Jakby tak spojrzeć na cmentarz w Szalejowie z lotu ptaka, można się srodze zdziwić. Grobów tam jak na małą wieś sporo, a przybywa ich ciągle, bo co i rusz coś rozkopane. Cóż począć, takie czasy – pełne śmierci, choć w modzie jest afirmować życie. Kiedyś, dawniej, afirmacji życia nie było. Śmierć była, istniała, i człowiek umierał jakoś godniej niż dziś, bo na polach, gospodarstwach, w lasach, czasem na dyskotece się na parkiet osunął albo po jakiejś na dyskotekach grubszej bitce zza kurtki w szatni z nożem w plecach wypadł i się można było śmiertelnie przerazić. W rowach umierali i w stawach. A teraz? Teraz leżą cichcem po szpitalach, bo nadajnik telefoniczny im w sąsiedztwie wybudowali i padają jak te pszczoły, dłużej tylko i boleśniej. Spaliny hulają i diablim się wszystko mieni kolorem czerni, kontrastuje z tymi jaskrawymi kolorami reklam, billboardów i sklepów wielobranżowych.
I jakby tak spojrzeć na ten cmentarz w Szalejowie z lotu ptaka, to on z dwóch prostokątów się składa. Takich samych niemal, symetrycznych, i dzieli je tylko ścieżka i pomnik Jezusa na krzyżu. Jeden tylko jedyny grób z boku jest, pod siatką z prawej strony, jesienią liśćmi przysłonięty, latem trawami przykryty, zawsze omszały.
Z tymi prostokątami to jest tak, że się chyba na nie uparli się i regularnie je wzdłuż i wszerz poszerzają. Od kiedy pamiętam, to leżą zmarli w tych prostokątach. Robili na cmentarzu niedawno przegrobowanie i nawet wszystkie groby zmarłych z dawien dawna Niemców poprzenosili jakoś gdzieś w obręb tych prostokątów, i prawie nic już na tym cmentarzu nie jest rozproszone. Wszyscy leżą ładnie, równo, w prostokątach, że zdawać by się mogło, że pomarli na krzesełkach z numerowanymi miejscami.
I tylko ten jeden jedyny grób się na uboczu uchował.
Jej głos, to głos Julii, choć Julia mówiła raczej rzadko. Nie pójdę ja za wami, to wy idźcie za mną – do sołtysa wsi naszej, Szalejowa, mówiła. Ten ją odwiedził z kandydatem na radnego, bo często się na wsi ostatnio we dwójkę pokazywali. Sołtys plecy robił żółtodziobowi, tak ludzie gadali. A jak pójdziecie za mną, to wam co w środku pokażę – dodała, wznosząc palec i wykrzywiając swoje usta spierzchnięte w grymasie, który co wrażliwszych na mowę ciała wprowadzał w konfuzję. Odkąd pamiętam Julia miała te usta tak spierzchnięte. Urodziła się z takimi albo czort jej takie przydał, cholera wie. Choć drobnej postury była, głos miała donośny. I choć mówiła rzadko, to jak już mówiła- niosła się ta jej mowa skrzekliwa, jak okrzyk godowy derkacza. Zawsze ubrana w obwiązane sznurkiem strzępki ubrań, włosy miała siwe.
Niby chora na coś była, tak mi od dziecka mówiono. Że nie sposób z nią się porozumieć. Znaczy się pogadać można, ale w pewnym momencie przestawała słuchać i ktoś sobie mógł dalej rozprawiać gdzieś w eter. Z tego też powodu nikt ze wsi do niej bezinteresownie nie przychodził. Nieraz z drugiej strony ulicy Kąkol przychodził się o kładkę drewnianą kłócić, że jego ona, nie jej. I z nudów tylko przychodził, bo wiedział, że ani jej ta kładka, ani jego. Ale darli się wtedy na siebie, że z obuchem wylatywał Wawryk i krzyczał na nich: Stare ludzie, a głupie takie. Wracał wtedy Kąkol do siebie, nabuzowany i z tego nabuzowania tłukł puste butelki o szosę. I wyłazili potem ludzie ze swoich samochodów, krzyczeli, co on sobie myśli, że droga nieprzejezdna, krzywda stać się może. Kąkol, schowany za drzewem, drapał się wtedy po brzuchu i odpowiadał im długim, donośnym: W zieloooooonym gaajuuuu.
