[…]my, chłopcy z Instytutu Benjamenta, nigdy do niczego nie dojdziemy, to znaczy w przyszłości będziemy wszyscy czymś małym i podrzędnym.
Robert Walser, Jakub von Gunten, tlum. Małgorzata Lukasiewicz
Tosiek nałożył filcowy kapelusz na głowę, przetarł bawełnianą chusteczką policzki, zerknął w lustro i upadł, bo stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, strasznie bolały go plecy, szczególnie w miejscu, gdzie jeden z nich, staruch brodaty jeden bez zębów, nakłuł go widłami. Widział jeszcze ślepia starucha z wijącą się wokół gęby, jak rozchełstany druciak do zlewu, brodą. Widział czerwone szpikulce w tych ślepiach, wymachiwał nimi jak pojebany, i podchodził bliżej i bliżej, lico jego lśniące od potu i jakby smoły wrzącej, bo jak dziabnął szpikulcami, to widział Tosiek tylko takie czarne, pękające bańki smoliste, gulgoczące jak sam skurwysyn. Pękały te bańki puh puh puh, że złapał się za uszy Tosiek, czterej pozostali go w ręce na uszach go kopali, a staruch tańczył wokół niego, podtrzymując ręką gacie, bo co się gwałtowniej poruszył, to mu gacie spadały. Mamrotał zaklęcia, druciak do zlewu z lekka mu się przy tym kołysał, a staruch mamrotał i mamrotał bez sensu: Azazelu, wynijdź z celi, Azazelu, wynijdź z celi.
Splunął Tosiek krwią, zagryzł wargi, szeptał: nie kopcie. Ale już nie kopali. Leżał na podłodze w filcowym kapeluszu. Sam. Za kredensem w kącie cicho popiskiwały myszy. Usłyszał, jakby ktoś mówił: Bo zębami toczą myszy cieniuteńkie życia denko.
I łkał pod nosem. Chciał wyjść, ale nie mógł wstać, tak bardzo bolało w piersi. W końcu jednak wstał i zaszedł pod szkołę, gdzie upadł.
Nad potokiem Toczek rozpierzchły się ptaki, które dopiero co zleciały z ciętego ręczną piłą kasztana. Na starej, rozwalonej przyczepie z jedną zwisającą przy kołach burtą stało dwóch postawnych mężczyzn. Rżnęli gałęzie z tego starego, wyliniałego od choróbsk kasztana, co kilka minut przerywali na krótką gadkę, papierosa albo łyk piwa. Gdy spadła sześciometrowa niemal gałąź o średnicy trzydziestu centymetrów w punkcie cięcia, wypadło na gadkę.
– Źle mi zrobiło to ciasto. Jak nie zrobisz prawdziwego ciasta, to od razu czuje. Te z pudełka mają jakieś takie spulchniacze i inne. Od razu łapie mnie zgaga. I to taka, że piecze tak, kurwa, że nie mogę myśleć o niczym innym, tylko żeby to zapić czymś – tu golnął sobie – a najlepiej wziąć jakieś tabletki. Ale do domu, chuj, daleko. Nie idę, chce mi się. Jestem teraz jak to drzewo w środku, patrz jakie próchno – pogmerał w rdzeniu ledwo ściętej gałęzi, zaczął się z niej sypać wiór – ale korę ma, zobacz, ładną. Mój wujek wykorzystuje taką korę, bo robi obrazki ze świętymi, z Maryją, Jezusem w takich drewnianych tabliczkach, trochę je szlifuje, ale kory nie zdziera. Fajnie to wygląda. Ostatnio malował wychudzonego starca z warkoczem brody do stóp, ubranego w liście. W liście, rozumiesz? Nie jakieś szaty, łachy, przepaski. Tylko taki dziad borowy w liściach, z tym tutaj tym okrągłym nad głową. Ponoć on jest tu u nas popularny w Kotlinie, kaplicę mu dawniej zbudowali w Stroniu, przy boisku, tej kaplicy już nie ma, to znaczy ruiny są tylko. Wuj mi mówił, że chodzą tam szczać i srać diabły z drużyny piłkarskiej ze Stronia i ich kibice. Wyobrażasz sobie? Srają w kaplicy.
Drugi milczał przez tyradę pierwszego, siedział na burcie, która ledwie się trzymała zaczepu i patrzył na ulicę, którą zupełnie nikt nie jechał. Tego dnia niebieski asfalt inkrustowany był porozrzucanymi małymi wonnymi kupkami gnoju, które zostawił tam Gliński, gdy jechał rano przerdzewiałym, zielonym Ursusem C-330 z podczepionym rozrzutnikiem obornika. Te małe piramidy odchodów zwierzęcych i ściółki tak zaczarowały drogę, że od dwóch godzin nikt nią nie jechał. Żeby rowerem choć jeden ktoś, żeby na piechotę, ale nie, nikt.
