Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Kolor
Piotr Jurczyński

 

Kamienie deptaka, jak popękane zęby, lśnią w blasku nadjeżdżających volkswagenów. Garbusy wypluwają obłoki przetrawionego diesla. Niebo spluwa na parasolki przechodniów wszystkich ubranych w kolory żałobne. Wszędzie wiją się kropki w melonikach, frakach, pęcznieją od kolejnych warstw materiału, które tak mocno ściskają jakby święte Grale. W tramwajach nie jest wcale lepiej. Rzędy gazet, szeregi wypastowanych butów na baczność ćwiczą musztrę. „Wstań – Wyjdź”, „Wejdź – Usiądź” i tak do końca piszczących szyn. Cegła obok cegły. Żadna niekolorowa, nieozdobiona, niewyróżniona. Każda szara i opatulona cementem.

W tym mrowisku występuje czasami królowa. Właśnie ona staje garbatą maszyną na spotkanie żałobnej pogodzie. Zgięty wpół od starości i ciężaru szarości szofer otwiera tylne drzwi samochodu. Spomiędzy framug nos wyściubia Ona – k r ó l o w a. Brak cementu! Postać cała emanowała kolorem. Ubrana od melonika do lakierków w czerwień. Czerwone okrągłe okulary i piegi urozmaicają jej oblicze. Tak, to ona. Wyskoczyła z rozbawieniem wprost na kałuże. Każdy gest, każda emocja miały coś ze snu, coś z Ateneum. Teatralna gracja, chód zamyślonego Hamleta, rywalizowały z dzikimi oczami Volanda. Wyższa od każdego kapelusza płynęła przez ten szary muł. To jest ten wykrzyknik!  To on nad tymi kropkami roztacza piecze. Dzięki niej kropki zamieniają się w mrówki, a z mrówek w coraz to większe stworzenia.

Kogoś takiego szuka Atanazy. Niewyróżniający się student, powiedzieć można – odpadająca cegła od muru. Z cegłami nie może żyć, lecz sam tapla się w błocie. Stał w berecie i kamizelce, która, do niedawna wyblakła, teraz wydawała się o niebo żywsza. Jego krawat nawet stracił na wadze. Zamiast ściskać jego białe gardło, rozwiązuje je z klauzuli milczenia. Widział ją. Widział królową. Nie może zmarnować tej okazji. Zerwał się do biegu. Biorąc przykład z królowej, wpada w każdą kałużę i przedziera się przez szarą rzekę. Zlewa cały świat – liczy się tylko ona.

Wpada na jezdnie i rozdrażniony chwyta za pazuchę, imitując trzymany pod płaszczem pistolet. Kierowcy z przerażenia zatrzymali te wstrętne piece na kółkach i przystosowali się do roli obrabowywanych. Jak w Ateneum! Operze! Jego kamizelka zaczęła przybierać żółci, a on sam z bladego jak kreda oblicza – w różowe, pełne krwi ciało. Udało mu się prześlizgnąć na przeciwległy chodnik. Widział nadal czerwoną postać. Skręciła w boczną ulicę, a za nią ciągnął się kolor. Za kolorem zaś – Atanazy. Pędził jak krople deszczu, które potężnymi uderzeniami w jego czoło, oszałamiały zmysły. Im bliżej królowej, tym bilbordy stawały się żywsze, tym powietrze mniej dusiło, a serce mocniej uderzało. W odbiciu kałuż widniały kolorowe neony z chwytliwymi sloganami. Z piekarni wylatywał słodki zapach pieczywa, a uliczni grajkowie przestawali  fałszować. Zbliżał się do niej, zbliżał, lecz ona nadal, bez żadnego zainteresowania, była wpatrzona w cel – w dal. „Proszę!” zachrypły głos, dawno nieużywany, przemówił błagalnie w stronę czerwonego płaszcza. Wiadomość została zignorowana. Królowa przyspieszyła. Student nie poddawał się. Biegł, dodając do powagi sytuacji taneczne ruchy. Nie zrobiły one większego wrażenia. Cytował wersy, strofy,
a nawet zapowiedział swe samobójstwo – nic nie pomogło. Postać przyspieszała, a ludzki mur odgradzający ją od studenta rósł. Za nią wyrastały pnącza pełne czerwonych róż, lecz, jak na ironię, do jego stóp docierały same kolce. Krzak róży przemieniony w cierń. Kolor wygładza cierpienie, dlatego właśnie krew jest czerwona. Czerwony jest pięknym kolorem, ponieważ trzeba na niego zasłużyć. Przy niej ten porządek panował, on za nią szedł i uciekał, lecz student odczuwał tylko ból. Kościół bez Boga, pierwszy raz bez uczucia, eksterminacja bez cierpienia. Prawdziwy skarb doświadczenia wypadł z pudła wprost w szare błoto. Teraz tylko błoto posiadało zapach, obrzydliwy smak i czekoladowy odcień brązu.

