Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Krzysztof Kwintkiewicz
Ofelia

Za sprawą znacznego nagromadzenia pasażerów, wnętrze tego wagonu kolei śródmiejskiej stało się przestrzenią dospołeczną.

Ofelia razem z jej dwiema bratnimi duszami zajmowały tylne, potrójne siedzenie. Na czas tej podróży przyjęła rolę zbłąkanej, o którą walczyły – choć niezbyt gorliwie – instancje psychomachii: najbliżej drzwi śpiąca Nathalie, z rozchylonymi wargami, chłepcząca tlen w słodkim wyłączeniu z dyskursu, najdalej – Justine, utrzymująca ciężar przytomności, jednakże pozbawiona pragnienia interakcji.

– Ze względu na pogodę dali wejściówki po pięć euro taniej, więc nawet nie wyszło drogo.

Drobna brunetka w spódniczce i czarnych rajstopach, trzymająca zresztą w worku okulary identyczne jak te, które Ofelia miała wplecione we włosy, słuchając tych słów, pochylała się lekko nad nią.

– Co się teraz gra na Dark-N-Us? My akurat nie byliśmy na nim od dłuższego czasu.

Rząd płaskich lamp oświetlał teraz jej zęby.

– Według plotek, to właśnie tam trzeba pójść, jeśli pragnie się usłyszeć dreamfunk progresywny.

– Czekaj, czekaj… No tak. Za moich czasów też podobno był tam do usłyszenia. Ja osobiście nigdy się nie natknęłam.

– No ja też nie. Widać słabo szukałyśmy.

Kolejka zahamowała raptownie kilka metrów przed wbiegającym pod nią, krzyczącym bezdomnym. Większość jadących przeczesana została do przodu; Justine uderzyła głową o własne kolana, przez chwilę już chyba bliższa utraty przytomności niż zdrzemnięcia się, ale jej przyspieszone mruganie ustało, wróciła do poprzedniego stanu. Interlokutorka Ofelii podtrzymywała dialog, niezrażona.

– Przypuszczam że to, co grane najczęściej, też się nie zmieniło.

– Prędzej świat się skończy. To festiwal jednego gatunku.

Usłyszawszy o tej pojedynczości wzdrygnęła się lekko wewnętrznie, przeświadczona, że to jednak pewien redukcjonizm – w rzeczy samej poważniejszy, niż postrzegany niekiedy jako dopuszczalny jego inny rodzaj, czyli przypisanie jednoznacznie do samoistnego gatunku danego utworu, danego zbioru utworów czy twórcy, który ten zbiór skomponował – przy czym nie chciała wyjść na arogancką, obawiała się tego, zdążyła już zwizualizować wyrzuty sumienia, jakie rzuciłyby się na nią, gdyby przez tego typu wstawkę faktycznie została za taką uznana i uprzykrzyła tę bardzo fortunną wymianę wszystkim jej uczestnikom, tym obecnie aktywnym oraz nie.

– … Mojego ulubionego: muzyki, której nie można puszczać na imprezach.

Chłopak w podziurawionych fabrycznie dżinsach, noszonych konceptualnie z prochowcem i lenonkami, towarzysz dziewczyny kiwającej właśnie głową, pozostawał równie rozmowny jak towarzyszki Ofelii. Czasem, prawie że nie podnosząc przy tym powiek, spoglądał na nią.

– Pamiętam jeden wyjątkowy moment z tego festiwalu. Pamiętam, chociaż nie wiem, ile lat temu miało to miejsce. Nie na tym polega pamięć, nie na danych, prawda. Myślenie danymi to szkodliwy wynalazek. A zatem: umówiliśmy się, że idziemy całą grupą. Było ciepło, zebraliśmy się pod instytutem biotechnologii, dość wcześnie w sumie, i postanowiliśmy zrobić sobie spacer. Najpierw widzieliśmy na ulicach to co zawsze… Pod koniec naszej drogi okazało się, że dopiero na tej trasie wzdłuż pól korki stawały się ogromne. Przeogromne. Żeby się przedostać, przechodziliśmy po prostu między samochodami. Część ludzi próbowała obejść jakoś te sześć rzędów maszyn, wyobrażasz to sobie, minąć taki rój, później poddawali się i brnęli razem z pozostałymi. Same koncerty były świetne jak zawsze –

Kiedy wybuchła muzyka…

– Wiadomo, większość akcji działa się na głównej scenie. Jak się ściemniło, poszliśmy w końcu zdobyć hotdogi, i wałęsaliśmy się potem daleko z tyłu, wiesz, tam gdzie koce, frisbee, toalety.