Odkąd przyjechałem na wieś, obserwowałem ją w nieustannym zachwycie. Chodziła wte i wewte, łamała gałęzie z śliwki węgierki pod swoim domem i zanosiła je do domu. Potem przysiadała na chwilę i gadała do siebie. Albo do kur, bo miała i kury. Potrafiła z nimi kluczyć wokół domu całymi dniami i bez przerwy. Czy była pora obiadowa, czy już po kolacji, Julia siedziała na ławce pod domem albo łamała i brzeszczotem cięła gałęzie ze śliwy, dopóki z śliwy nie została zdrewniała łodyga stercząca jak pal. Wtedy łamała z innych drzew. I chociaż miała śliwki i jajka, nigdy nie widziałem, żeby jadła. Nieraz się zastanawiałem się, czy w ogóle jadła.
Zostawili Julię w tej jej chacie samą jedną. Siostra wyjechała do miasta i przyjeżdżała tylko na grób ojca w Dzień Zaduszny. Nawet nie spała w ich chacie rodzinnej. Przyjechała, posiedziała, na grób poszła i tyle ją było widać. Młody jeszcze wtedy byłem, ale empatii miałem w sobie sporo, i krew się we mnie gotowała na tę Julii samotność. Poróżniony byłem z samym sobą zresztą, bo odwiedzać ją chciałem, ale bałem się. Bałem się jej, jak nikogo potem. Bo niewyobrażalnym dla mnie było, że od lat siedziała w tym domu sama i krzątała się tu i tam, bez telewizora, radia. A jak kto do niej przyszedł, to pokazywała te usta spierzchnięte i oczy robiła takie, że się w nie jak w krynicę patrzyło.
Ale Pani Julio, my tu w sprawie tej Pani studni – sołtys podchodził do niej niepewnie, zdawał sobie sprawę, że są na wsi problemy z Julią. Wiedział, że się o niej, jak o chorej mówi i nie sposób się z nią porozumieć, powiedział więc tylko, że oni tu w sprawie tej studni, że podpis tylko chcą. I zerknął szybko, niepewnie na tego swojego żółtodzioba, tamten zerknął na sołtysa, odbiły się ich wzroki jak kamienie, i na powrót każdy patrzył w swoją stronę. Pani Julio, musimy obudować tę pani studnię, bo zapada się i niebezpieczna jest dla ludzi. Co będzie jak tu kto przyjdzie i nie będzie wiedział? Nieszczęście- ciągnął dalej sołtys, mówił do Julii, a próby jego jałowe były, jak gleby piaszczyste przy rzece tutejszej. I jakby sam o tym wiedział, że nic tu po nim, że nic nie wskóra, bo cofać się zaczął. Jakby bał się jej.
Którzy znali Julię wiedzieli, że nie poradzą sobie sołtys z radnym, nieboraki, i iść sobie mogą stamtąd czym prędzej, bo nic tu po nich, bo gorzej i gorzej Julii z oczu patrzyło, i usta swoje spierzchnięte zagryzła i pięści zacisnęła. Którzy znali Julię i widzieli tę sytuację, pobłażliwie rzec mogli do siebie, bo za późno już było na przestrogi: Wara urzędasy, wara stąd, nie widzicie, że się piekło rozpętuje i wrzaski się echem będą niosły i popłoszy się bydło, a psy wyć zaczną, koty z siana wstaną, bo niebo dziś usłyszy przekleństwa takie, że najstarsi takich nie pamiętają. Krzyk będzie jak samego diabła. Ale na przestrogi było już za późno. Pamiętam powolne ich cofanie się, jej widły w górze, jej wściekłość i wrzask.
Raz, pewnej nocy wczesno lipcowej, obudziłem się, gdy już świtało. Wierciłem się w łóżku, ale nic mi to wiercenie nie dawało – wciąż spać nie mogłem. Wyszedłem wtedy z łóżka i zerknąłem przez okno. Widok z tego okna padał na ogródek mamy, który oddzielony ścieżką usypaną z tłucznia, sąsiadował z czterema platanami stojącymi w rzędzie. W słoneczne popołudnia ten czwarty platan rzucał cień na drewnianą chatę Julii, jej chatę w białym kolorze, mocno już zniszczałą i z licznymi odpryskami w bieli, z azbestowym dachem pokrytym mchem. Na myśl mi potem nieraz przyszło, że ta chata tam stojąca, to jest cała Julia. Odosobniona, niegdysiejsza, dawnym do cna przesiąknięta. Stałem i patrzyłem na te obrastające jej dom krzaki i wyobrażałem sobie chłód tej izby, w której przesiadywała dni całe. Izbę tę, słabo oświetloną, o zapachu mysiego gniazda widziałem ledwie trzykrotnie, ale została we mnie na długo. Jedna izba z piecem kaflowym, stołem i łóżkiem, w niej dwa krzesła, drewniana podłoga, przed izbą kawałek sieni, alkierz. Ten chłód mrożący i zimno dojmujące. Zimno nie z tej ziemi.