Postać skręciła w prawo, by następnie zanurzyć się w akwarium zwanym sklepem. Naturalnie pościg trwał. Student wszedł do portalu, zostawiając za sobą zimno i odór bezbarwnej ulicy. Nagle, minąwszy framugę drzwi, po jego ramionach tańczyły baletnice światła, a jego włosy czesały najróżniejsze bibeloty, służące w tym ekosystemie jako liany. „Przydałaby się maczeta” – pomyślał, odpychając na boki papierowe, wielkie liście. Przez ten gąszcz nie można zauważyć choćby koniuszka indiańskiego nosa, a tym bardziej całej postaci. Tratował wieże książek z ustawionymi na nich plutonami ołowianych żołnierzyków. „Jakby cały sklep był dziełem dziecka”. Odpędzał od siebie roje tańczących w powietrzu cekinów. Skręcił w ślepy zaułek. Został otoczony przez ściany regałów. Wręcz automatycznie zaczął wspinać się na jedną z nich, a pułki stękały pod naporem trzewików.
W końcu udało się wejść na dębową wieże.

 Zobaczył ją. Przypominała czerwonego lisa. Szła spokojnym krokiem, czasami zatrzymując się, by złapać oddech. Złapać oddech czy pokazać triumf? Tego student nie wiedział.
Nie może przecież łapać oddechu. Oddech jest dla niej zbędny, gdy ma kolor. Kolorem tworzy energię, a ona penetruje mitochondria każdej komórki w jej ciele. „Nie można o tym myśleć. Do przodu.”. Przeskoczył nad przepaścią pełną bagnetów z czasów wielkiej wojny, co poniektóre ozdobione piszczelami. Wylądował, a następnie ponowił skok. Królowa to wyczuła.  Znów zanurkowała w labirynt. Wyglądało to jakby samotny lampion podróżował za papierowymi ścianami, tworząc pokaz cieni. Światłem pokazu był kolor. Student szybko sprawdził stan kamizelki – bladożółta. Ostatek koloru dalej utrzymuje się w głębi jego duszy. Odkręca zawór łez i przelewa się przez niego uczucie. Ta energia przepływa do ujść w mitochondriach. Znowu rusza. Wymyśla łańcuchowe liany. Jest to ryzykowne, albowiem ledwo co materializuje się ich kontur, a ręka wchodzi w nie jak w masło. Ręce szybko chwytają metafizycznej stali lian, uciekając przed ich przecięciem. Jest szybki. Szybkość tworzy, a ona również posiada same kontury. W nieskończoność powtarza się ten cykl życia i śmierci. Stanowi on istny generator energii.

Kolor kamizelki zaczyna powoli nabierać intensywności. Zbliża się do niej! Niczym małpa goni czerwonego lisa. Królowa to widzi. Wyjmuje pióro i zaczyna kreślić w powietrzu – wersy, strofy, nuty. Wylewają się z jej mitochondriów i tworzą ze swego nasienia krzaki, jeszcze krwawszych niż poprzednio róż. Student znajduje ujście w ostrym murze i jak kornik przedostaje się na drugą stronę.

