Spacer
Na światłach, na rogu, tam gdzie chodzę po pracy na autobus, stary kiosk, który wygryzły biletomaty, ktoś przerobił na kwiaciarnie. Najpierw pojawił się szyld „U Natalii” z symbolem chabru nad „i”. Potem, z dnia na dzień, zaczęły pojawiać się wazony, wstążki, kwiaty, a na końcu stanął przed kioskiem koziołek z napisem „Zapraszamy również na pyszną kawę”. Pojawiła się też osoba; młoda, ślicznie ubrana blondynka o zielonych oczach, zapewne tytułowa Natalia, co weźmy, dla dobra tej opowieści, za pewnik.
Patrzyłem teraz na nią codziennie, poza weekendami, czekając na autobus. Sposób w jaki każdego dnia, mimo braku klientów, krzątała się po swoim małym królestwie – było w tym coś podnoszącego na duchu. Wierzyłem, że na pewno odniesie sukces – zwłaszcza, że zaraz obok była uczelnia, a zbliżał się czas, kiedy ludzie stawali się naukowcami.
Człowiek, który robi to co kocha, musi odnieść sukces – chciałem, żeby to była prawda.
Zazwyczaj kończyłem pracę wcześniej. Wymagało to porannego wstawania, ale później można było jeszcze coś zrobić z dniem, czy najzwyczajniej w świecie, póki większość ludzi zalegała jeszcze w zakładach pracy, podjechać trzy przystanki do ulubionego baru, popisać i wypić przy okazji szklaneczkę czegoś dobrego.
Tego wieczoru prowadziłem spotkanie autorskie. Rozmówca dopisał i zagadaliśmy się, już po części oficjalnej. Krótko mówiąc, spieszyłem się na ostatni autobus do domu – na taksówkę nie miałem, dzień wcześniej wydałem ostatni banknot na książkę i w kieszeni zostały tylko drobne.
W kwiaciarni paliło się światło. Mimo późnej pory i opuszczonego miasta Natalia, jak zawsze schludna, tworzyła kolejną kompozycję na wystawkę. Wiązała ze sobą dwa rodzaje, nieznanych dla mnie, kwiatów – fioletowych kielichów i żółtawych płatków. Bez przesadnych ozdób, błyszczyków czy wstawek. Przyglądałem się jak zawsze, chociaż tym razem z niepokojem, Natalia, widać było to od razu, była zmęczona i smutna.
Wyświetlacz na przystanku zaktualizował się po raz kolejny. Miałem jeszcze dwie minuty. Sięgnąłem do kieszeni i odliczyłem kwotę widniejącą na koziołku. Postałem jeszcze chwilę, wahając się:
– Poproszę kawę.
Rozpromieniła się. Zmieliła ziarna, oczyściła ekspres, ubiła kolbę i na ulicy zapachniało naparem.
– Proszę.
Wrzuciłem do słoika na napiwki resztę drobnych, nie mówiąc już nic, a Natalia uśmiechnięta wróciła do poprzedniego zajęcia.
Mój autobus przejechał obok, noc była przyjemna, a kawa naprawdę dobra.
Katastrofa
Kurtowi V.
Późno w nocy, było po pierwszej, wyszedłem przed dom ze swoim starym, schorowanym psem. Te nocne spacery były ostatnią rzeczą, które sprawiały mu radość zanim umarł któregoś dnia we śnie. Po prostu się nie obudził.
Był to pierwszy wieczór, kiedy wydmuchiwany dwutlenek zmieniał się w mgiełkę. Nie miałem na sobie bluzy. Na obrzeżach miasta widać było na niebie mnóstwo gwiazd. Pies chodził, merdając ogonem, a ja próbowałem rozpoznać którąś z nich. Przez ułamek sekundy, zobaczyłem coś, wydawało mi się, że widzę jaskrawy rozbłysk. Pies szarpnął w stronę domu, było mu zdecydowanie za zimno.
Tysiące, a może miliardy lat wcześniej, znacznie bardziej rozwinięta od nas rasa, żyjąca ze sobą w zgodzie, wierząca, że najważniejszą częścią ich rozwoju jest wiedza, filozofia oraz sztuka, będąca blisko odkrycia prędkości jaźni – jedynej wartości szybszej od światła – miała pecha. Razem ze swoją planetą zakończyła żywot spektakularnym wybuchem, piękną supernovą, której echo dotarło tamtego wieczoru na Ziemie.
No cóż, bywa.
W MPK
Autobus jest pełny, ale siedzę. Czytam książkę. Ona jest uprzejma, bo pyta kogoś kto stoi, czy nie chciałby usiąść, zanim sama usiądzie. Żeby to opisać, będę musiała, w pewnym momencie, wejść w jej głowę.
Nie patrzymy na siebie, ale ramiona, przez ten ścisk, dotykają się.
Czasem odsuwam się i zrywam więź, a czasem robi to Ona, ale po chwili, kiedy autobus kołysze się, jadąc po dziurawej drodze, niby przypadkiem, coraz śmielej, dotyk powraca.
Widzę ją kątem oka. Ładnie pachnie.
Biorę głęboki wdech i dzięki temu, przez chwilę, napieramy na siebie mocniej.
Wydech.
Widzę, że zerka w notatnik, w którym piszę.
Robi się cieplej. Wzdycha lekko na głos. Za oknem zaczyna padać i wtedy ośmielam się na nią spojrzeć, tak jakbym chciała spojrzeć w okno po przeciwległej stronie. Ona, w tym samym momencie, niefortunnie, a może specjalnie, również spogląda i widzę tylko tył jej głowy. Włosy spięte ma w kok. Więcej nie próbuję już na Nią patrzeć. Jedziemy w milczeniu.
Jest tylko ten niewinny dotyk, zetknięcie się, i mimo warstw ubrań poczucie ciepła czyjegoś ciała. Czasem któraś z nas wykona jakiś ruch. Przekręcę stronę albo Ona zerknie na telefon, sprawdzając na nim godzinę, ale potem wracamy do siebie.
To najkrótszy romans na świecie, może to nie jest nawet romans, może to tylko przypadek, ale obie, przez chwilę, godzimy się na to, żeby nie być samotne.
Waha się, kiedy autobus hamuje, przekręca na siedzeniu i wstaje do wyjścia.
Drzwi otwierają się. Jest ubrana na czarno, spod spodu wystaje biała bluzka. Ma wysokie buty. Jest odwrócona tyłem, ale uśmiecha się delikatnie, kiedy wychodzi – wiem to. Uderza ją orzeźwiający chłód.
Gdybym nie była w autobusie, tylko siedziała na przystanku, na którym wysiadła, zobaczyłabym, że po chwili walki, idąc przed siebie, kiedy autobus rusza, odwraca się w jego stronę. Patrzy przez szybę do środka, szukając mnie. Nie widzi jednak nic, autobus jest pełny, ktoś, kto jest mi zupełnie obojętny, zajął już jej miejsce.
Maciej Tuora (1988) – absolwent dziennikarstwa na UMCS w Lublinie. Od 2014 roku prowadzi warsztaty pisania. Od 2016 spotkania literackie. Inspiruje się i interesuje fikcją transgresyjną, minimalistycznym stylem pisania oraz dziennikarstwem Gonzo.
Pomysłodawca cyklu spotkań literackich „W stronę”, scenarzysta Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, juror II edycji Akademii Opowieści – Gazeta Wyborcza.
Publikował m. in. w „Swoimi drogami”, „Malkontentach”, „Fabulariach”, „PA.RA”, „Akcencie”.