Metaliczny brzęk kluczy a zaraz potem zgrzyt otwieranych starych, metalowych drzwi do drukarni odbił się echem po ulicy.
- Cholera, muszę coś z tym zrobić… – syknął pod nosem starszy pan, który od kilkudziesięciu lat dzierżawił od miasta mały lokal na parterze starej kamienicy. Stefan Tryzło przez całe swoje dorosłe życie prowadził w nim małą ale porządną, rzemieślniczą drukarnię typograficzną. Pomimo tak długiej obecności w małej oficynie, prawie nikt mieszkający przy ulicy Otwartej 12 na wrocławskim Nadodrzu, nie znał tego człowieka. Nawet okolicznych gołębi nie spłoszył jazgot otwieranego zakładu. Przez lata przyzwyczaiły się do tego rytuału i uważały to za coś naturalnego jak zamiatanie ulicy albo brzęk tłuczonych o chodnik butelek. Pan Stefan z takim samym trzaskiem zamknął drzwi i wszedł do ciemnego pomieszczenia.
W środku otoczył go specyficzny zapach, dobrze znany molom książkowym. Ta woń, swoisty gutenbergowski bukiet, to kompilacja farby drukarskiej, papieru oraz wszelkiej maści smarów, rozpuszczalników, nafty i benzyny z nutką tytoniu spożywanego przez lata w czasie pracy Pana Stefana. Każdy kto czyta książki, gazety, czy cokolwiek drukowanego na papierze zna ten zapach bardzo dobrze. Nie da się go porównać z niczym innym. Dla Pana Stefana był on już prawie już nie wyczuwalny. On też przez te lata uodpornił się na swoją obecność w tym miejscu, ale nie wyobrażał sobie innej pracy. Docinanie papieru, składanie czcionek, przygotowanie maszyny do pracy, nakładanie ciągnącej się jak gorąca czekolada farby, przyrząd druku i w efekcie tłoczenie tekstu na dziewiczą kartkę, która chwilę potem stawała się czymś zupełnie innym. Kochał to i dla tych skrupulatnych czynności żył.
Rzucił klucze na stary sejf stojący w rogu zecerni, włączył dzwonek podłączony do drzwi wejściowych, który powiadamiał o wejściu klienta i podszedł do małego przelewowego ekspresu do kawy. Było to najnowocześniejsze urządzenie w zakładzie, bo z 1989 roku. Otrzymał je w podziękowaniu od Solidarności za drukowanie ulotek w czasie stanu wojennego. To był rok, w którym już można było dziękować za takie rzeczy i nie spędzić, jak część jego kolegów, kilku lat w celi. Na przykład na pobliskiej ulicy Kleczkowskiej. Parzenie kawy to była jedna z porannych ceremonii pielęgnowanych od lat. Później już szło normalnie. Rozpiska pracy na cały dzień, zamówienie papieru jeśli nie było odpowiedniego w małym magazynku, skład zecerski i drukowanie. Tak było do tej pory. To znaczy do czasu, kiedy na rynek nie weszły duże drukarnie offsetowe a później ten cholerny internet, gdzie na przykład wizytówki można było „wydrukować” prawie w cenie papieru. Ostatni rok to była prawdziwa walka o przetrwanie dla Pana Stefana. Ostatnie zamówienia opierały się jedynie o druki dla stałych klientów – rzemieślników z Nadodrza. Piekarze, prawnicy starej daty oraz organizacje, które z biegiem czasu naturalnie wymierały. Tak jak wymierał druk typograficzny, wymierali też i inni rzemieślnicy. Ludzie „starej daty”, którzy nie potrafili zalogować się do „strefy klienta”, albo do strefy dwudziestego pierwszego wieku.