Królowa zniknęła. Atanazy stanął pierwszy raz od chwili gdy na szarą ulicę wjechał czarny Volkswagen. Zaczęła przejmować go rozpacz. Kamizelka zaczyna tracić intensywność. Mitochondria żałośnie odpoczywają. Pada na kolana. Kolana krwawią. Powbijane kolce sączą krew. Czerwone pojezierza. Wodzi po pomieszczeniu pustym wzrokiem. Skrytki, zaułki, blednący brąz mebli. „Proszę…” – zaskomlał jak pies. Jego oczy czarnieją, a wzrok jak
u lunatyka. Podchodzi do ostrego muru. Przykłada oko. Oko widzi kolec. Kolec jak wzięty pod lupę, staje się nożem. Błona przebita. Białko wypychane na boki przez ostrze. Stróżka krwi dodaje intensywności różom. Mitochondria  p r a c u j ą. Mitochondria  s z a l e j ą. Spojrzenie studenta utkwiło w kolorze krwi. Kamizelka odżywa. Zmysły się wyostrzają, mięśnie napięte. W rogu polany otoczonej meblami słychać szmer. Królowa. Student zrywa się i taranuje akwedukt krzeseł. Naprzeciwko wiolonczela. Wyrazistość konturu rozpycha źrenice, a brąz wlewa się do oka. Dźwięk wypada z ciemnego efu. Student dalej taranuje graty. Mitochondria dodają siły. Nagle jego ciało wypada z ubrań. Meble niczym olbrzymy otaczają go i tworzą aleje kamienic. Przeciska się przez las drewnianych nóg. Wiolonczela jest już blisko.

Dociera do instrumentu. Wspina się po chropowatym drewnie i chwyta za jedną ze strun. Rozlega się przenikliwy dźwięk. Im wyżej się wspina, tym cichszy jest jęk wiolonczeli. W końcu wpada do ciemnego otworu rezonansowego, brudząc za sobą krwią z oczodołu. Jest tu ciepło i ohydnie wilgotno, jakby wnętrze instrumentu było wapienną jaskinią z małym jeziorem solnym po środku. W powietrzu unoszą się tłuste świetliki, które przypominają bardziej gwiazdy spadające nad taflą wody. Decyduje się wskoczyć. Chwyta jeden ze zwisających odnóży robaka. Robak, niewzruszony, dalej patroluje jaskinie. Student wygląda przy nich jak dziecko poderwane w powietrze przez wielki balon z helem. Rozgląda się. Pod jego nogami rozciąga się ciemność, czasami przeganiana przez nisko latające świetliki. Wytęża wzrok, próbując dostrzec grunt. Zauważa, że jeden ze świetlików zaczyna lądować i rozciąga za sobą żółtą rzekę światła. „Wyspa”! Student puszcza chitynowe odnóże i spada na miękkie światełko lądującego świetlika. Schodzi z robaczka, który dopiero co wylądował, zasnął, a jego chrapanie przypomina pieszczenie skrzypcowych nici.

Podchodzi do krańca wyspy. Wkłada rękę, próbując złapać dno. Woda pożera całe przedramię, a końca nie da się wymacać. Można powiedzieć, że stał się pewnego rodzaju rozbitkiem katastrofy lotniczej. On i towarzysz świetlik. Wstał i zaczął badać jak duża jest wyspa i gdzie się kończy. Była to raczej wysepka wielkości szalupy. „Utknąłem”. Nagle całe pudło rezonansowe zaczęło się rumienić. Na każdym horyzoncie nasilały się żółte słońca, a cały sufit pełny był gwiazd. Rozgoniły ostatki ciemności, by odsłonić wszystkie tajemnice tego mikrokosmosu. Rzeczywiście, było to jezioro w drewnianej jaskini z kilkoma wyspami. Na jednym z wyspowych kafelków siedziała królowa. „Nareszcie”. Już miał rzucić się do biegu, lecz coś go powstrzymało. Przypływ uczuć negatywnych? Królowa nie wyglądała tak, jak wcześniej. Poszarzała, a jej postura, zamiast być dumnie wyprostowana, kuliła się po środku wysepki. Nawet nie próbuje się podnieść. Student powoli zbliża się do postaci, najciszej jak można, przeskakuje z jednego kafelka na drugi. Powierzchnia jest mokra. W wapiennych wyżłobieniach migoczą tafle kałuż. Jest coraz bliżej. Wstrzymuje oddech, jakby to miało sprawić skok cichszym. Przeskakuje. Jest już obok niej. Patrzy na kamizelkę. Jest ona lekko wyblakła – jest źle.

-Stój – jej głos rozległ się echem po jaskini, odbił od ścian, wpadając do wody.
Rozkaz podziałał. Rządza nie była na tyle silna, by przezwyciężyć jej dominację głosu – Myślisz, że to ci się opłaca, że będziesz szczęśliwy i spełniony? – ten głos, jej głos – to był prawdziwy kolor. Jego głębokość zszokowała ciało studenta, choć świadomość nadal trwała w pożądaniu.