– Tak, tak.

– Co najlepsze, korki wcale nie zelżały. Ani trochę. Ludzie kisili się w tych dyszących potworach.

– Uwięzieni.

– Współczuliśmy im, tyle było w naszej mocy. Zaczęły się rozmowy na temat tego, jak my wrócimy, skoro tak to wygląda.

Tym razem kolejka zatrzymała się planowo, zgodnie z rozkładem. Zapanowało poruszenie, ktoś zdołał wysiąść, kilka osób z niemałym trudem wcisnęło się do środka; zaczynało robić się naprawdę duszno. Czując na plecach rosnący nacisk czyichś twardych barków, dziewczyna przybliżyła się o ćwierć kroku do Ofelii.

– Przerwał je nam widok pary, która wyszła ze swojego samochodu i ruszyła w naszą stronę. Byli w średnim wieku. Podeszli do nas, przywitali się i zapytali, czy dzieje się tu coś ciekawego.

– Dobrze trafili.

– Ciut im brakowało do bycia wystarczająco dark, a mimo to wydawali się zainteresowani. Facet powiedział, że ma całkowicie dość tego wszystkiego. Enigmatyczne a rzeczowe, co. Kupił sobie nawet piwo. Jego partnerka była bardziej zmartwiona przyszłością ich samochodu niż on… Okazywała to głównie na początku, wreszcie sama też się wciągnęła. Siedzieli z nami do końca. Wygłosiliśmy dla nich wykład o dreamfunku progresywnym.

– Fajna, fajna sprawa.

– A byłaś kiedyś na jakimś festiwalu zagranicą?

Ofelia przełknęła ślinę głośno jakby miało to być ostentacyjne, choć nie miało, wręcz przeciwnie.

– Zagranicą nie… Chociaż jest kilka takich, na które chciałam pojechać. W zasadzie nadal chcę, kiedyś mi się uda.

– Ja byłam na kilku w różnych krajach europejskich, hmm, teraz się powinno niby mówić stanach, tak czy inaczej byłam, i stamtąd też mam sporo wspomnień, ale nasz Dark-N-Us jest wyjątkowy.

– Tak. Lubię go, lubię.

Wyobrażała sobie tę parę i zaskoczenie wywołane wtedy jej zachowaniem, pełnię entuzjazmu wzbudzonego wtedy w obserwujących to zajście, w nienazwanych bohaterach prostego opowiadania, uradowanych tym, jak przed ich oczami dwójka osób zdeptała wszelki konwenans, porwała się na to, na co sekretnie ci obserwujący liczyli: podjęcie tej drobnej decyzji, w której zawarta była tęsknota za niezależnością, tak niezduszona, tak ludzka. Przecież dla większości ludzi bycie człowiekiem okazuje się rozczarowujące.

– Kiedy ktoś pyta o moje skojarzenia związane ze szczęściem, do głowy przychodzi mi cała masa rzeczy. One są nie po kolei, przy każdej okazji troszkę inne. Rzecz w tym, że prędzej czy później ten mały, nieznany festiwal się wśród nich pojawia, nie ma od tego wyjątku.

– On jako jedyny?

– Sama nie wiem… Czyli najprawdopodobniej tak. Nie daję gwarancji.

– Rozumiem.

Osiągając na tym szczupłym ramieniu poczucie bezpieczeństwa, Justine zaczęła chrapać.

– Któregoś dnia budzisz się i godzisz z faktem, że twoje życie nigdy już nie będzie miało dawnego uroku. Powolutku odzwyczajasz się od niego, świadomość jego istnienia cię opuszcza. Dostrzegasz go w tych, którzy jeszcze go znają, jeśli to okazują…

Pustka pauzy przypomniała Ofelii, że nawiązanie się tej rozmowy też było pewnym zaskoczeniem.

– …Albo we własnej przeszłości, jeśli przywołasz ją do siebie w wystarczająco wyraźnej postaci.