Kończyła się pewna epoka, ale Pan Stanisław dalej stał na posterunku „czarnej sztuki” wierząc w to, że druk cyfrowy to tylko przejściowa moda. Podszedł do piecyka gazowego i po kilku próbach skutecznie udało mu się go odpalić. Do stałego zapachu drukarni dołączył nowy zapach. Zapach palącego się gazu. Do tej pory nie musiał go używać, ponieważ stary radziecki linotyp do dolewania wierszy z roztopionego stopu drukarskiego z powodzeniem ogrzewał całe pomieszczenie i dodatkowo przynosił dobry pieniądz. Nawet po zapłaceniu rachunków za prąd. Z gwoździa wbitego w drzwi prowadzących na halę maszyn, ściągnął stary, ubrudzony farbą fartuch. Z kieszeni na prawej piersi wyciągnął paczkę Cameli w miękkiej paczce i zapałki. Do aromatu miejsca dołączyły kolejne. Siarka i zapalony tytoń. Z biurka zabrał kryształową popielniczkę i usiadł w starym wyświechtanym fotelu z lat sześćdziesiątych. Jednym z tych modeli, który ostatnio przeżywa renesans i o który ciężko nawet na śmietniku. Za to jest ich pełno w modnych, hipsterskich kawiarenkach powstających w centrum miasta jak grzyby po deszczu. Zamiast klasycznej pięćdziesiątki i zimnych nóżek podawano tam potrawy z roślin o których nie miał pojęcia. Położył popielniczkę na kolanach. Zaciągnął się dymem z papierosa. W pomieszczeniu rozległ się cichy dźwięk strzelającego, palonego, suchego tytoniu. Zaciągnął się kilka razy nie strzepując rosnącego na końcu szluga popiołu. Lewą dłonią sięgnął pod stolik, gdzie znajdowały się jego „arkusze chwały”. Stare matryce z logotypami, które drukował przez te wszystkie lata. Pewex, Baltona, pierwsze spółki wchodzące na giełdę, pierwsze wolne gazety ale też i mniejsze zakłady. Zarówno z nowych jak i starych czasów. Chociaż tych pierwszych było zdecydowanie mniej. Z sentymentem wpatrywał się w nie i podliczał ile każda z tych małych form przyniosła mu zysku. Za tą kupił nowy odkurzacz, za inną stać go było na wyjazd z rodziną nad morze. Drukował wiele rzeczy i dla bardzo różnych osób, ale nigdy nie drukował rzeczy złych. Kiedyś jeden z prawników, którego kancelarię obsługiwał, przyszedł po odbiór wizytówek i zobaczył stos ulotek jakiejś organizacji, która nie była w tym czasie w modzie i spojrzał ze zdziwieniem na Pana Stefana.
- Panie Stefanie? To Pan takie rzeczy drukuje? – zapytał zdziwiony i zażenowany. Pan Stefan, urodzony, cichy wolnościowiec, który znał mecenasa od lat a także sprawy, którymi się zajmował, odparł od razu i prosto z mostu.
- Panie mecenasie, przecież sam Pan mi kiedyś mówił, że nawet najgorszy skurwysyn ma prawo do obrony. Ja wyznaję podobną zasadę, tylko nie muszę za nich świecić oczami.
Uśmiechnął się do tych wspomnień pod nosem i wciągnął dym z papierosa po raz kolejny. Długi słupek popiołu opadł na fartuch. Nawet tego nie zauważył ale zaraz po tym, jego dłoń mechanicznie, powoli z pewnym dostojeństwem, przesunęła się nad popielnicę i wskazujący palec strzepnął niewidzialną pozostałość w powietrze. Mały błąd, przesunięcie czasu i przestrzeni…
Z myśli wyrwał go znajomy zgrzyt drzwi i brzęczący stary dzwonek, komunikujący o wejściu kogoś obcego. U Pana Stefana uruchomiło się coś w rodzaju „odruchu Pawłowa”. W myślach już stał przy kaszcie odpowiednio planując kolejny projekt składu. Szybko zakiepował papierosa i odłożył popielniczkę razem ze starymi formami pod stolik. Wstał, poprawił fartuch strzepując z niego szary popiół i spojrzał w stronę drzwi. W progu stał młody, niespełna trzydziestoletni młodzieniec w ciemnej marynarce, jasnoniebieskiej koszuli bez krawata, dżinsowych spodniach i granatowych trampkach. Z ciekawością rozglądał się po pomieszczeniu. Wyglądał na jednego z tych młodych biznesmenów, których spotykał w okolicach nowych biurowców, wracając piechotą do mieszkania kilka ulic dalej. Mężczyzna rozglądał się dookoła zupełnie jak by wszedł do muzeum. „Mam nadzieję, że to klient a nie kolejny sprzedawca”, pomyślał Pan Stefan i zwrócił się w stronę gościa.