– Co masz na myśli, mówiąc „opłaca”? – Zdziwiona podniosła głowę znad kolan i pierwszy raz ukazała twarz w pełni tego słowa znaczeniu. Malowały się na niej emocje – te szczere, nie na pokaz – poza maską.

-Czy się opłaca. Czy dodatnie jest większe niż ujemne. Czy jesteś stratny. Czy naprawdę jesteś gotowy na to ryzyko, oto właściwa definicja – z każdym krótkim zdaniem postać Królowej stopniowo rozrastała się na objętość jaskini. Przerażone świetliki, przed chwilą wesoło latające, uciekały w kąty rezonansowej pudła. Jedynym spokojnym był drzemiący świetlik,
bawiący się przez sen swoimi licznymi odnóżami – Jeśli zaryzykujesz i razem ze mną spadniesz na szpikulce metalowych rusztowań, nie odczuwając koloru – zatrzymała na chwilę by złapać oddech – to zginiesz naprawdę w obu wymiarach, rozumiesz?

Przejęcie w głosie Królowej poruszyło pewnością Atanazego, a on sam zaczął opadać z sił. Przypominał raczej zamykający się kwiat, który panicznie boi się ciemności nocy. „Przecież kamizelka żarzy się fest… czemu wątpię”?

Nie odpowiadał. Zapanowała głucha cisza. Atanazy zbierał myśli rozrzucone jak losy ludzi na mapie świata. Myślał o koczowniczości ludzkich doświadczeń. Myślał o tym, jak planował swoje życie, które miało iść wedle scenariusza. Ta rozmowa nie pasowała do niego w żadnym razie. Była to czysta improwizacja, która zaburzyła jego metafizykę. Każde, ale to każde doświadczenie Atanazego miało generować metafizyczność, dzięki której mógłby oddychać w obu wymiarach. Ona to wszystko zrujnowała?

Nagle zagościło w nim przerażenie. On odczuwał metafizykę, głębszą, niepojętą – n i e z b a d a n ą. Czuł, że oddycha pierwszy raz, jak dziecko tuż po narodzeniu. Dopiero teraz odkrył, że umiejętności, które miał nabyć na drodze ewolucji, już dawno posiadł. Spostrzegł nadjeżdżający pociąg, który całą swoją stalą, swym żelaznym cielskiem, uderzył w jego umysł i psychikę. Ogrom straty, która mogła nigdy nie zaistnieć, zmiotła jego myśli, jak zalegający gęsto kurz. On był stratny i to go zdemaskowało.

Zderzyli się wzrokiem. Szyderczy uśmiech na obliczu królowej był ostrzem, które rozpruło jego gardło, wylewając litry żółci.

– Więc powiedz mi, drogi Atanazy – przybliżyła się i pochyliła nad żałośnie klęczącym studentem jak nad dzieckiem – czy ci się to opłaca? – Czucie Atanazego było najpotężniejsze od początku jego istnienia. Przepływało przez niego i łechtało jego metafizykę. Jego serce dotąd było zamknięte w pudle, które, jako głupi urodzinowy żart, zostało zapakowane w kolejne pudełko. Czuł niewyrażalne szczęście, które nie potrzebowało scenariusza, dyrygenta czy tanich rekwizytów. Scenariusz przychodził sam, n a t u r a l n i e. Tak, naturalność była do tego kluczem, czegoś, co było brakującym składnikiem chemicznym. Bez niego tlen nie miał racji bytu. Atanazy czuł, że boski dar, który jest nadawany z chwilą narodzin, właśnie mu przypadł w znacznie późniejszym terminie.

-Jestem stratny, lecz już nigdy tej straty nie zaznam – skierował wzrok na blade oblicze Królowej – zdobędę cię jako łup, który przewyższy moją stratę i to mnie będą ścigać, to mnie będą pożądać. – Głos jego zaczynał się potęgować. Cała jaskinia zaczęła drżeć, a następnie powoli pękać jak skorupka jajka. Wraz z nią twarz królowej pokryły zmarszczki. Aura Atanazego wypełniała każde żyjątko. Biedne świetliki zaczęły panikować i jak oszalały tłum uderzać w ściany jaskini. W końcu, do niedawna drzemiący, tłusty świetlik wzniósł się i z hukiem przebił pudło rezonansowe. Zdziczałe stado prędko wyczuło okazje ucieczki i jednym strumieniem wyleciało z instrumentu.