Pierwszy raz byłem tam z mamą, która przed Bożym Narodzeniem zapytać poszła, czy nie trzeba w czym Julii pomóc. Chłodno było, ale jeszcze bez śniegu. Mgliste poranki zostawiały na gołej ziemi gołoledź i ziemia była twarda, że szło się po niej, jak po asfalcie. Kurczowo trzymałem wtedy mamę za rękę, gdy przyglądałem się żarówce, która oświetlała fragment tej izby, całego Julii uniwersum na lata. Mówiła coś do niej mama, długo nawet, ale rozbijał się ten jej głos o te ściany dywanem obite, garnki na ścianie wiszące i ulatywał gdzieś, cichł, może w bańce na mleko. Patrzyli na nas z góry Chrystusowie i Maryje, bo wisieli na obrazach nad małym okienkiem, kolorowi, a do nich kwiaty czerwone przypięte. Sztuczne, bo sztuczne, zima w końcu była, ale ozdabiały tych tam, świętych.
Nad drzwiami wejściowymi wisiał jeszcze jeden Jezus na dużym drewnianym krzyżu, a obok drzwi było zaśniedziałe lustro, spoglądałem w nie, ale niczego już nie było w nim widać.
I niczego zewsząd, co mogłoby przydać memu zakłopotaniu, jak drugim razem, gdy u niej byłem, siedzieliśmy przy jej obitym ceratą stole i patrzyliśmy na siebie w ciszy. Może nie w ciszy zupełnej, bo w okolicach podłogi słychać było skrobanie. Ciche, mysie skrob-skrob, chyba pod podłogą, może za kredensem. No i mokre drzewo w piecu raz za razem strzelało. Bo czasem Julia paliła w piecu tymi gałęźmi, co je pod domem zebrała, a że była gołoledź, to co chwila łup i łup to drewno. I to palenie zupełnie zmieniało wonie jej izby. Jak byłem tam pierwszym razem i zimno było przeraźliwie, to zapach w izbie był jak zapach gleby, zapach ziemisty, że miało się wrażenie, że jest tuż po deszczu. A jak w piecu zapaliła, to izba wędzarnią zaczęła pachnieć. I zmieszała się ta wędzarnia z woniami z garnka. Garnek, szary i osmolony, stał na piecu kaflowym i on moją największą uwagę skupiał. Apogeum tego zainteresowania nastąpiło chwilę później, gdy coś w garnku poczęło bulgotać, zatelepało pokrywką, wylała się woda na rozgrzaną płytę, i słychać było złowieszczy syk, a widać było tylko parę. Gotowała Julia paszę dla kur z owsa, pszenicy, zielonki i ziemniaków.
A drugi raz byłem u Julii, bo być u niej wtedy chciałem. Poszedłem sam, gdy rodziców w domu przez całe popołudnie nie było. Wziąłem kilka pęt kiełbasy ojca, dwie butelki jego piwa, pszenicę, owies i ziemniaki, i zastukałem w niskie, drewniane drzwi ze starą mosiężną klamką.
Choć nie zawsze było tak, że wszystko między rodzicami a Julią było dobrze, i że mama chodziła Julii pomagać. Czasem rodzice mieli Julii dość, bo na niezręczne byli z nią sytuacje narażeni. Tak jak wtedy, gdy raz ojciec coś tam przy platanie majstrował, bo huśtawkę chciał mi zrobić na jednym z nich. Ale nie zdążył nawet po linę pójść, ni desek zbić. Gałąź też jakąś wtedy chciał uciąć, ale i tego nie zdążył zrobić, bo wyszła Julia i pięść ojcu pokazała, że nie będzie on na tę ziemię wchodzić, nie będzie z tej ziemi korzystać, bo ta ziemia tatusia jej jest, ukochanego jej tatusia. Patrzyłem na to, i wcale żal mi nie było tej huśtawki, ni ojca mego. Patrzyłem, bo Julia pięknie wyglądała tego dnia, tak pięknie, że ojciec nawet nie próbował się z nią kłócić, zabrał tylko piłę i wrócił z powrotem i tego dnia już do nikogo się nie odezwał więcej.