- Dzień dobry, w czym mogę Panu pomóc? – a w myślach zaklinał „nie sprzedawca, nie sprzedawca, nie sprzedawca…”
- Witam – odpowiedział przed siebie ciągle rozglądając się na boki – Czy… czy tu jest drukarnia typograficzna? – spytał wciąż rozglądając się dookoła.
- Tak, ta sama od kiedy tutaj przyszedłem a więc pewnie sporo przed Pana urodzinami – odpowiedział Pan Stefan i uśmiechnął się do próby żartobliwego zagajenia gościa. Widocznie coś było w tym zdaniu, ponieważ przybysz spojrzał się na niego i przez krótki czas mierzył go wzrokiem. Panu Stefanowi nie podobało się to, że oglądał go dokładnie tak samo jak przed chwilą patrzył na jego zecernię, która już dawno nie była odświeżona. Zarówno lamperia jak i podłoga potrzebowały solidnego malowania, nie mówiąc o suficie, czy też wymianie migających jarzeniówek.
- No… tak, to… widać na pierwszy rzut oka. – uśmiechnął się pod nosem – We Wrocławiu już nie ma takich miejsc… – zrobił dwa kroki na przód i kontynuował swój skan lokalu.
- Nie ma szanowny Panie, dlatego jest to miejsce wyjątkowe, skromne ale porządne. – zareklamował swój zakład w duchu ciesząc się, że żaden sprzedawca nigdy tak nie zaczynał swoich zaklęć zmierzających do przedstawienia „jedynej w swoim rodzaju oferty”.
- Podobno drukuje Pan u siebie wizytówki. Z czcionek. Tak jak to robił kiedyś Glutenberg? – tym razem to młodemu wydawało się, że żartuje.
- O nie młody człowieku, do GUTENBERGA – Pan Stefan wyraźnie zaakcentował poprawne nazwisko ojca europejskiej typografii – bardzo mi daleko, ale tak, drukuję wizytówki według sztuki zecerskiej i typograficznej. – zawsze kiedy mówił o swojej pracy czuł się dumny. Naprawdę czuł się spadkobiercą Gutenberga, zwłaszcza w tych trudnych czasach.
- Świetnie! – facet klasnął w dłonie, potarł je o siebie a następnie zrobił kolejny krok w stronę Pana Stefana i wyciągnął do niego otwartą dłoń.
- W takim razie… nazywam się Jacek Modowski i chciałbym złożyć u Pana duże zamówienie na ekskluzywne wizytówki.
Pan Stefan uśmiechnął się i prawie podskoczył do wyciągniętej dłoni. „Tak! to jest ten moment! Pieprz się druku laserowy!” – pomyślał ale za chwilę powstrzymał się i zestrofował samego siebie przed okazaniem zbytniego entuzjazmu.
- Trafił Pan w odpowiednie miejsce, proszę usiąść, porozmawiamy na temat zamówienia. Jaki papier, tekst, nakład? – wskazał dłonią na bliźniaczy fotel po drugiej stronie stolika, spod którego cienką strużką sączył się dym z niedogaszonego papierosa. – Czy ma Pan już projekt?
- Niestety nie mam na to czasu, ale… – sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki- tu… tu jest moja stara wizytówka. – Wręczył mu biały kartonik.
„Biała kreda, format 9×5, gramatura 160, druk cyfrowy, trzy kolory, jeden logotyp. Co za tandeta…” – Pan Stefan w ciągu sekundy oszacował skrawek papieru.
- Za to mam czas na zwiedzenie tego muzeum – jego ręka wciąż była wyciągnięta w kierunku starego drukarza, chociaż już nie miał białego kartoniku między palcami. Oglądał go Pan Stefan, który na słowo „muzeum” powoli podniósł wzrok znad wizytówki. Pohamował zdenerwowanie i pomyślał sobie, że trzeba wykorzystać zainteresowanie młodego człowieka i sprzedać mu druk wizytówki razem z image „muzeum”, w którym pracował całe swoje życie.
- Oprowadzę Pana po mojej drukarni z prawdziwą i nie kłamaną przyjemnością – odłożył wizytówkę na stolik i wskazał ręką w stronę zamkniętych drzwi prowadzących na halę maszyn. – Zapraszam!