Królowa również zerwała się do biegu i wyskoczyła na zewnątrz. Atanazy, opętany rządzą, rzucił się za nią. Gdy ostatni milimetr jego ciała opuścił instrument, jaskinia zapadła się pod naporem drewnianego gryfu, grzebiąc przeszłość.

Razem wybiegli na drewnianą równinę otoczeni przez gigantyczne meble niczym w dolinie. Na firmamencie bujało się jarzeniowe słońce. Prażyło parkiet, tworząc z niego nowy rodzaj pustyni. Jedynym schronieniem były cienie, przelatującej chmary świetlików. Z sęków dębowych desek parkietu zaczęły wygrzebywać się ciemne postacie – podskoczyły i dołączyły do szaleńczego pościgu. Zrównały się z Atanazym, tworząc szwadron w postaci strzały. Im bardziej się zbliżali, cień wokół ich ciał zaczynał zanikać. Bat słońca przeganiał je, by dołączyły do ciemności pod pustynią.

Byli to niedołężni starcy. Atanazym wstrząsnęła nieidealność ich skóry i skrzywione jak gałęzie kręgosłupy. Nie mogli równać się z Królową. Oczy Atanazego zostały zgwałcone przez ich brzydotę, która chamsko i bez żadnego wyrafinowania psuła idealny obraz szlachetności pościgu. Byle miernota ścigała Królową i do tego zrównywała się z Atanazym – ramię w ramię. Wstrząsnął nim wstręt. „Aby was byle cholera położyła.” – pomyślał Atanazy, prawie krzyknąwszy. Zaczął obmyślać plan usunięcia rywali – „podciąć nogę, zadźgać go, zepchnąć do rowu”. Podczas tego koncertu nienawiści spostrzegł ręce, ręce gładkie, sztywne jak u marmurowych rzeźb greckich. Silnie trzymały różnorakie fanty, jakby tylko one były ich lekiem na bezkresne przemijanie, jakby to właśnie one stanowiły tlen. „Oto ta życiodajna siła!” – Popatrzył na kamizelkę, która dalej buchała w oczy jaskrawą żółcią – „A ona jest moją”.

– Czemu biegniecie? – zawołał do starców. Wszystkie siwe głowy wpatrzone były w uciekający czerwony płaszcz. Niektórzy mieli pootwierane usta, z których, jak u psa, dyndał długi, szary język. Nie usłyszawszy żadnej sylaby, czy choćby spławiającego mruknięcia, Atanazy przybliżył się do najbliższego „dyndającego jęzora” na tyle blisko, by móc wystrzelić pytanie w sam środek ucha i następnie uderzyć falą akustyczną, pewnie już pękające, bębenki. – Czemu biegniesz dziadku? – tym razem tak, jak planował, wysłał pytanie do małżowiny. Dziadek nagle otrząsnął się, gubiąc przy tym kilka siwych włosów. Schował język i powoli odwrócił zdziwione oblicze prawie, stykając swój nos z nosem Atanazego.

– Masz taki sam głos jak moja mała. – Wychrypiał zza pożółkłych zębów. Na obliczu starca wymalowało się cierpienie. Nie było ono tak banalne, by łzy rozdzierały czarne chmury, a twarz pękała na wzór Pangei. Było to cierpienie ledwo zauważalne, czaiło się w kącikach ust i szkle oczu.

Starzec wyciągnął jędrną rękę w stronę Atanazego. Była ona klatką dla szmacianej laleczki, której koralowe oczy lśniły od promieni słońca.

– To, na co spoglądasz, to nie zabawka, lecz relikwia – z trudem wypowiedziane zdanie otworzyło przed Atanazym drzwi do skrywanej odpowiedzi – ta laleczka nic już nie powie.

Rzeczywiście, postać tego cierpienia mieszkała w tym szmacianym kadłubku, a krew w czuciu starca. Z jędrnej, choć starczej ręki, ciekła strużka łez.