Nikt, do czasu aż potok Toczek nie zaburczał. W nim przeglądał się Tosiek. W tafli, która wzburzyła się, jakby ktoś zadał jej bobu, dostrzegł tylko ciemne wąsy nad ustami, w których szczerzył małe brązowawe kiełki. Minęło sporo czasu, od kiedy jego ostatni siekacz zamienił się w taki ni to biały ząb, ni czerwone dziąsło. Z jedzeniem miał problemy, bo już nie żuł, i przez długi czas jadł papkę z kartofli. Czasem miał też sucho w ustach i raz zbadał go doktor i coś tylko powiedział o rąbku szczoteczkowym jelita cienkiego, nic nie przepisał, nie zabrał go nigdzie. Z czasem Tosiek w ogóle przestał jeść. Na początku gniótł jeszcze papierówki, które zbierał z sadu i sączył z nich miąższ, ale jak skończył się sezon na jabłka, to nic już nie jadł. W czasie obiadu zabierał trochę jedzenia i wychodził z domu, wzuwał buty, które kupowała mu matka, cały czas taki sam model – brązowe trzewiki ze sztucznej skóry, starczały mu na 5-6 miesięcy chodzenia, potem odrywała się podeszwa i buty kończyły na śmietniku, gdzie wyrzucała je matka Tośka. Ze śmietnika wyciągał je Tosiek i zabierał do swojej skrytki. A skrytką tą była dziura w murowanej kolumnie pustej stodoły obok domu, oprócz butów trzymał w niej szczotkę, ikonę ze św. Onufrym i starą paczkę pokarmu dla ryb. I trochę z tej paczki wrzucił do potoku, zanim zaczął się w nim przyglądać. Małe pstrągi zaczęły chwytać pokarm dziobiąc taflę od spodu. Tosiek wstał z kolan i zaczął iść w kierunku mostu przy gospodarstwie Krupów, skąd słychać było, jak rżnie piła i jak się łamią gałęzie.
Ten z tych pilarzy, który tak cicho siedział, wiedział, że wujek drugiego pilarza robi ikony, bo ten ów wujek często stał z tymi ikonami przy drodze nr 8 z Wrocławia do granicy, a ikony rozłożone były na całej niemal poziomej powierzchni czerwonego Daewoo Tico tak, że samochód wyglądał jak mobilny mini-ikonostas. Nieraz żona mówiła mu, żeby się zatrzymać i popatrzeć, bo ikony były w jej mniemaniu naprawdę ładne, ale w jego mniemaniu nie były, więc jeszcze dodawał gazu, żeby minąć tych wszystkich Chrystusów, św. Antonich i Onufrych jak najszybciej.
Kwiat za kwiatem, kwiat, kwiat, kwiat i smutek. Bo smutku wyzbyć się nie sposób. Zieleń snująca się po bokach, gdzie niegdzie dach, płot. Jesień zmywa resztki spłowiałego światła z łąk. Klatki piersiowe nadymają się, wypełniają niepewnością, czubki nosów, raz dotknięte, zostawiają białą plamkę, na chwilę tylko, bo znów zachodzą czerwienią, jak te czerwone łuny na niebie wieczorem. Klatki piersiowe zamieniają niepokój w parę, która unosi się i zamienia w dźwięk- głuchy skrzyp więźb. Można tak tego nie widzieć, można się wyprzeć lepkich od błota trzewi i zamiast chłonąć drobiny pierwszych chłodów, raczej wpatrywać się tam, w horyzont, za którym droga huczy w tle, i słyszeć tam jakiś inny świat. Tak można. Tosiek od razu poznawał takich, co się tam wpatrują. Widział, jak smużą im się oczy do takiego świata.
Bo smużą się. Ten, co o Onufrym opowiadał, nie raz myślał o tym, żeby rzucić w pierony tę wioskę tutaj i iść tam do świata, gdzie powietrze nie drapie w gardło, nie osiada na płucach wilgotne i duszy nie nęka. To było jego marzeniem, ściąć te gałęzie tu, potem inne, tak pościnać jeszcze trochę, a później nie widzieć, ani łyskającego światła nad koronami drzew w lecie, ani wysiółków błota na polach, wystających z topniejącego śniegu. Myślał, że tam, gdzie pojedzie nie będzie takich rzeczy, nie będzie tego srania po kaplicach, jak tu.
Tosiek go zauważył, jego pierwszego z nich dwóch zauważył. Przyjrzał mu się, gdy szedł tą drogą, przez którą nikt nie jechał. Ale nie poświęcił mu wiele uwagi. Pierwszym, co przykuło rozbiegany wzrok Tośka, był ledwo trzymający się zaczep, na którym oparty był ten drugi z nich, milczący. Charknął wtedy, wypluł z buzi kamień, który trzymał tam po to, żeby nie mówić za dużo, i rzucił nim w milczącego. Ten, żeby zrobić unik, odepchnął się od krawędzi burty, a burta pierdolnęła z hukiem o koła przyczepy. Został po niej tylko wyrwany zaczep na zawiasie drugiej burty.