Szarpnął klamkę i otworzył na oścież dwuskrzydłowe wejście do największego pomieszczenia pod tym adresem. Zapach farby drukarskiej i maszyn uderzył w nich ze zdwojoną siłą. Młodemu mężczyźnie kąciki ust same powoli podciągnęły się do góry. Pan Stefan zauważył to kątem oka i postanowił dać „młodemu” najlepszą przejażdżkę po historii typografii. Następne 60 minut wypełnione było opowieściami sięgającymi do historii każdego z poszczególnych procesów przygotowania druków. Od papieru, przez skład, rodzaje czcionek, składu aż po sposoby dorabiania farb a na końcu pokaz druku na starych, czechosłowackich Grafopressach GPE. „Młody” rozglądał się po pomieszczeniu jak zaczarowany. Czasami nawet w ogóle nie patrzył na Pana Stefana. Był jak by nieobecny. Po prostu obracał się wokół własnej osi wchłaniając całym sobą otoczenie. Kiedy stary drukarz wręczył mu próbkę jego pracy, wizytówkę dla jednego z bardziej znanych prawników we Wrocławiu, odczekał 20 sekund na to aż jego praca sama do niego przemówi.
- To jaki nakład? – zapytał nieśmiało.
- Panie Stefanie, jestem pod ogromnym wrażeniem tego miejsca – zaczął Modowski – dlatego chciałbym zamówić u Pana spory nakład, powiedzmy 10 tysięcy wizytówek. Oczywiście razy dwudziestu moich pracowników. Nazwiska poda Panu moja sekretarka. Od Pana zależy skład. Chcę żeby był w starym stylu i robił wrażenie. Najlepszy papier, najlepszy font, kolor klasyczny – czarny i złoty…. oglądał Pan film „American Psycho”? – zapytał ale nie wierzył, żeby taki stary człowiek pamiętał coś co ruszało się na ekranie poza Polską Kroniką Filmową.
- Nie… nie oglądałem – przyznał szczerze Pan Stefan – Ale czytałem Elistona, nawet kilka razy.
- Kogo? – mężczyzna zdawał się być zbity z tropu.
- To autor książki „American Psycho”, drukowałem go na początku lat dziewięćdziesiątych. – odparł spokojnie Pan Stefan, śmiejąc się głęboko pod poważną miną z nieogarniętego „łebka”.
- A… to zrobili też książkę? – zapytał zdziwiony.
- Ja nie wiedziałem, że na jej podstawie zrobiono film – odpowiedział drukarz starając się, żeby jego odpowiedź nie brzmiała zbyt zarozumiale.
- No dobrze, więc wie Pan o co chodzi. – urwał krótko – Ma być najlepsza. Cena nie gra roli, ale może Pan powiedzieć wstępnie ile może to kosztować?
Pan Stefan spojrzał jeszcze raz na wizytówkę przyszłego klienta i zamyślił się. To była szansa nie tylko na spłacenie długów ale i na już dawno zaplanowany remont starych maszyn. To miał być najwyższy nakład wizytówek od jednego klienta jaki kiedykolwiek drukował w swoim życiu. Przy dobrym układzie, będzie mógł je zrobić w ciągu trzech dni. Dwie maszyny, dwie formy, zamówienie matrycy z logo też nie stanowiło problemu. Odwrócił wizytówkę, którą trzymał w lewej dłoni. Prawą sięgnął po ołówek kopiowy, który zawsze był w tym samym miejscu. Zaraz obok papierosów w lewej kieszeni na piersi. Nakreślił pięciocyfrową liczbę.
- Najlepszy papier, najlepsze farby i szybki odbiór… oto moja cena… – twarz nie drgnęła na milimetr, ale w środku serce waliło jak prasa drukarska na najwyższych obrotach. Modowski spojrzał na nakreśloną sumę i jego brwi podniosły się do góry. Jednak sekundę po tym odpowiedział zdecydowanie.
- Dzisiaj jest poniedziałek, w czwartek jestem po odbiór. Proszę przygotować fakturę.
Szybko wyciągnął dłoń na potwierdzenie dobicia interesu i jednocześnie na pożegnanie.