–Rozumiesz? – Materiał szarzał wraz z każdą, wsiąkającą w niego kroplą.  Jesteśmy jak dzieci syjamskie – przez całe życie więzimy siebie nawzajem. Pół życia poza kratami lecz w celi. Wszystkiego próbowałem, żadne filozofy mi nie pomogły, żadne używki, których ślad widzisz na moim cielsku, się nie przydały. Co, myślałeś żem stary? – Tutaj roześmiał się histerycznie i wytarł czoło wilgotną laleczką jakby szmatką. Po chwili spoważniał gwałtownie i przekrwionymi oczami złączył się ze wzrokiem Atanazego. Podniósł drugą, tym razem pomarszczoną, trzęsącą się jak galareta rękę, i wskazał pozostałych biegnących – Ty, to jesteś ty – wraz z ręką jego wzrok wędrował na innych uczestników biegu. Każdy trzymał syjamskie relikwie. Jeden worek, z którego ze zgrzytem wyskakiwały monety, inny zgniecione
na podobiznę krzaka plakaty pornograficzne, a kolejny swoją własną głowę. – Tak samo biegniesz za tą maczetą, by z hukiem przetnie twoją pępowinę, która cesarskim cięciem urodzi cię raz jeszcze. – Przerażenie ogarnęło Atanazego. Popatrzył na swoją rękę, w której wiała pustka. Brak syjamskiego pomiotu.

– Nie masz racji – pokazał uśmiechniętemu starcowi rękę, która kipiała kolorem, wolna i pusta.

– Modlisz się do martwego bożka, ty biedny idioto. – Starzec zasyczał przez zęby.
Uśmiechnął się i gwałtownie porwał drugą rękę Atanazego do góry. Wyglądała zupełnie inaczej. Szara, bardziej pochłaniała kolor z okolicy, niż sama go generowała. Przez środek, tam gdzie linia życia powinna mieć swoją nawierzchnię, wiała dziura, jakby od urodzenia zrośnięta w kremowy pierścień. Starzec ścisnął laleczkę, wyzwalając wodospad, który z szumem zaczął przelewać się przez rękę Atanazego. Przerażenie podwoiło swoją moc. Atanazy czuł, jak jego brzuch zapełnia się materiałami wybuchowymi, a iskierką, która rozsadzi jego psychikę, będzie następna porcja prawdy. Poddawszy się zwierzęcym odruchom, szybko zaatakował rękę starca, wyrywając wściekle laleczkę i cisnął ją za siebie. Nie było to trudne, walkę z programowo przenarkotyzowanym ciałem wygrałby choćby przedszkolak. Starca zmroziło, jakby sam przemienił się w szmacianą laleczkę i, upadłszy
na ziemię, przyciągnął się do niej jak do sztabki magnezu. Ten spektakl przyciągania grawitacyjnego laleczki do mniejszego ciała niebieskiego uświadomił Atanazemu fakt jego pierwszej dobrze wykonanej zbrodni, którą on sam nazwałby „z nieusiłowaniem zabójstwa, lecz z pierwiastkiem okrutności”. To jakoby uruchomiło pewien mechanizm rzeczy martwych, które tworzyły krajobraz tej drewnianej pustyni.