– Skurwielu! – krzyknął ten od Onufrego, rzucił piłę i zeskoczył na dół. Podbiegł do Tośka, chwycił go za gardło. Znali się już, bo pilarz widział Tośka w lesie przy cmentarzu, gdzie ten rozpalił ognisko i leżał przy nim zwinięty w kulkę, drąc się wniebogłosy. Gdy przyszli tam z grupą pięciu osób, zobaczyli, jak krew leje się Tośkowi z buzi. Czołgał się wtedy w ich stronę z rozdziawionymi ustami, bez zębów, z brodą usmarowaną krwią i glebą, ze strużką zgęstniałej krwi wiszącą z tej brody i przylegającą do swetra. Przeraziło to pilarza i jakby był sam, uciekłby pewnie i próbował zapomnieć. Ale ci, z którymi tam był zobaczyli w Tośku diabła, wzięli po drągu ze ściółki i poczęli go tymi drągami okładać, aż ten stracił przytomność. Zaciągnęli go pod ognisko, przysypali liśćmi i zostawili. Nie zapalił się, bo chwilę później lunęło z nieba deszczem zimnym i rzęsistym.
Jak go tak ściskał za gardło, rozdziawił Tosiek buzię i pokazał mu dziąsła z drobnymi kiełkami. Pilarza wzdrygnęło, przestraszył się i puścił go, a chwilę później wypchnął przez barierkę, oddzielającą ulicę od spadzistej, pokrytej trawą łączki i poleciał Tosiek po tej łączce i usłyszał coś w rodzaju frenetycznego pisku, ale nikt nie piszczał.
Albo piszczał. Bo zdarzało się, że czasem Tosiek widział albo słyszał znaki. Raz widział w powietrzu mały otwór, migał nad śliwą, jak neon, oślepiając go jaskrawym światłem, w środku wypełniony załamanymi obrazami, jak kalejdoskop. Innym razem natknął się na korowód zjaw pod mostem, czarne postaci w pozach zastygłych, cicho łkające. Nie bał się ich. Czuł, że to są byty niesubtelne, których tak wiele na wsiach. Wiedział, że są, istnieją, to przez nie chodził na cmentarz.
Cmentarz w Szalejowie leży na wzniesieniu za kościołem. Jakby tak spojrzeć na ten cmentarz w Szalejowie z lotu ptaka, to on się składa z dwóch prostokątów. Takich samych niemal, symetrycznych, i dzieli je tylko ścieżka i pomnik Jezusa na krzyżu. Na cmentarzu często coś się dzieje, bo w Szalejowie dużo jest kobiet, które na starość zostały same, i z tej samotności doskwierającej bardziej i bardziej zaczęły coraz częściej przychodzić na cmentarz. Rzec można, że za życia zaczęły tam wieść kolejne życie, bo do domu wracały już tylko po to, żeby spać. Pozostały czas spędzały na cmentarzu w towarzystwie rodziców, mężów, koleżanek. Za ogrodzeniem cmentarza był lasek, w którym swój czas spędzały cztery psy cmentarne.
Z nimi siedział Tosiek. Dokarmiał je niemal od urodzenia. Jakiś czas temu usłyszał popiskiwanie i odkrył dziurę w pniu, gdzie mieszkała matka o jasnej płowej sierści z nabrzmiałymi wymionami, karmiąc ślepe i głuche szczeniaki. Przynosił im rzeczy, które zabierał z obiadu, pakował je w szczelnie zamykane wiaderko. Jadły kaszę z mięsem, kaczkę w cieście, rosół, pierogi, kluski, żur. Gdy jadły, opowiadał im o swoim dzieciństwie, z którego pamiętał niewiele, ale nie miało to większego znaczenia, bo i tak chyba go nie rozumiały. Tak myślał. Skomlały cichutko pod nosami, zbijały się w zwartą kupkę sierści, a matka leżała gdzieś obok i wpatrywała się smutnym wzrokiem w tę dziurę. Obok niej siedział Tosiek i seplenił o tym, jak na rzece robił kiedyś tamę z kamieni, dziury między nimi zalepiał foliowymi worami po saletrze, i ktoś mu tę tamę zburzył, a jego wrzucił do rzeki, ale nie wiedział kto, bo nie pamiętał już kto. Opowiadał też o tym, jak kiedyś w lesie znalazł wisielca. Wisiał niedaleko opuszczonego domu, w czerwonym swetrze i lekko kołysał nim wiatr. Mówił, jak leżał sam w łóżku, gdy nadchodziła noc i bał się poruszyć, bo wtedy, po poruszeniu się, wychodziły do niego postaci w maskach gazowych, wkładały mu rurę do buzi i wlewały substancję, która paliła mu wnętrzności.