Kilka sekund później dzwonek, tym razem dzwoniący na pożegnanie klienta, przestał dzwonić. Pan Stefan zanim usiadł na fotel, żeby zapalić kolejnego papierosa, otworzył drzwi sejfu a później kolejne, mniejsze drzwiczki w środku zza których wyciągnął małą, przeźroczystą buteleczkę z szkarłatnoczerwonym płynem. To była nalewka z wiśni, zrobiona jeszcze przez jego żonę, która zmarła dwa lata temu. Zostawił „halineczkę” (to na cześć małżonki) na specjalną okazję. Obok butelki stał mały, kryształowy kieliszek. Nalał do pełna i jednym ruchem przechylił go do góry dnem, wlewając rozgrzewającą zawartość do gardła. To ostatnia butelka, która została przygotowana przez Halinkę i czekała właśnie na taki moment. Nie zdążył się dobrze podelektować trunkiem, kiedy drzwi ponownie się otworzyły, jednocześnie uruchamiając dzwonek. Tym razem przy drzwiach stał młody listonosz, który wręczył mu podłużną kopertę i poprosił o podpis na formularzu odbioru listu poleconego. Gdyby to był „jego” Jasiu, który w tym samym czasie, kiedy Pan Stefan otwierał drukarnię, zaczynał pracę na poczcie jako listonosz, pewnie walnęli by razem po „piątce” i powspominali stare dobre czasy. Z tym młodzieńcem, mimo że bardzo miły, niestety nie mógł tego zrobić. Jasiu, odszedł na tamten świat razem z dobrymi czasami zaraz po śmierci Halinki. Listonosz po otrzymaniu podpisu rzucił „miłego dnia” i wyszedł. Na kopercie tkwił stempel Departamentu Zasobów Komunalnych. Pewnie kolejne przypomnienie o zaległościach w opłatach za czynsz. Na szczęście miał schowane parę groszy na „czarną godzinę”, ale za trzy dni spokojnie będzie mógł nie tylko zapłacić zaległy czynsz, ale odłożyć na kilka następnych. Ba, na cały rok i jeszcze zostanie! Pieniążki, które ma odłożone zainwestuje teraz w nowe zamówienie tak, że będzie to jego najlepsza wizytówka jaką do tej pory wydrukował. Nalał sobie drugi kieliszek, odstawił go na stolik, na którym leżała zamknięta koperta i sięgnął po popielniczkę. Po odpaleniu papierosa otworzył kopertę, założył okulary (które zawsze znajdowały się w prawej kieszeni na piersi fartucha) i zaczął czytać treść pisma. Trwał tak do momentu kiedy oparzył go dopalający się kiep.
Otrząsnął się z letargu upuszczając pismo na podłogę pomalowaną na ciemno zielony kolor. Sięgnął po butelkę i wypił pod rząd dwie kolejki. Po chwili spokojnie odłożył popielniczkę na stół, wstał i skierował się w stronę kaszty z najcenniejszymi czcionkami – z oryginalną Helveticą. Powiew powietrza, spowodowany nagłym ruchem zakręcił pismem na którym widniał dużymi literami napis – krój Times New Roman, wielkości 14 punktów, kolor czerwony, drukowane na drukarce atramentowej… – bezdusznie komunikował:
„WYPOWIEDZENIE UMOWY DZIERŻAWY”.
Pod spodem już jakby ciszej, dwunastką, kursywą, jak cytat z jakiegoś dramatu –
„okres wypowiedzenia 30 dni”.
Pan Stefan podszedł do kaszty, w spokoju i skupieniu wyciągnął szufladę z czcionkami i ułożył ją na wierzchu zecerskiego mebla. Z półki zdjął swój zasłużony winkielak do składu wierszy i powoli ale pewnie, bez patrzenia w drobne przegródki, zaczął składać tekst pierwszej wizytówki. Czcionka po czcionce. Jego zewnętrzny spokój przykrywał kipiącą wewnątrz jak rozgrzany ołów złość. Na przemian, bezgłośnie, złorzeczył całemu światu. Technice, bezdusznym urzędnikom ale przede wszystkim braku współdzielenia, odczuwania z nim tego co on czuł do swojej pracy – miłości do typografii. Czarnej sztuki drukarskiej. Braku szacunku do tego, co oddawały czcionki, farba, papier i stare maszyny od średniowiecza aż…po dziś?