Kanion zaczął drastycznie się zwężać i szarzeć. Królowa przyspieszała. Z drewnianych ścian komód wyskakiwały mniejsze szuflady – niektóre pluły ostrymi narzędziami jakby zbitymi zębami po przegranej bójce. Cyrkle spadały seriami na łysą pustynię jakby włócznie. Szyk dyndających języków zwęził się w smukłą strzałkę. Aby uniknąć pocisków, Atanazy wszedł między pozostałych z pościgu, by wykorzystać ich zmarnowane od pragnień cielska jako tarcze. Co chwile słyszał pociski penetrujące zmarnowane mięso, a następnie ciężkie upadki. Truchła niczym wyssane przez nieznane dotąd zwierzę pokroju jadowitego gada, traciły kolor i przeistaczały się w osuszone skórki owoców. Mrowienie przeszło przez Atanazego, jego kamizelka zaczęła tracić kolor. Przyspieszył wygrzebując się z tego martwego tłumu upośledzeń wprost na sam przód. Koniec drewnianej doliny zbliżał się z zawrotną prędkością i piętrzył się ku górze. Królowa właśnie wskoczyła w szczelinę, która powoli zamykała dolinę i leżące w niej ciała. Nawet świetliki poszybowały jak ogłupiałe do słońca, by uciec od zmiażdżenia. „Ten czyściec musi zostać w tyle”- pomyślał Atanazy. Ta myśl napędzała go. Szuflady dalej rzygały pociskami, trzęsąc swoimi klamkami z rozkoszy. Wszyscy przyspieszyli, nawet czas. Trzewiki studenta zaczęły się rozpadać, a skóra niechętnie uderzała w drzazgi parkietu. Coraz bliżej. Szczelina była na wyciągnięcie ręki. W tym momencie obok głowy Atanazego dyndał język jeszcze jednego rywala. On także nie miał nic w rękach, w pięknych rękach przytwierdzonych do pięknych ramion. Jego piękny język świdrował erotycznie zmysły Atanazego i pobudzał wyobraźnie. Ten kokainowy taniec jego oślizgłego mięśnia napawał Atanazego szaleństwem i wypiętrzał go na wyżyny rozkoszy, której nie dosięgnie. On był młody! Jego młodość dorównywała młodości Atanazego. On był tym ostatnim zakazanym owocem. „On musi iść ze mną, on jest mi potrzebny” – szczelina za chwilę miała się zacisnął, nie uniesie już dwóch kolorów. Serce Atanazego, właśnie rozkrojone przez erotyzm tego obrzydliwego w swej piękności języka, zaczęło więdnieć. Jakby jedna sekunda kosztowała je jeden mililitr krwi. Czyściec nie wchodził już w grę. Schował oczy pod powiekami i mocno wypchnął piękność z toru, aż tamten wbił się w ścianę kanionu, gruchocząc kości, starłszy skórę facjatową, pozaprogramowo stoczył się z powrotem do czyśćca. Atanazy przeskoczył na drugą stronę jak zazdrosny kompozytor-morderca, zabiwszy zazdrośnie tego co miał zamiast niego chwalić słowo Boże.

Nie zamierzał rozmyślać o innych syjamskich więźniach – wszyscy pewnie zdążyli się zawinąć w skórkową pozę embrionalną – pomyślał wbrew sobie. Znalazł się na placu pełnym kałuż. Wzrok szarpał rzęsisty deszcz. Była już noc, odganiana przez samotne latarnie, które jakby trzęsąc się z zimna, chowały się w kątach. Atanazy wyszedł nieśmiało na środek placu. Wyglądał jak skomercjalizowany Hamlet musicalowy, oświetlony przez księżycowe światło. Rzeczywiście, noc była deszczowa i księżycowa. Jakby to owe światło stapiało się na przeźroczyste łzy. Dziwne uczucie ogarnęło jego zmysły: to ten brak zmiany jakby nadal tkwił w dusznym pudle rezonansowym i na czyśćcowej pustyni. Spostrzegł witryny pastelowych sklepów galanteryjnych, jakby ukradzionych z obrazu van Gogha. Podszedł szybko do witryny i z całej siły wbił pięść w miękką kurtynę. „Nie uciekłem”. Szybko odskoczył od atrapy, by następnie upaść na mokry bruk.

– Oddaj mi się, wiem, że tam jesteś – powiedział pod nosem by następnie zaryczeć – Wiem, że tam jesteś! – Czuł, że nie traci koloru, więc Królowa musiała być w pobliżu. Atanazy czuł, że właśnie nastaje chwila, w której pojawił się cień szansy rozbicia wielkiego głazu, który oddziela go od Królowej. Energia znów wezbrała się w jego mięśniach, jakby każda kropla księżycowych łez napełniała go, aż ostatki wylewały się poza naczynie.
Wstał i wyprostowany ruszył wprost na pastelowy sklep. Nabierał coraz to większej prędkości, tnąc po drodze płaty powietrza i rozczłonkowując krople. W końcu poczuł miękkość materiału, a z nim epokowe załamanie się całego światopoglądu, który młody Atanazy wytwarzał w sobie przez całe dorosłe życie. Kolor księżyca zmieniał się jak szalona kula disco – raz zielony, następnie ociekał czerwienią. Lampy, które do tej chwili świeciły złotawym blaskiem, nagle zabarwiły się na fioletowo, a bruk, który zdzierał biedną skórę Atanazego, nabywał faktury nadmuchiwanego zamku. Oto ta jaskinia, z której nie mógł wyjść. W plecy studenta uderzył potężny wicher, który zerwał całą pastelowość i zdmuchnął fikcje roli, scenariusza, losu wytoczonego przez sąd – nie wiadomo gdzie się znajdującego czy w ogóle istniejącego – tak jak płomień pochodni-propagandowca na usługach jaskini. Głośne darcie materiału.
Pisk kobiecej struny. Skrzyp metalowych rusztowań.