Cóżże jest ta twoja ziemia, Julio?- dzwoniło mi w uszach wiele razy, gdyś w garść piach chwytała ze żwirem i wygrażała nim i przepuszczała go między palcami, a ja to widziałem. Pamiętam twoje pieśni na Boże Ciało, i to żeś nie chciała przyozdabiać ołtarza tymi drzewami, co wszyscy. Niewykluczone, Julio, że Pan Bóg chodzi ubrany jak ty.
Dom Julii na pustym polu postawiony, gdzie w dni ciepłe tak wzbija śreżoga, że mógłby kto pomyśleć, że to mgła. A mgłą czasem ten dom zachodził tak, że biała farba jego w snach mnie straszyła i ruszyć się nie mogłem po przebudzeniu. Na tle tej białości tylko kolor jeden, chustka czerwona Julii. Każdego dnia Julię widzę tam jak dziś, siedzącą w gumowcach po kolana i łachmanach związanych sznurkiem. I jak dziś słyszę jej krzyk Tatusiu!, wzbijający ponad legary trzech stodół stojących w pobliżu; jej krzyk, który każdej nocy słyszę.
Nie mieli litości ci, którzy zrobili jej szalunek i postawili cembrowinę, gdy Julii nie było, bo ją do szpitala zabrali za czyimś nakazem. Zajechali ambulansem i wynieśli Julię, czego nie widziałem, bo mi patrzeć nie pozwolono, ale słyszałem wrzaski tak mi znajome, że prawie że moje własne, wyklinanie na ten świat i fundamenty jego. Zaraz po tym podjechali autem budowniczowie, zaraz zwieźli tam betoniarkę. Siedzieli przy tej studni siedem, może osiem dni i robili tę przeklętą cembrowinę. Zatarg w tym czasie mieli z ojcem moim, bo ojciec chyba wyrzuty jeszcze miał przez tą huśtawkę i praw Julii postanowił bronić. Sam miał zresztą już waśnie z gminą. Było raz bowiem tak, że chcieli mu przez ogródek puścić linie wodociągową, ale ojciec się nie zgodził, żeby mu grządki wszystkie przekopali. No i mu wygrażali później, że z pracy go wyrzucą, bo dla państwa pracował, ale żadnej zgody nie podpisał. I wściekli jak sami diabli świeżo położony asfalt ryć musieli. Od Julii żadnego pozwolenia nie chcieli, cichcem jej tę cembrowinę zrobili i sprawa ucichła. Ojciec chciał od nich to pozwolenie na tę studnię zobaczyć, bo czuł w tym wszystkim jakąś krętaninę, niesprawiedliwość dziejową.
I pamiętam, mówił potem mamie, że mają to pozwolenie, ale że to skandal, no bo jak ona nie chce cembrowiny, to czemu uparli się na tę cembrowinę i czemu ją do szpitala zabrali, jak nie chora.
Dopiero po latach dowiedziałem się, że to pozwolenie, to wydał mój pradziadek, i jego zgodę zobaczył wtedy ojciec. Pradziadek bowiem dawno kupił od gminy tę ziemię z jej drzewami i studnią. Wcześniej ojciec Julii w zamian za rentę oddał gminie działkę z białym domem, z domem z azbestowym dachem, w którym chłód przeklinał każdego jednego, który ważył się doń wejść. Pradziadek zaś wykupił ją z zamiarem zburzenia chaty Julii i zbudowania w jej miejscu silosu na zboże. A magnat na niego wtedy mówili, bo w pewnym momencie pół wsi wykupił, drugie pół dzierżawił, żenił się z kim popadło, a jak balować zaczął w Bystrzycy, to kończył w Nowej Rudzie. Po tygodniu. A jak się na żonę wkurwił, bo mu wyrzuty za Nową Rudę robiła, to rzucał w nią talerzami, bił ją, wyzywał i za podszerstek koty z gospodarstwa chwytał i ciskał nimi jak opętany. Ale zaraz po wykupieniu tej ziemi zmarł i nici wyszły z budowy silosu. Mój dziadek, syn jego, chciał potem sad w tym miejscu zasadzić, i nawet wkopał na jesieni kilka drzew owocowych, ale do tej pory nic tam nie wyrosło. Ponoć niedobrze zasadzać lub budować cokolwiek w miejscu, w którym rosną niebieskie śliwy, bo z nasionami czy fundamentami licho jakieś może tam zamieszkać.
