DSC_0069

Maciej Melecki
Nigdzie indziej (fragment)

Skoro nie wybrałem czegoś – rządu, opcji, prawa, drogi – jak mogę więc uznawać to za swoje? Jeśli jakaś większość wybrała sobie – czynione rękami ludzi, którzy zostali przez nią wybrani – nowe prawa, niechaj się do nich stosuje, lecz ja nie mam z tym nic wspólnego, szczególnie, że prawa te zostały przez nią wprowadzone poprzez łamanie i, w efekcie, zanegowanie praw dotychczas nadrzędnych, uznanych wcześniej przez znacznie liczniejszą większość.

***

Spalone spłonki resztek nadziei, które – skądinąd – zawsze marnie towarzyszyły danym poczynaniom, pozostają tylko ościstym powidokiem, ociemniałym rewirem chłonącym ciarki najdrobniejszych poruszeń. Mieszkasz w wykrocie. Odpadki wiadomości karmią cię regularnie. Ścieranie i mielenie odbywa się nieustannie, aczkolwiek niemal niezauważalnie. Przechodzisz przeto codziennie przez zamki w drzwiach, wnikasz w szczeliny, wyłaniasz się nagle za czyimiś plecami i powiększasz sobą niepobielony mur. Kamień graniczny, kamień węgielny i kamień jawy – za każdym razem, kiedy natrafiasz na jeden z nich – wskazuje tylko jeden kierunek. Jest nim odwrót. Tak więc jedynie wycofanie do czegoś, cośkolwiek, cię zbliża. Opóźnienie nigdy nie ulega zmianie, jest stałą krzywą każdego przemieszczenia. Molekuły pakuł.

***

Czym jest Instytut Mikołowski? Jest Ośrodkiem Badań Nad Nicością.

***

Najnowszy tom wierszy Waldemara Jochera Incipit  składa się z trzydziestu ponumerowanych wierszy, opatrzonych tytułami. Dzięki takiemu zapisowi, od strony wizualnej, układ tej książki można potraktować jako krypto-poemat, oparty na wynikowym, spójnym ciągu, jaki tworzą poszczególne wiersze, a także, gęsto rozsiane w nich, semantyczne cząstki, nierzadko odnoszące się do wcześniejszych ewokacji lub generujące kolejne tematyki. W przypadku tego autora – tak odrębnego i wielce charakterystycznego – trudno jest liczyć na bezpośredni, niczym nieutrudniony odbiór treści, którą można by było dobyć na tyle pochwytnie, ażeby stanowiła stabilny i czytelny wymiar od autorskich intencji. Jak w poprzednich tomach, i w tym mamy do czynienia z całkowitym zaburzeniem wszelkich klasycznych miar poetyckich: językowych, formalnych i graficznych. Sprzęganie w polu wiersza silnie spiętrzonego metaforycznie języka z intencyjnym naruszaniem tradycyjnej syntagmy, a także posiłkowaniem się niekiedy zapisem graficznym, wziętym rodem z poezji konkretnej, wywołuje – w czytelniczym odbiorze – nieustanne wrażenie labilnego przemieszczania się głosów i wielości wywoływanych, wielokierunkowych znaczeń. Zabiegi takie, wzmacniane odkrywczością i zdumiewającą świeżością rozwibrowanego języka, tworzą spektrum wzajemnego nacierania się enigmatycznych zrębów i zbitek słów, formujących, w efekcie, rodzaj poszarpanych konturów samej wypowiedzi. Taka dystynktywność z pewnością odpowiada za wytwarzanie stałego chaosu, koniecznego do wyłuskiwania raz po raz – z rozbijanych warstw i skłębień wypowiedzi – skrywanych motywów i dominujących tematyk, z którego, już po wnikliwszym wejrzeniu, wyłania się mniej więcej domyślny porządek, sygnalizowany chociażby samymi tytułami. To właśnie one, sugerując możliwy ruch odczytań, mogą uchodzić za przejaw, chybotliwych co prawda, wskazań: I. stan przejściowy (narodziny; oscylacje krwi) VI spermogeneza, VII zapłodnienie czy XXVII porodnie. Jednocześnie trzymanie się owych sugestii nader kurczowo, może doprowadzić do spłycenia odczytu samego wiersza, w którym, bynajmniej, nie chodzi o konkretne rozwijanie i wyjawianie semantycznych impulsów słanych z iglicy tytułu, a jedynie o pretekstowe ich wykorzystanie – potraktowane zarazem jako punkt wyjścia – potrzebne do uruchomienia szeregu asocjacyjnych kodów tekstowych,  kreujących , chociażby, wizerunki rozpadu lub śmierci w akcie poczęcia czy samych narodzin. Stąd, w wierszach tych można odnaleźć wiele pogłosów – niewątpliwie inspirujących Jochera – kanonicznych fraz, stanowiących fundamenty dwudziestowiecznych rozpoznań śmierciogennych wymiarów inicjujących życie (np. Łonogrób, S. Becketta czy W moim początku jest mój kres, T. S Eliota) lub natknąć się na powidoki niektórych fraz R. Wojaczka, sytuujących się w efekcie, jako wyraźne podglebie dla literackiej proweniencji: zawiązki wewnątrz opadania, twarzy/ przekrój jak dwa wiry – już bez wahań/ odpowiadam: tworzą się fałdy śmierci (…). Polifoniczne rozstrajanie sekwencyjnego ujmowania rozpadu czy zaniku zagnieżdżonego – paradoksalnie – w tworzące się życie, wyłamywanie stawów zadnia za pomocą nagłego zrywania toku narracji, a także prędkie uruchamianie wizji za pomocą gwałtownych, przeciwstawnych zestawień, potęguje nieuchronną zgrozę rodzącego się życia, natychmiast zawłaszczanego przez cienisty kikut śmierci, gdyż: (…) rdza oszrania/ oko wszelkiego widzenia. zawsze dalej – wiec okopać się trzeba. choćby śliną w ciało r(o)dzenia. Niewątpliwie Incipit Waldemara Jochera należy potraktować jak szczególnie rzadki przypadek współczesnego memento, transponowanego na partytury rozchwianych, szatkowanych i rozdwajanych głosów, albowiem w tej skomasowanej, stłoczonej i wielowarstwowej masie podzwonnych ujęć, odbywa się nieustanny proces drenowania rozlicznymi wychynięciami w śmiercionośny przestwór, dzięki czemu jesteśmy nie tylko świadkami, ale i też uczestnikami poetyckich transfiguracji coraz bardziej zbliżającego się końca świata – czyli pojedynczego życia.