Kiedy wszystkie wszystkie wiersze pierwszej wizytówki zjechały z zamka zecerskiego na stół przygotowawczy wydawało się, że Pan Stefan pogodził się już ze swoim losem. Kiedy dokrajał najlepszy, czerpany papier o kremowym odcieniu i przepięknej fakturze, nawet wydawał się spokojny. W myślach planował ekspresowe zamówienie kolejnych ryz papieru, rozplanowywał kolejność druku, suszenie a jutro… jutro koniecznie muszą mu dostarczyć najlepszą złotą farbę. Najlepiej z „suszką”, żeby farba szybciej schła i nie odbijała się na drugiej stronie spadających jak jesienne liście na chodnik…
Dopiero kiedy podważał śrubokrętem wieko ostatniej, pięciolitrowej puszki farby typograficznej której nigdzie już nie produkowano a trzpień odskoczył i wbił się głęboko w jego dłoń, coś w nim pękło. W ślad za opadającą na stół, zardzewiałą pokrywką, trysnęła krew. Szkarłatny strumień chlusnął wprost do pojemnika z czarną, oleistą mazią. Krew rozlała się na niej tworząc makabryczny kontrast pomiędzy czerwienią i czernią. Pan Stefan spuścił głowę i zaczął cicho szlochać. Objął puszkę oburącz, jak ksiądz kielich z winem w czasie mszy i pochylił się nad nią. Krew i łzy spływały do blaszanego pojemnika i mieszały się z czernią. Dłonie coraz mocniej zaciskały się na szarej puszcze z nieczytelną etykietą a krew z rany otoczyła ją tworząc podstawę tego „kielicha”.
- Przeklinam Was wszystkich… wymruczał pod nosem Pan Stefan – Przeklinam, po trzykroć przeklinam!!! – wykrzyczał w blaszankę – Bóg mi świadkiem, że nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy! – oddychał nerwowo łapiąc powietrze – Ale teraz… teraz niech świadkiem będzie diabeł. Niech poświadczy moją nienawiść do świata, który tak mnie potraktował!!!
Przez chwilę stał tak jeszcze ciężko dysząc, po czym wyprostował się, sięgnął po szpachlę, wziął puszkę pod pachę i podszedł od tyłu do jednej z maszyn. Spokojnym ruchem zaczął nakładać farbę do kałamarza. Kolejne trzy dni przeżył jak w transie, któremu towarzyszyła mantra powtarzającego się stukotu pracujących Grafopressów. Sytuacja była beznadziejna, ale zawsze znajdywał wyjście z sytuacji. W ostateczności sprzeda wszystko a zarobione pieniądze odłoży na konto. Zacznie żyć z wypracowanej emerytury. Może sprzeda mieszkanie i wyjedzie gdzieś? A może umrze chwile po tym jak opuści to miejsce? Odejdzie z tego świata jak większość jago znajomych, którzy nagle stracili sens życia po przejściu na emeryturę…?
Czwartek
Metaliczny brzęk kluczy a zaraz potem zgrzyt otwieranych starych, metalowych drzwi do drukarni odbił się echem po ulicy. Pan Stefan nie skomentował tego faktu ani na głos, ani w myślach. Gołębie zachowywały się jak zawsze. Na podłodze przy wejściu ułożone były obok siebie paczki z wydrukowanymi wizytówkami. Zapakowane w brązowy, pakowy papier. czekały na odbiór. Na stercie, w firmowej teczce drukarni leżała faktura na pięciocyfrową kwotę. Ostatni faktura za ostatnią pracę… Pan Stefan zdążył wypalić resztę papierosów z paczki i opróżnić prawie całą „Halinkę”, zanim w przepełnionej dymem zecerni rozległ się dźwięk dzwonka. Do pomieszczenia wszedł Modowski. Już nie w marynarce i dżinsach ale w dresie. Za to w tych samych trampkach.
- Dobry! – skrótowo przywitał się i spojrzał na przygotowane do odbioru zamówienie. – Widzę, że jednak udało się Panu zdążyć na czas?
- Przecież mówiłem Panu, że to skromna ale porządna drukarnia – odpowiedział cicho Pan Stefan.
- No dobrze, to załaduję je do dżipa i się policzymy – dźwignął pierwszą paczkę jeszcze w połowie zdania. Dzwonek przy drzwiach dzwonił do końca załadunku jak metaliczna trąbka w czasie wojskowego pożegnania na cmentarzu. Nawet gołębie wyczuły, że coś jest nie tak jak powinno i spłoszone odleciały z ulicy i chodników gdzieś ponad dachy. Stary drukarz siedział w swoim fotelu dopóki drzwi nie zatrzasnęły się przerywając ostry sygnalizator. Próbował wstać z miejsca ale Modowski powstrzymał go ruchem dłoni.