Czasem, dla odmiany, zastanawiał się nad tym, czy może być jeszcze gorzej na świecie. Może być gorzej – mówił – bo można się zawsze urodzić z bólem zęba, choć to nie musi być ząb, może być ucho, i z pięcioma matkami i ośmioma ojcami, i każdego z tych matek i ojców kochać po równo, i każda matka i każdy ojciec po kolei mogli by umierać, i to umierać w odstępach dwóch mniej więcej lat, tak, że można tylko na chwilę dojść do siebie, a potem znowu śmierć, rozpacz z jej powodu, i na dodatek ten bolący ząb albo ucho. – Albo takie coś – przerwał sam sobie, gdy któregoś dnia snuł te wizje – urodzić się od razu starym, zniedołężniałym i żyć przez kilkadziesiąt lat w niewoli ciała.
Postrzegany był jak wiejski głupek. Gdyby ktoś był lepiej wyedukowany, dostrzegłby w nim prowincjonalnego jurodiwego. Ten jurodiwy nawet przeszedł przez głowę Henrykowi, nauczycielowi, gdy ten patrzył przez okno, jak Tosiek przechodzi koło domu, idzie naprzód w tych swoich szerokich spodniach od garnituru i dziurawym, wełnianym golfie, mruczy coś pod nosem, nie zwraca uwagi na rzeczy dookoła, tylko widzi jakąś rzecz gdzieś, dalej być może niż horyzont, a być może bliżej. Henryk pomyślał, a potem powiedział to na głos, że jeśli są jakieś nieba, to Tosiek mieszka w jednym z nich. Zazdrościł mu trochę. Zazdrościł mu tego, że Tosiek coś gdzieś widzi, bo on Henryk nie miał już na czym zawiesić wzroku. Niezależnie od tego, czy patrzył na swój pokój czy na zewnątrz – patrzył w pustkę. Na Tośka patrzył z czułością. Ten jurodiwy nie zakorzenił mu się w głowie na dłużej. Tosiek Walser, pomyślał sobie innym razem, gdy znów widział go idącego gdzieś. I ten Tosiek Walser został z nim na dłużej.
A Tosiek widział przed sobą cmentarz i cmentarz tylko. Wyłaniał się zza zielonego pagórka, i patrzył na tu i ówdzie porośnięty drzewami plac, ciemne nagrobki obok siebie, czasem jakiś drewniany krzyż. Jak szedł od strony kościoła, wchodził na chwilę na teren cmentarza, skręcał w lewe skrzydło, niemal na granicę, stawał przy jednym z grobów, po czym przechodził przez żelazny płot do lasku, gdzie w pniu siedziały psy.
Jednego dnia przyszedł do nich zapłakany. Szczeniaki były już nieco większe. Miały za sobą już ponad trzy miesiące życia i częściej wychodziły w las, i coraz dalej się w ten las zapuszczały. Jak Tosiek przychodził, przybiegały szczekając, wiedziały, że ma dla nich jedzenie, łasiły się do niego ocierając się płowymi grzbietami o jego nogawki, jak koty.
Teraz jednak, gdy przyszedł, łzy ciekły mu po oczach, i nie miał dla nich nic. Nie pogłaskał ich na powitanie, nie schylił się, nie wziął żadnego na ręce, nie przycisnął do piersi. Rzucił na ziemię swój szary sweter, przybrudzony ziemią. Psy podeszły do swetra, zaczęły go obwąchiwać, ale Tosiek przepędził je nogą. – Poszły – krzyknął, lecz one nie oddaliły się daleko, ledwie parę metrów. Patrzyły na Tośka, jakby go nie poznawały. Niewinność tych psich pysków potęgowała w nim poczucie winy. Przeraźliwie się bał, potrzebował kogoś, żeby z nim być, a miał tylko te psy.
Położył się na ziemi. Podeszły do niego, chwilę się wahały, w końcu weszły mu na klatkę piersiową. Zaczął je głaskać, powoli, potem mocniej, jeden z nich pisnął cicho, inny lizał Tośkowi twarz. Patrzył w korony drzew, nad nimi wisiało pochmurne niebo, mżyło.
Po raz pierwszy go zaatakowali. Po raz pierwszy poczuł w sobie Azazela. Po raz pierwszy myślał, że umiera. Nie wiedział, kim są, ani dlaczego akurat oni przyszli po niego. Był świadom swojej winy i nie oponował, gdy go bili. Po tym, co zrobił, wiedział, że ktoś przyjdzie. Nie wiedział, że tak szybko. Brodaty dziad, którego nie widział wcześniej, mówił do niego: – Zepsuty jesteś, Azazelu, będziesz cierpiał. Grzechu takiego nikt się jeszcze tutaj nie dopuścił. Będziesz cierpiał, twoja krew zostanie przelana w próżnię. Będziesz umierał setki razy i nie będzie nikogo, żeby ci współczuł.