– Będę pamiętała, żeby kiedyś tam przywoływać tę przeszłość w dość wyraźny sposób.

– Narzekam. Źle ze mną. Ale fakty nie kłamią, nie jestem w stanie stwierdzić, kiedy po raz ostatni byłam solidnie nabombiona.

Chłopak ujawnił swój kolor oczu. Złapał łączność.

– …Raczysz się dołączyć do rozmowy, streścić ci ją? Czy znudziła cię i odpłynąłeś od nas intencjonalnie. Twoje podróże po podświadomości są pewnie ciekawsze. Opowiedz nam o nich.

Przyglądały się jego otartej ręce wysuwanej spomiędzy przygniatających go ciał. Podniósł ją i przetarł oczy.

– Trawa.

– Trawa?

– I budowle.

Roześmiała się.

– No jasne, tak, one też. Oczywiście.

– W moich snach ulice porośnięte były trawą. Ludzie siedzieli w kręgach, mieli na sobie suknie wykonane z twardego materiału. Gdzieś w oddali wznoszono budowle, prymitywne mury.

Przylgnął znowu do szkła barierki. Teraz, kiedy milczał, pozostawał obojętny na narastający nacisk.

– Jego gorszy dzień. Zabieranie go gdzieś ze sobą bywa zdradliwe.

Widząc nerwowe, nieuzupełnione treścią gesty Ofelii, Justine postanowiła włączyć się do wymiany. Nic z tego nie wyszło, czuła się zbyt niepewnie; imiona tych dwojga nie były jej znane. Nie zdawała sobie sprawy, że nie jej jednej.

– Wydaje się potulny, taki… Niezdolny do zrobienia komuś krzywdy.

– Znaleźliby się jacyś jeszcze trudniejsi, bez dwóch zdań.

– W to nie wątpię.

Nie byli zorientowani dokąd zdążyli dojechać; okna zasłonięte były przez innych, prześwitujący mrok nie obfitował w informacje. Niewiele dało się usłyszeć, nie istniała możliwość objaśnienia masowo generowanym komunikatom, że powinny stać się nieco głośniejsze; przepływały tylko przez szare membrany, przypominając, że automatyzacja objęła też mowę, jej też stale odbierała formę, produkowała więcej i więcej iluzji, tlenu wieku. Przynajmniej przybliżali się do swoich domów dość powoli.

Nadchodził więc czas inscenizacji. Każde takie wyjście, drobny wypad pozwalający zagłuszyć pamięć i postarać się o nowe, lepsze zapamiętane – dopełniony zostać musiał tym samym. Ofelię czekało odegranie jej skromnego monodramu, podobne do każdego poprzedniego, zaspokajające podobną do każdej poprzedniej potrzebę.

Okazywało się to zdecydowanie lepsze niż stary model postępowania tuż po powrocie, ten beznadziejnie wyczerpany model, którego rzeczywisty rezultat pozostawał dla Ofelii w każdej odmianie identyczny: jeśli wszedłszy do mieszkania, kierowała się do pokoju matki, żeby się przywitać, zakomunikować swoją obecność, cokolwiek przekazać – nie mogła uniknąć słuchania o sobie, swojej próżności, swoim marnotrawieniu czasu. Pełna trzeźwość i powrót o względnie wczesnej porze, nie, niewiele zmieniały. Nie chroniły nawet przed potencjalnym zaostrzeniem krytyki, przed zwulgaryzowaniem formułowania abstrakcyjnych frustracji i zwyczajnym zredukowaniem go do nazywania Ofelii małą, ubierającą się jak dziwka idiotką, jej życia towarzyskiego – szlajaniem się po mieście w celu znalezienia miłości albo kłopotów. Jeśli jednak omijała to pomieszczenie – kierując się najpierw prosto do łazienki, aby obmyć szybko dłonie i umyć zęby, potem do swojego pokoju – przychodziło jej słuchać o sobie w całkowicie innym trybie, zbierać te same obelgi z pomruków, początkowo cichych, nabierających głośności wraz z utwierdzaniem się jej matki w przekonaniu, że Ofelia właśnie jej unika.