- No to teraz się policzymy… – zaczął pewnie stając w lekkim rozkroku. – Po pierwsze, to za parę dni to ja będę tutaj właścicielem tego miejsca i mam nadzieję, że posprząta Pan do tego czasu te wszystkie graty…
Serce Pana Stefana zaczęło przyspieszać a oddech stawał się co raz krótszy.
- Po drugie nie zapłacę Panu ani grosza bo… bo nie i już. – informacja i argumentacja wbiła Tryzło w fotel. W jednej chwili wszystko co zaplanował z takim trudem, posypało się jak czcionki ze źle zabezpieczonej formy.
- Po trzecie jak Pan złoży u mnie CV to może Pana zatrudnię do obsługi urządzeń, które są o wiele prostsze niż te stare klekoty…
- Ale przecież mieliśmy umowę… przerwał mu Pan Stefan próbując ratować co się da.
- Jaką umowę? Ma Pan gdzieś to zapisane? Podpisywałem jakieś zlecenie?
Przez chwilę w drukarni zapadła cisza, która jak akapit między wierszami podkreślała dramatyzm sytuacji. – Nie! – odpowiedział sam sobie Modowski. – Więc może mi Pan… – znacząco zawiesił głos i odwrócił się na pięcie w stronę drzwi.
„Nie, nie mogę dopuścić do tego żeby wyszedł. Nie mogę usłyszeć tego ostatniego dzwonka! krzyczał w myślach Pan Stefan i w jednej chwili przyszedł mu do głowy pomysł.
- A może rozważy Pan propozycję współpracy? – Rzucił w stronę łapiącego za klamkę ostatniego klienta – złodzieja.
- Słucham? – Modowski obrócił się szczerze zdziwiony – Współpracy?
- No tak… – zaczął pospiesznie Tryzło – ten zakład to tradycja, może połączymy jakoś nowe ze starym – ciągnął dalej – zostawimy jedną maszynę, trzy kaszty… – twarz Modowskiego wykrzywiała się z obrzydzeniem – No dobrze, może jedną, z najlepszymi czcionkami… – Tryzło dalej walczył o swoje dawne życie – Druk typograficzny to sztuka, możemy ją połączyć razem z czystą komercją…
Pan Stefan przerwał kiedy usłyszał pierwszą salwę śmiechu. Druga salwa połączona była z przeszywającym głowę drukarza dźwiękiem dzwonka, który już stracił swoje wcześniejsze znaczenie – powitania nowej przygody z czcionkami i drukiem. Teraz stał się salwą plutonu egzekucyjnego postępu w druku, wymierzającego wyrok śmierci swojemu własnemu dziecku, typografii. Tryzło rzucił się do drzwi błagając młodego biznesmena o zmianę zdania. Już nie pamięta czy potknął się o małą wycieraczkę przy drzwiach, czy w odruchu po prostu nie klęknął w błagalnym geście.
– Panie Stefanie – zaczął arogancko – niebo na głowę musiało by mi spaść, żebym zmienił zdanie! – i zaśmiał się a dźwięk złowieszczego rechotu zerwał gołębie z pobliskich dachów. Stary drukarz podniósł się z kolan i tak jak kilka dni temu trzykrotnie wykrzyczał przekleństwo wprost w twarz uśmiechniętego biznesmena. Gołębie po raz kolejny przeleciały nad ich głowami. Ironiczny uśmiech Modowskiego przerwał głośny łoskot…
Maciej Zarański, autor tekstów piosenek, wydawca biuletynów informacyjnych, a także pomysłodawca innowacyjnych rozmówek polsko-amerykańskich w wersji fabularyzowanej „English on Route 66” nadawanych w siedemnastu rozgłośniach radiowych na terenie Polski. W 2012 roku wyróżniony w konkursie „Słowa dla innowacji” organizowanego przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości za cykl artykułów o innowacjach w prowadzonym przez niego kwartalniku „Podkarpacka Nauka dla Przedsiębiorczości”. Prezes Fundacji Klub Innowatora. Wykształcenie: Drukarz-maszynista typograficzny, Politologia, Zarządzanie Badaniami Naukowymi.