Ich ciała złączyły się w jedną kulkę plasteliny. Emanowała ona wielorakimi kolorami – zasilane przez energie księżycową – wysyłały dalsze sygnały do szyb sąsiednich wieżowców, a te następnie rozrywały je na wiecznych obieżyświatów. W połowie wisieli na gałęzi niedokończonego drapacza chmur (tutaj kolor dochodził do szczytów jego możliwości). Ekstaza obydwojga materializowała się w ich żyłach, parząc je od środka. Odskoczyli od siebie, znajdując idealną przeciwwagę na stalowym filarze. Wielki żuraw jakby od niechcenia, bujał nimi, co bujnięcie gwizdał – drzemiąc. Popatrzyli na siebie pierwszy raz od rozmowy w jaskini. Królowa rozłożyła ręce i rzekła:

– Gratulacje Atanazy, masz mnie. Teraz obydwoje utkwiliśmy w tym, czego się tak bardzo bałeś. – Uśmiechnęła się, wskazując na niego jak na winowajcę – Nicość czeka.

Atanazego opuściły resztki ekstazy, a zamiast narkotykowego podniecenia, poczuł gasnący płomień. Chciał popatrzyć za siebie i przypomnieć sobie, jak się tu znalazł, lecz było to zbyteczne. Nic nie istniało poza tym momentem – Opuściłeś swoją jaskinie, neandertalczyku, i masz za swoje, ha! Nie wiesz jak długo czekałam byś właśnie to sobie uzmysłowił, to strawił i to, tylko to, ujrzał. – Kontynuowała bardziej szyderczym i donośnym tonem – Dalej nie ma już nic, dotarłeś do mety, adieu.

– Masz racje – tępo powiedział, gapiąc się na twarz Królowej, jak namalowane oczy sarkofagu  – dalej nie ma nic. Metafizyczność została w tyle i ja ją sam prześcignąłem – Czyż nie tego chciałeś? – Wtrąciła się – Tak, ale metafizyczność miała być tylko narzędziem – odpowiedział.

– Narzędziem do czego? – Tu nachyliła się w kierunku studenta wraz z rusztowaniem. – Do tworzenia? Tak, o to ci chodziło ale… – Ale nie ma już czego tworzyć – dokończył.
Królowa tylko spochmurniała i wyprostowała się.

– Więc daje ci ostatni wybór: albo wybierasz mnie – ale uwaga – i tak będę uciekać, a obydwoje najpewniej zginiemy przedziurawieni przez morze ostrych rusztowań pod nami.
Za to zdobędziesz mnie na zawsze i tylko ty jeden, będziesz mnie posiadał do końca twojego życia oraz życia twoich ziemskich pobratymców, bez żadnego celu przyglądając się ich zgniliźnie i upadkowi, który ty sam wyrządziłeś. Albo wrócisz i sam zdobędziesz kolor, sam będziesz tworzył, sam zgnijesz razem z nimi, posiadając odrobinę nadziei.

Atanazy jeszcze raz rozejrzał się dookoła, uśmiechając się przy tym głupio – W takim razie jaki jest sens tego wszystkiego? – Królowa odpowiedziała tylko uśmiechem, zrzuciła z siebie czerwony płaszcz i zamknęła oczy.

Jęk lin. Jęk męskiej struny. Jęk koloru.

 

A płachty powróciły i zakryły pastelowe kurtyny.

Piotr Jurczyński 2021r.

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

 

Piotr Jurczyński (ur. 2002r.) – studiuję historię na UW, kocham literaturę, piszę opowiadania oraz wiersze. Jestem także miłośnikiem teatru i jazzu. Uczestnik „Warsztatów Otwartych Prozą” z 2022 r. Biura Literackiego.

 

 

 

PODZIEL SIĘ