Brodacz patrzył na niego z ukosa i złorzeczył mu jak diabłu. Jego pomarszczona twarz zasadzała się na drobnym ciele, nie większy był on od dziecka tuż po szkole podstawowej. Miał na sobie znoszoną, zakurzoną, czarną marynarkę i za duże spodnie, które co chwilę podciągał ręką. Na głowie miał gęste czarne włosy, rozwichrzone i druciane, jak jego broda. Gdyby zobaczył go ktoś, jak stoją z Tośkiem naprzeciwko siebie, powiedziałby, że wyglądają jak bracia. Ale nikt ich razem nie widział oprócz psów, które rozpierzchły się teraz w głąb lasu. Nikt też nie widział, jak bezzębny Tosiek sam szlocha w milczeniu, jak leży na glebie, wstrząsany drgawkami, po czym nieruchomieje. Czasem tylko drgnie mu noga albo ręka. Leży sam wśród liści późnego października, a głowę wypełnia mu cisza. Las zasłania dymy z komina, unoszące się krzywą strugą, bo wieje z lekka. Szalejów zastyga w późnym popołudniu, spętany podświadomym lękiem przez monotonią dni jesiennych, osnuty smutkiem, z czarną zgorzelą tlącą się nad cmentarzem.
Gdy się obudził, zmierzchało. Nie było psów, pień stał pusty. Już się w swojej dziurze nie mieściły i zazwyczaj spały gdzieś obok, jakby przykute do tego miejsca przy cmentarzu. Nie było ich jednak, przy Tośku leżał tylko szary golf przesiąknięty krwią. Wstał, obolały, i złapał się ręką za pierś. Coś straszliwie go w niej kłuło. Rozpiął pomiętą koszulę, lecz żadnej rany pod nią nie znalazł. Zapiął koszulę, rozmasował bolące miejsce, po czym spojrzał w stronę cmentarza. W mroku tliły się tam pierwsze znicze, na ich widok zmroziło go. Poszedł w ciemny las, w niekończący się mrok i nie widział nic, bo i nic nie chciał widzieć. Zlał się z mrokiem w jedno ciało, wszedł we wszechogarniający niebyt.
Jeśli Bóg istnieje, musi być bardzo złośliwy, że zesłał na Tośka sny, które to wszystko wywołały. Tośkowi, który nigdy nie myślał o niczym takim, jak kobiece dłonie albo włosy, nagle zostały zesłane rojenia, tak żywe, że czasem myślał, że prawdziwe. A za rojeniami przyszedł obłęd. Miłość. Miłością Tośka była martwa kobieta, która zmarła jakiś czas temu. Nie wiedział, czemu akurat ona mu się śni. Nic nigdy go z nią nie łączyło, a budził się miotany sentymentem niewiadomego pochodzenia i o niczym innym nie myślał, o tej tylko kobiecie.
Przychodziła do niego w snach i mówiła: -Słońce moje, dotknij ust. Niczego, tylko ust. Miała zwiewną, letnią suknię w kolorze białym, przepasaną czerwonym paskiem. Włosy takie, jak za życia, cała była, jak za życia, tyle że szczęśliwsza. Bo jak ją kiedyś widywał żywą, to wydawała mu się smutniejsza. W śnie uśmiechała się do niego i wyciągała dłoń alabastrową i mówiła o tych ustach, żeby jej ust dotknął. Próbował dotknąć, ale nic nie czuł. Wyciągał palec w jej kierunku, przymykał oczy i nic. Gasła. Potem pojawiała się znowu, ale nic nie mówiła. Brała go za dłoń i układała na ziemi, obok siebie, po czym rozbierała się. Tosiek próbował nie patrzeć, ale ona otwierała mu palcami powieki i widział sporą, białą pierś z czerwonym jak rumień sutkiem pośrodku. Jak się budził, tkwił w nim ten sutek, jak drzazga pod korą mózgową. Chciał o nim zapomnieć, ale nie mógł. Miotał się po mieszkaniu, bez swojego miejsca w nim. Wychodził więc na zewnątrz i chodził po polach, skąd patrzył na rysującą się w oddali linię gór. Próbował zamienić sutek na góry, a jak nie na góry, to na rzekę, bo później szedł nad rzekę i wrzucał do niej pokarm dla ryb, który zawsze nosił w kieszeni. Chwilę tylko miał w sobie tę rzekę i góry. Potem wracał sutek, alabastrowa dłoń, ciemne włosy, linia podbródka. Serce mu drżało przy tym straszliwie.
