lesiak z tym niby-partyzantem ze swojej wsi doprowadzili je do bacówek. Zwyczajne bacówki, sklecone byle jak z wyschniętych i popękanych drewnianych bali. Nieobtykane. Bo juhasi korzystali z nich tylko wiosną i latem. Na wypasy. Wiadomo, w jakim celu. Może i dobrze, że nieobtykane, bo dym z ogniska tylko trochę szczypał w oczy. Rozsiadły się dookoła. Ognia pilnowała Marianna. Wszystkie kobiety na ten trudny czas jakby się jej podporządkowały. Czuła swoją siłę. Dumna patrzyła w strzelające iskry i ignorowała rozświetlone ogniem twarze doktorowych, magistrowych, pułkownikowych. A one nawet już się nie skarżyły w tych swoich bucikach dobrych do kościoła. Marianna ucięła wszelkie utyskiwania jednym zdaniem. „Bieda i nieszczęścia wszystkich upodabniają do siebie”.
Rzeczywiście, wyglądały żałośnie. Owinięte chuścinami, kocami, jeśli któraś miała. Dygoczące. Zmarznięte i brudne. Marianna nie wyglądała może dużo lepiej, ale to wypowiedziane przez nią zdanie wydawało jej się jednak nieprawdziwe. Wszystko minie i one wrócą do swojego życia. A co będzie z nią? Co ją czeka? Ostatnie lata zmieniły jej życie na zawsze.
– A ci Ruscy to dadzą nam wolność czy nową okupację? – spytała któraś. – Nie siedzimy tu bez powodu – odpowiedziała sama sobie.
– Następna bieda się szykuje, jak tu zostaną bolszewicy.
– To my z tego lasu chyba nigdy nie wyjdziemy.
Robert Eres – 52 letni człowiek, który za namową Hegla osiąga swoją pełnię stopniowo, przechodząc przez fazę stoicyzmu, sceptycyzmu oraz „samoświadomości nieszczęśliwej”, cały czas poszukując na tej drodze Boga. Uwielbiający życie i podróże. Bywalec zarówno sacrum, jak i profanum. Niepoprawny optymista. Koneser burbona i dobrych cygar. Namiętnie trenujący boks. Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego. Przez dwadzieścia lat pracował w administracji publicznej. Później w korpo.