Trzeci raz byłem u Julii już po jej śmierci, stał jej dom otwarty i wchodzić można było bez większych ceregieli, zresztą rozkradli przez to wszystkie jej gary, zabrali stary termofor do nagrzewania pościeli, który stał u niej w kuchni. Za tym termoforem ganiała potem mama i dochodziła, kto go mógł zabrać, ale się niczego nie wywiedziała, termofor przepadł, jak i innych kilka przedmiotów, których bożęta nie przypilnowały. Dla mnie zaś duchy tego domostwa były nader łaskawe, bo zostałem z opowieścią, którą Julia opowiedziała mi, gdy byłem u niej po raz drugi.
Na mamę i tatę mówiła tatuś i mamusia. Opowiadała, że tatuś jej powiesił się, że powiesił się na jarzębinie, którą Julia ścięła zaraz potem. Miała wtedy już czterdzieści lat, mamusia nie żyła od dwudziestu pięciu lat, zmarła na chorobę, o której Julia mówiła głucha. Tatuś jej ścinał włosy i palił, bo okadzał mamusię, żeby ozdrowiała, ale nie ozdrowiała, zmarła szybko i jej trumną bili o próg, żeby tu nie wracała. Do tej pory ta jarzębina odrasta, nie da się jej wykopać, więc ciąć trzeba gałęzie i palić, palić je codziennie, by się na tyle nie rozrosły, żeby do domu weszły, bo jak do domu wejdą, to zduszą człowieka we śnie. Tatuś przyjechał tu ze wsi Kożuszne, jeździli zresztą do Kożusznego. Tam żyła babcia, bajczycha na nią mówili, bo cuda wyprawiała, śpiewała, ziół miała rozmaitych i niejednego z grobu niemi wyciągała. Tutaj byli zaraz po wojnie, kiedy inaczej wyglądały tereny, mostu nie było, drzew była mnogość, gdy świat inaczej wyglądał. Jako niemowlę tu była, i od niemowlęcia już tęskni do świata z papieru i bibuły, do żaru z ożoga, który tli się, gdy ojciec piec otwiera. I jeszcze za dziecka fajnie się było do nalepy pieca przytulać. Potem już gorzej, coraz gorzej. Kłótnia z siostrą, gdy siostrę ugryzła, pojechała siostra Bożena do miasta, nie wraca, nie lubi jej. Ostały się jej te kury, ale i kury niedługo zdechną. Z kurami zawsze się można rozumieć, kury dużo rozumieją, jajka ich jak święte, nie powinno się jajek jeść. Jedna kura już umarła, przeżyć to ciężko, chyba nie przeżyje, bo bliżej już niźli dalej. Byle powtarzać do kury, do siebie, mamusi, tatusia Bez was dzieża świeci pustką ale nikt nie ożyje tutaj, bo gdzie indziej są, gdzie indziej będą.
Dożyła Julia tego dnia, kiedym znów miał do niej iść, ale zachorowałem. Upadła, idąc z wiadrem, głowę sobie roztłukła o szalunek studni. Było mglisto, ślisko i pochmurnie. Dzień był zimny, listopadowy. Z tych dni był, co rodziły w sercu niepokój. W nich świat milkł i nikt nie ważył się szepnąć ni słowa otuchy. Lęk gnieździł się w każdym, lęk dojmujący, co żyć nie pozwala.
Zakopali Julię na tym uboczu, jakby się jej wstydzili. Nikt jej nie palił zniczy, nie nosił kwiatów, nagrobek omszał tak, że imię i nazwisko z wielkim trudem byś przeczytał. Za życia nie chciana i po śmierci niechciana, ale kilkoro tu wie, że jakby Pan Bóg – niczym w Szczęśliwym księciu Oscara Wilde’a – miał aniołów słać po najkosztowniejsze z Szalejowa rzeczy, to zabraliby ten nagrobek.
Bo ludzie tu nań jeszcze nie zasłużyli.
Julia była Łemkinią, przesiedloną z rodziną na Ziemie Odzyskane w ramach Akcji Wisła. Cierpiała na schizofrenię. Zmarła w 1998 roku.
Mieszka w Haderslev w Danii, duchem przebywa w Szalejowie Górnym w Kotlinie Klodzkiej. Autor noweli Dunkelheit w zbiorze wydanym przez Korporację Ha!art Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie. Prócz tego autor opowiadan i felietonow w czasopiśmie Ha!art, opowiadan w zinach literackich (np. „Warchlaki”), a takze zbiorze Pisanie Nowej Rudy. Wiersze publikował w Odrze i Wakacie, a artykuły naukowe w Ekranach i Studiach Filmoznawczych. W paździeniku 2018 ukazał się jego debiut poetycki wsie, animalia, miscellanea (Fundacja Duży Format).