***

Jako wydawca, nie musisz już mieć z wydanej książki licznych recenzji, poświęconych jej esejów lub nawet prasowych wzmianek. Wystarczy, że książka zostanie nominowana do jakieś dużej nagrody literackiej, i wtedy od organizatorów dostaniesz – jako jej wydawca – plik banderol z nadrukowaną informacją o nominacji do danej nagrody tej właśnie książki. Obanderolowany świat książki jest już jedynym jej światem. Nie ma on jednak jakichkolwiek szans w starcu ze światem czytelniczej masy, dla której najważniejszym autorem od paru lat jest Masa.

***

To, co dzisiaj najdonośniej brzmi w tym kraju, to rechot koronowanego chama. Słychać go na każdym kroku ucha i oka. Rozpanoszony, wyniesiony do rangi Pana prymitywny prostak, rozparty na miejskiej ławce lub wygodnie usadowiony w swym terenowym samochodzie, żyjący z Mopsu, dostający 500 + lub prowadzący jakieś swoje, mnie lub bardziej kolebiące się na granicy prawa interesy, staje się paradygmatyczną transmutacją troglodyckiego, zmechanizowanego, konsumenckiego nienawistnika, drążonego nieustannie resentymentem, który zostaje dowartościowywany przez narrację rządzącego obecnie reżimu politycznego, jako tego, który upomniawszy się o wzgardzone rzekomo i takoż odrzucone masy społeczne, schlebia najniższym gustom i zapotrzebowaniom, hodując sobie, poprzez takie formy uzależnienia, swój twardy i karny elektorat. Tacy właśnie ludzie zdają się być najbardziej podatni na polityczny modelunek. A takich ludzi jest najwięcej.