Wyjście z tej sytuacji znalazła przypadkiem, powróciwszy ze spotkania, podczas którego – pomimo świadomości konsekwencji – trochę odpięła wrotki, do tego pozbawiona podejrzeń, że faktyczny wpływ na jej stan będzie ujawniał się z opóźnieniem. Przewróciła się już w progu, bez pytania o pozwolenie wzięła dziesięciominutowy prysznic, dość głośno jęczała, zachwalając robione sobie kanapki. Jej matka wykrzyczała zaledwie jedno czy dwa słowa – czy też jedno i to samo dwa razy – bodajże wstyd albo hańba, i to na tyle. To następnego ranka Ofelia razem z Bereniką omówiła ten fenomen, jakby był detalem, do którego można dopiero wrócić, bo pozostaje zawsze zbyt drobny dla teraźniejszości.

Przy następnej okazji – choć czas poza domem spędziła kulturalnie, wręcz ascetycznie – zachowała się w ten sam sposób. Rezultat był zgodny z oczekiwaniami: matka mówiła już tylko do siebie, być może zaciskając przy tym pięści, okazując zrezygnowanie za pomocą innego kodu – tego nikt nie wiedział. Od wtedy przy każdym newralgicznym przekroczeniu progu Ofelia przewracała coś, zdejmowała buty jeszcze w korytarzu, trzaskała drzwiami od lodówki, zajmując się pospiesznie higieną, śpiewała. To dlatego mogła przejść szybko z łazienki do swojego pokoju, zgasić światło, usiąść przy łóżku Bereniki i rozmawiać z nią, zachęcać ją do uczestniczenia w istnieniu, wypytać o jej wieczór – szepcząc, nie płacząc, oficjalnie śpiąc.

– Z chęcią opowiedziałabym ci to i tamto o paru moich znajomych, z tych trudniejszych…

– Co? Jakich?

– Komplikujących towarzystwo.

– Och… Och. No tak. Jasne.

– Ale to tyle historii… Ile ich można opowiedzieć bez szkodzenia temu, co chce się przekazać? To jest coś, czego chyba nigdy się nie dowiem.

Ofelia odczuła, że się w nią wpatrywano – i to intensywniej niż przedtem.

– Przyznam, że też nie wiem.

– Ej, ty w zasadzie jesteś niebrzydka.

– Zostaw ją. Znalazł się, widzący więcej… Uwodziciel-amator.

– Jeśli ten wniosek zmierza dokąd myślę, że zmierza, to od razu zaznaczam: miło z twojej strony, ale nie, nie szukam flirtu. Wybacz.

– Wielka szkoda. Może masz chociaż siostrę?

Niezwykle wykrzywione wargi.

– Chyba nie urządza cię zbytnio w tym momencie fakt, że ją mam.

– Aleś ty nieznośny dzisiaj. Przepraszam za niego.

 Co miała powiedzieć?

– Zakładam, że nikt z nas nie jest święty.

Starając się dać po sobie poznać jak najmniej, dziewczyna uderzała palcami w swój smartfon. Stanowił kolejne źródło poirytowania, jedno z wielu, bez których nie liczyła już, że nauczy się kiedyś funkcjonować.

– Słuszne założenie, tyle że niektórzy z nas przybliżają się czasem do zostania nimi, a on…

Formułowanej przeciw niemu właściwej krytyki już nie słyszał. Nie wiedział o tym, ale i tak omijało go coraz mniej. Noc się starzała; zapał, jaki młodzi ludzie mieli do wykonywania tylu czynności, z różnych powodów niknął.

Nathalie otworzyła oczy na czas; nadchodziła następna fala, znowu poruszenie, przeciskanie się. Przeciągając się na ile pozwalała jej na to przestrzeń, rozejrzała się więcej razy niż było to potrzebne, obserwowała gęstniejącą realność otoczenia. Widocznie wciąż oddziaływało na nią jej oniryczne przywidzenie, ten tak niespójny kolaż miraży: niszczejące trzony opuszczonych biurowców, tusze ułożone na grubych tkaninach, bezdroża deptane niepewnymi krokami.

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Krzysztof Kwintkiewicz (ur. 1995) pochodzi z Warszawy, jest studentem filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Jako autorów, którzy wywarli największy wpływ na kształtowanie się jego koncepcji literatury, wymienia m.in. Jamesa Joyce’a i Davida F. Wallace’a. Obecnie pracuje nad debiutem powieściowym.

PODZIEL SIĘ