Zdarzało mu się też myśleć o radykalnych rozwiązaniach. W polu któryś z myśliwych wybudował drabinę i zbił z desek kawałek siedzenia. Tam wspinał się Tosiek i stamtąd obserwował wznoszące się na linii horyzontu góry. W październikowe dni unosiła się nad górami para, co przy zachodzącym słońcu, rzucającym blask na połacie brązowych pól i lasów w kolorach jesieni, wyglądało przepięknie. W tej wzniosłej scenerii Tosiek siedział na tej quasi-ambonie i myślał, czy nie skoczyć. Godziny mu schodziły na tym myśleniu, patrzył to na te góry, to w dół, potem znów na góry i na górach poprzestawał. Żal byłoby mu pozbawić się takiego widoku. Roztrzęsiony schodził na dół i czekał, aż zajdzie słońce. Potem wracał do domu i, żeby zagłuszyć umysł, próbował grać na akordeonie, póki nie przychodziła jego matka.
Matka Tośka, od czasu, gdy na raka umarł jej mąż, wycofała się z życia publicznego, o ile możemy mówić o życiu publicznym na wsi, i jeśli wychodziła z domu, to do ogródka albo do księdza. Na drzwiach jej pokoju wisiała kartka, z naskrobanym na niej cytatem z abby Mojżesza: Idź i siedź w swojej celi, a cela nauczy cię wszystkiego. Była oczytaną osobą, bardzo nawt oczytaną, przynajmniej jak na standardy takiej małej wsi w Kotlinie Kłodzkiej. Interesowała ją literatura religijna, ale nie Jan Paweł II i nie Józef Tischner, jak to bywało wśród starszych kobiet. Mama Tośka szczególnie upodobała sobie w literaturze gnostycyzm i patrologię, i nazwiska takie jak Ireneusz z Lyonu, Orygenes, Grzegorz z Nazjanzu, Efrem Syryjczyk czy Pseudo-Dionizy Areopagita nie były jej obce. Ich książki brała od księdza, który, jak kret, nieustannie drążył w lekturach teologicznych i okołoteologicznych, wciąż poszukując odpowiedzi na dręczące go pytania o naturę Boga.
Złajała go za ten akordeon, bo ją drażnił, nie pozwalał się skupić, odciągał od dialogu Ja z Sobą. Krzyczała: -Antoś, daj mi ciszy, ciszy trochę, proszę ciebie. O niedużo proszę, prawda? Chciałabym poczytać, a jak ty chcesz grać, do stodoły możesz iść sobie pograć. Tak mówiła 70-letnia matka do 45-letniego syna. Że ciszy potrzebuje na starość. A Tosiek potrzebował tylko myśli zagłuszyć, bo gdzie nie spojrzał widział wielki sterczący sutek rozlewający się na białej jak marmur piersi.
Gdy odwiedzał psy cmentarne i nosił im jedzenie i zabawiał ich gadką, której nie rozumiały, wpadł mu do głowy pomysł. Poszedł na jej grób. Znalazł jej grób, zmarła dwa miesiące temu. Pod drewnianym krzyżem z imieniem i nazwiskiem leżały jeszcze wieńce, paliło się kilka zniczy. Pokręciwszy się na początek wokoło, przestraszony, że ktoś go może dojrzeć, przystanął, zza wieńca wyczytał imię Lidia, nazwisko było przesłonięte, przeżegnał się i w myślach poprosił, żeby już do niego nie przychodziła. Ale przyszła jeszcze tej nocy, w zwiewnej sukience z czerwonym paskiem: – Słońce moje, odwiedziłeś mnie – powiedziała – Tak się z tych odwiedzin cieszę. Myślę o tobie cały czas i spokoju mi nie dajesz. To ty łączysz mnie jeszcze z ziemią, której tak nienawidziłam. Sądziłam, że nie mam z nią nic wspólnego, ale teraz wiem, że mam ciebie, i ty mi wystarczysz za wszystko. Tak się cieszę, że mnie odwiedziłeś. Ust moich dotknij.
Stał przy niej w tym śnie milczący, nie zdolny powiedzieć ni słowa. -No dotknij – ponagliła go. Zamknął oczy, wyciągnął palec i po raz pierwszy natknął się na coś miękkiego. Nerwowo cofnął rękę, otworzył powieki i zobaczył nagą białą pierś, bielszą od sukni, spod której wystawała. Po plecach przeszedł mu dreszcz. -Bądź mi dobrym – powiedziała. -Przychodź do mnie częściej. Kocham cię. Chodź, połóż się koło mnie. Popatrzymy razem na rzekę i góry. Ciemna szczecina w okolicach podbrzusza zawróciła Tośkowi w głowie.
Obudził się w gorączce. Nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Podniósł głowę, pleców nie miał siły podnieść, bolały go, cały był obolały. Rozejrzał się po pokoju. Zobaczył stół, krzesło, na stole dzbanek z wodą, obok stała szklanka. Za oknem szczekał pies. Położył głowę z powrotem na poduszce. Wciąż chciało mu się spać, ale bał się zasnąć. Miał ją cały czas przed oczami.
Nie znał tego uczucia. Krew w nim pulsowała.