***

W swoim trzecim tomie wierszy Wybór drozdów Marcin Bies zdecydowanie mocno eksploruje przestrzenie swoich prywatnych sensów i mitów, splatając je z rozchybotanym i na wpół widmowym światem realnym, jawiącym się jako ciąg mniej lub bardziej zakamuflowanych pułapek. Sensy wywiedzione z pytań nie posiadają – paradoksalnie – żadnych stabilnych miar, albowiem są emanacją indywidualnych projekcji, bezpośrednio kotwiczących w sferach doznań i emocji. Tytułowy Wybór drozdów to opowiedzenie się po stronie lotnego i niepochwytnego symbolu jednostkowej wolności – okupionej poczuciem straty i drążącego osamotnienia – potencjalnie dającej możliwość przeniknięcia podszewki świata, jak ma to miejsce w inspirującym Biesa wierszu Czesława Miłosza Sens. O ile u Miłosza zobaczenie sensu świata może nastąpić po śmierci, która nie jest wszak żadnym tego gwarantem, a samej podszewki świata może po prostu nie być, o tyle w wierszach Biesa następują – raz po raz serwowane – próby pochwytności sensów w ustawieniach kątów danej percepcji, sprzęganej nieustannie z językowym odnoszeniem się do aktów widzialnego odbioru przeżyć, gdyż – wedle autora – sama już podmiana jednego elementu na drugi, może obnażyć to, że rewersem języka jest języczek u wagi/ podszewką przyrody jest opis przyrody. Autora przenika wrażenie względności semantycznych ujęć i niekończąca się procesja umownych znaków, kierunkujących nasze ziemskie bytowanie w sferę wiecznych przekłamań i fałszywych konstatacji. Dzieje się tak dlatego, ponieważ: tydzień zszedł mi na zgłębianiu trefności, i wymiennie, trafności słowa „jarzmo”/te szły akurat w parze/ jest jarzmo porodowe proste, trefność obecności i jeśli/ świnia w jarzmie wcale nie jest znakiem, tylko świnią w jarzmie/ a wypraszanie, od prosić, od narodzić się świnią/ treścią jarzma zostaną: obecność lochy, prosiąt i języka/ świnia pod językiem. Sięgnięcie po animalne atrybuty, jak ma to miejsce w cytowanym fragmencie wiersza [jarzmo porodowe proste], obrazowane za pomocą zbitek technicznego języka, odsłania ludzką bezradność wobec zmagań z pojęciowym deponowaniem sensu, ale zarazem ujawnia jego skryte miejsca, do których dociera, dzięki kompromitowaniu iluzji znaczonego, jedynie wiersz.

***

Rysunek wiersza to cykl prac graficznych Wojciecha Łuki do wierszy publikowanych na łamach miesięcznika Śląsk. Grafiki Łuki towarzyszą prezentowanym w tym piśmie wierszom i prozie od pierwszego numeru – czyli od 1995 roku. Mamy więc do czynienia z niemałym jubileuszem, albowiem w tym roku (2015) mija dokładnie 20 lat, odkąd ukazał się pierwszy numer Śląska i – tym samym – ukazały się pierwsze grafiki. Samych wierszy nie sposób policzyć, tym bardziej zaś grafik. Jest tego więc ogrom. Zasadniczą kwestią w odbiorze tych grafik zdaje się być nawiązanie łączności pomiędzy tekstem a jego plastyczną transpozycją. Jest to kwestia nie tylko natury estetycznej, ale również jest to zagadnienie związane z problematyką przetworzenia ładunku treści w ekspresyjny wymiar poszczególnej grafiki. Wiersz jest niejako na początku – to on organizuje w sobie przestrzenie uwidocznień nie tylko konkretnych rzeczy czy przedmiotów, ale i też takich momentów, które świadomie rozmijają się z tym, co jest postrzegalnie namacalne lub wymierne. Wypowiedź poetycka – nierzadko mocno meandrująca – niesie częstokroć sprzeczne z sobą oznajmienia, które zmagając się z wyrażalnością niewyrażalnego, oddają zawiłości odbioru świata czy życia poprzez język – metaforyczny, paradoksalny lub przewrotnie prosty, posiłkowany niekiedy kolokwialnością lub imaginacją. Wiersz zawsze jest tedy niepodległy względem innych rodzajów wypowiedzi. Wojciech Łuka w swoich grafikach absolutnie uwzględnia owe tropy i racje wiersza, starając się za każdym razem wydobyć najbardziej newralgiczne w nim miejsca, i przedstawić je tak, ażeby – przybrawszy sfigurowaną postać – zawierały w sobie nierzadko dramatyczne napięcie, wydobyte lub wydłubane z punktów zwrotnych lub przełomowych poetyckiej narracji. Mamy więc tu do czynienia z wyłonieniem – traktowanym jako proces – własnego signum odczytania tekstu. Grafika byłaby rodzajem plastycznego znamienia tego, co wiersz autorowi grafik wyrządza – próbą zakreślenia tego stanu, ale i też jego rozwinięcia, będącego w efekcie gestem autorskiej wizji: jedynej, odrębnej i mocno przejmującej. Charakter tych grafik wizualnie dopełnia wiersz, ale zarazem jest on autonomiczny, ponieważ posiada swój niepodrabialny kształt emanacji własnych wrażeń, lęków czy wyobrażeń, unaoczniając – tym samym – rzadko spotykaną symbiozę języka wiersza z rozpoznawalnym stylem grafiki.

***

Magnetyczny punkt poboru próżni. Ruiny niedawnych eskapad. Spłaszczone przęsła wyborów. Nie zostajesz, mimo to, z niczym. Codzienny krajobraz zawężony do paru przecznic. Parodniowy spacerniak. Nie widziałeś nigdy żadnego egzotycznego pejzażu. Nie dosięgłeś żadnej iglicy minaretu. Paleta zapachów, które najbardziej wryły ci się w nozdrza, ogranicza się do paru: smrodliwego smogu, spalin, gówna, papierosowego zaduchu i wąskiego pasma wiosennych podmuchów. Gdzie są teraz – stratowane bólem lub bieżącymi impulsami – te wszystkie stabilne ongiś relacje ze światem? Zwietrzały wszystkie ogniwa. Skorodowany każdy szlak. Krótkie chwile oddechu, i już zabiera cię lawina żużlu bieżącego stanu. Od chemioterapii Mamy do następnej. Od jednej wizyty u lekarza do kolejnego pobytu w szpitalu. Ciągły katar i raz po raz odzywające się kłucia. Chciejstwo innych, i wzruszanie ich ramion, kiedy zostają o coś przez ciebie poproszeni. Najbliższa – i jedyna w zasięgu pustynia – to Pustynia Błędowska. Kiedy się tam znajdziemy? Kiedy uwolnimy się od wszelkich przytroczeń, przetniemy popręg utrzymujący tę dłużyznę jałowych kroków? Pusty wykusz. Bzyczenie gadających głów. Kumulacja awersji.

***

Nie wyszedłem, bo nie mogłem. Chciałem tylko, ale coś mnie stale powstrzymywało. Zostałem, chociaż tego nie pragnąłem. Byłem więc wciąż w tym samym, dobrze poznanym przez te wszystkie lata życia, miejscu, ale nie mogłem o nim myśleć, jak o swoim, skrojonym idealnie dla mnie, dopasowanym. Wychodziłem z niego nieraz za dnia, lecz także, choć sporadycznie, w nocy; wracałem, przebywałem, przechodziłem przez niego, często jednak unieruchamiałem się w nim na kilka godzin oglądaniem telewizora, czytaniem, jedzeniem, czy, niekiedy, pisaniem. Spoczynek ten był zawsze zarzewiem potrzeby opuszczenia, wyjścia, które mogłoby – przynajmniej potencjalnie – przełamać we mnie opór, prędzej czy później, pojawiający się na początku rozważania możliwości nie wrócenia z powrotem, pozostania już na stałe na zewnątrz. Miejsca nie nosi się w sobie, ma się je coraz bardziej na sobie, dlatego więc ciężar, jaki ono coraz bardziej wytwarza, staje się wewnętrznym ryglem, tarasująca przeszkodą, ze względu na które to rzeczy pozostaje się – właśnie – umiejscowionym, przyszpilonym przez nie na zawsze w środku jego prostokątnej lub kwadratowej przestrzeni, która cię więzi w swych prostopadłych ścianach. Ciąg dalszy, zazwyczaj, następuje w chwili zawieszenia.

***

Urywek rozmowy sprzed chwili:

– Żeby pisać dojrzałe wiersze, musi upłynąć trochę lat – stwierdza Siwczyk.

– W Twoim wypadku te lata upłynęły od razu – ripostuję.

***

Perpetum Pauperum.

***

Obelżyświat – tym mianem mógłbym się określić całkowicie. Wobec następujących coraz dotkliwiej zmian, jakie wyłania z siebie ten świat, bynajmniej nie na poziomie ogólnym, ale wręcz na tym najbardziej podstawowym, w postaci erozyjnych posunięć doprowadzających do coraz to większych rozwarstwień w – każdej już de facto – strukturze, sprzęgniętych z działaniami uzależniającymi od roli Państwa, które bezwzględnie ingeruje w życie jednostki, będącej coraz bardziej zdaną na jego łaskę lub niełaskę, nie pozostaje nic innego, aby to wszystko lżyć – jakkolwiek, sięgając po wszelkie ku temu sposoby.

PODZIEL SIĘ

Do góry