Leżał w łóżku, trawiony chorobą, przez kilka dni. Mama nosiła mu jedzenie, ale nie jadł. Chował je pod łóżkiem i tam trzymał, żeby później dać psom. Mama przychodziła do niego wieczorami, kiedy maligna stawała się cięższa, żeby mu poczytać fragmenty swoich ostatnich lektur. Nie bardzo chciał tego słuchać, nie interesowały go kobiety w Biblii pismach Ojców Kościoła, a matka jego była wyraźnie zafiksowała na tym punkcie. Czytała mu o lewicie i jego żonie, o zbrodni mieszkańców Gibea, czytała Tertuliana, wszystkie te fragmenty, z których wynika, że kobieta jest zgubą mężczyzny. Słuchał tego Tosiek piąte przez dziesiąte, przysypiał, miał wrażenie, że oczy jego zarastają szczeciną i drapał się po twarzy, krzyczał. Do momentu, gdy jeden fragment nie zwrócił jego uwagi. Fragment mniej więcej taki:
Mniej więcej w tym samym czasie przybył do niego w odwiedziny pewien brat. A gdy rozmawiali ze sobą zdarzyło się, że wspomniał ów brat z Egiptu o śmierci owej kobiety – a była to ta, której zjawa napastowała brata. Gdy on to posłyszał, udał się na miejsce, gdzie było złożone ciało owej zmarłej kobiety, w nocy otworzył jej grób i swoim płaszczem starł ropę jej zepsutego ciała. Następnie powrócił do swojej celi, położył ten cuchnący płaszcz przed sobą i mówił do swoich myśli: Oto masz, czego pragnąłeś i czego szukałeś. Nasyć się tym. I tak dręczył się owym fetorem, aż odeszła od niego ta tak bardzo nieczysta pokusa.
Nie przerwał jej, słuchał dalej. Szczecina, jak ręką odjął, zeszła z jego oczu, a twarz przestała go swędzieć. Nie wiedzieć czemu, drżał. Drżał nie z zimna, ale z emocji, które nagle go oszołomiły, obezwładniły, poddał się im zupełnie i bez wahania. Przez myśl mu nie przeszło, żeby to zrobić, ale czuł, że musi coś zrobić, bo oszaleje. Krew napłynęła mu do skroni, począł się wiercić. „…w nocy otworzył jej grób i swoim płaszczem starł ropę jej zepsutego ciała.” Kołatało mu w głowie to zdanie, jak gruba włochata mucha obijająca się o szyby w przestrzeni pomiędzy podwójnym oknem. Chciał zostawić okno zamknięte i poczekać, aż mucha zdechnie.
Obudził się, gdy jego matki już nie było z nim. Do pokoju, w którym leżał, wlewało się światło księżyca. Wstał i podszedł do okna. Splunął na parapet. Kłuło go w piersi, próbował to rozmasować, ale nie pomagało. Pomyślał o Lidii, bo znów mu się śniła. Czy jakby żyła, a on ją śnił, odezwała by się do niego w świecie rzeczywistym? Jak żyła, to się nie odzywała. Musiała umrzeć, żeby mu się przyśnić i odezwać. A gdyby on umarł, czy mogliby żyć w tym śnie razem i na zawsze? Myślał o tym i tam, na tej ambonie w lesie, ale żal byłoby mu teraz umierać. Póki matka żyje, ma tylko jego przecież.
Bo też wcale nie było tak, że Tosiek gardził Lidią i chciał się jej pozbyć ze swojej głowy. Jego sny były dziwne, ale póki je śnił, sprawiały mu przyjemność. Gorzej było po obudzeniu, kiedy snuł się, targany tęsknotą, i nie mógł znaleźć miejsca dla siebie na tym świecie. To go dręczyło. Mara, w której objęciach tańczył, póki pod powieki nie zaczynało wdzierać się światło, jego duszę gnając w ciemność.
Musiał to zrobić szybko, żeby nikt nie zobaczył. Zaczynała się popołudniowa msza, cmentarz był tymczasowo pusty. Żeby się upewnić, obszedł go dookoła. Ni żywej duszy. Zwalił wszystkie wieńce na bok i od razu wbił szpadel w ciemny brąz ziemi. Z drżącym sercem zeskoczył na dół i rękami zaczął zmiatać ziemię z trumny. Zdjął z siebie szary sweter i położył na trumnie. Otarł pot z czoła, obejrzał się dookoła, złapał oddech i chwycił za wieko trumny. Usłyszał głos Lidii: – Ust dotknij, ust. Puścił wieko.
Czuł, że będą go ścigać, że im nie ucieknie. Zasypał trumnę i na powrót wbił krzyż, po czym, zapłakany, poszedł do psów.
Tam go złapali.
Potem przychodzili wiele razy. Wyszli z pustej przestrzeni odkopanego grobu, żeby nękać jego duszę. Powiedział o nich matce. Pominął to, że próbował odkopać grób, bo nie chciał jej denerwować, choć wiedział, że zdenerwować ją niełatwo. Powiedział jej, że widzi postacie, jedną diablą, pomarszczoną i starą, z ciemnymi włosami dookoła. Trochę jak Żyd wygląda, powiedział jej, a trochę jak Niemiec. A tak naprawdę, jak żaden z nich. Jak ja wygląda, powiedział jej.
-Musisz pokochać te demony. Trzeba kochać demony, Tosiu. To słowa Efrema Syryjczyka.
Na słowa matki ukłuło go w piersi i zasyczał po cichu.
Chodził na cmentarz, odwiedzał grób, zachodził do psów, którym zbił budę w lesie. Ale psów powoli zaczęło ubywać. Pierwszy zniknął najsłabszy, najjaśniejszy maścią. Od małego był wątły, markotny, jakby bez woli życia. Jadł mało, a do jedzenia się wcale nie spieszył. Przyszedł do nich Tosiek z klopsami, dla każdego miał po jednym, większym kawałku mielonego mięsa. Wyszły do niego dwa, całkiem już duże psy, wskakując mu łapami na brzuch. Matka została w budzie, w chłodne dni mało się ruszała. Poza tym ciężko jej było wstać, tylne nogi odmawiały jej już posłuszeństwa. Tosiek podszedł do niej, pogłaskał ją i zaczął rozglądać się za trzecim psem. Zawołałby go po imieniu, ale nigdy mu nie przyszło do głowy, żeby te psy ponazywać. Poznawał je po wyglądzie, a jak już mówił do nich, to mówił do wszystkich naraz. Jak się tak rozglądał, zdał sobie sprawę, że brakuje najsłabszego, że rozróżnia go od innych zdolnością adaptacji do świata. I zdał sobie sprawę, że jeśli miałby już nie wrócić, jego żal mu będzie najbardziej.
Potem zmarła matka. Znalazł ją w budzie, nie ruszała się. Pozostałe dwa psy trąciły ją nosami, skamląc po cichu. Przyniósł Tosiek szpadel, ten sam, którym odkopywał grób, i pochował ją tuż za budą. W ziemię wetknął gołą gałąź, do niej przybił ikonę z brodatym św. Onufrym w odzieniu z liści, którą trzymał w swojej skrytce. Ołówkiem dorysował na niej psa, który stoi pod prawą, uniesioną ręką Onufrego.
Pozostałe dwa psy poszły sobie niedługo po pochowaniu matki. Tosiek przychodził jeszcze w to miejsce, żeby zobaczyć, czy są, ale od pierwszego dnia, gdy ich tam nie było, wiedział, że nie wrócą. Czasem rozmyślał, czy spotkały kogoś innego, lepszego niż on, na swojej drodze. Z całego serca im tego życzył. Przyrzekł sobie, że ich nigdy nie zapomni i nie zapomniał.
Potem zmarła matka. Jego własna. Zostawiła go i został ze swoimi snami i demonami. W snach się rozpływał, demony próbował pokochać. Trudna to była miłość, po każdym spotkaniu z nimi ból w piersi się nasilał, aż coś w tej piersi pękł i po całym ciele Tośka rozlała się czarna żółć.
Któregoś z jeszcze zimnych, wiosennych dni Henryk wyszedł ze szkoły na papierosa. Dookoła stały dzieci, wpatrzone w kogoś, kto leżał pod kolumną Matki Boskiej Bolejącej. Przecisnął się przez szereg dzieciaków i najpierw zobaczył zapłakaną twarz Danki, zaraz potem siną twarz Tośka, który leżał z półzamkniętymi oczami, a z ust ciekła mu cynobrowa piana. Podbiegł do niego, uniósł mu głowę i położył sobie na kolanach. Tosiek sapał, z trudem przychodziło mu łapać oddech. Henryk zaczął mu się przypatrywać. Zobaczył, że Tosiek nie tyle ma problemy z łapaniem powietrza, co powietrze go rani. Ryje mu przełyk jak oścień. Po raz pierwszy zobaczył człowieka, który już nie chce oddychać. Nie próbuje łapać oddechu, ale wyrzuca go z siebie jak niepotrzebną, martwą tkankę.
Maciej Bobula mieszka w Haderslev w Danii, duchem przebywa w Szalejowie Górnym w Kotlinie Klodzkiej. Autor noweli Dunkelheit w zbiorze wydanym przez Korporację Ha!art Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie. Prócz tego autor opowiadań i felietonów w czasopiśmie Ha!art, opowiadań w zinach literackich (np. „Warchlaki”), a także w zbiorze Pisanie Nowej Rudy. Wiersze publikował w Odrze i Wakacie, a artykuły naukowe w Ekranach i Studiach Filmoznawczych. Niebawem wyjdzie jego debiut poetycki wsie, animalia, miscellanea.