Niech miejsce, w którym rozpoczniesz obserwacje, będzie pozbawione wszelkiego światła, na ile to możliwe. Niemniej jeśli nawet zamkniesz i pozatykasz wszystko, z pewnością znajdzie się jakaś szczelina czy też otwór dowolnego kształtu, przez który promienie Słońca zdołają się wedrzeć.
(Erasmus Reinhold?)
1.
– Jeżeli mogę wybrać, to wolę stać pod twoimi rzęsami.
– Słucham?
– Jeżeli mogę wybrać, to wolę stać pod twoimi rzęsami – powtórzyła dziewczynka, zalotnie puszczając oko. Miała osiem lat, kruczoczarne, lekko kręcone włosy i oczy wielkie jak cytryny.
– Nie mogę – odpowiedział starzec, wracając do swojego astrolabium.
– Ale dlaczego? – nie dawała za wygraną i jeszcze mocniej ścisnęła w dłoni zeszyt, z którym przyszła. Zeszyt był poplamiony woskiem. Szafranowa skóra jej dłoni była zachlapana tuszem. Trzymając zeszyt, wyglądała jak Makluba, czyli wszystko do góry nogami.
– Bo nie – zaczął ustawiać mosiężne wskazówki.
– To nie jest odpowiedź, jakiej udziela człowiek nauki!
– Nie jestem człowiekiem nauki.
– Jesteś i wiesz o tym. Nie kłam – tupnęła nogą. – Zatar i Sumak mówili coś zupełnie innego.
– Dobrze, więc nie mogę uczyć cię astronomii. Jesteś dziewczyną… Dziewczyny nie uczą się astronomii. Dziewczyny uczą się, jak dbać o dom. Przyrządzać potrawy: dolmę, Al Kidrę, tabbouleh, i pielęgnować dzieci. Czy nie powinnaś pomóc swojej ciotce nazrywać liści winogron? Albo pobiec ze swoimi kuzynami na targ po szafran i sezam?
– Maharadżi, chyba sam nie słyszysz, co mówisz – zaczęła wzburzona, a jej głos drżał na wietrze, który ciągnął od strony morza. – Ty, któryś już pół życia przesiedział w izolacji, trzy razy na śmierć skazany za szerzenie herezji, za łamanie ustalonych reguł w średniowiecznym państewku, znacznie bardziej istotnych dla króla i jego dworu niż uczenie ośmioletniej dziewczynki podstaw fizyki…
– Miriam, przestań. Nie mogę – odpowiedział zmęczonym głosem i zrobił gest ręką, jakby chciał odgonić natrętną muchę. Wydawało się, że już nic więcej nie powie. Ptaszki usnęły w powietrzu, zmęczone jego pauzą. Wiatr zatrzymał się, podobnie owady. Dopiero dźwięk spadającego owocu mango, które było już zbyt ciężki od słońca, uruchomił teatr.
– To dla ciebie niebezpieczne – podszedł do Miriam i położył jej rękę na ramieniu. – Nie mogę dopuścić, by ktokolwiek dowiedział cię, że pobierasz u mnie nauki. Nie rozumiesz, że gdy pastuch szepnie nieodpowiedniej osobie słówko, możesz trafić na sąd czarownic? Albo Sumak? Albo Zatar? To niebezpieczne. Szczególnie dla takich dziewcząt – zajrzał jej głęboko w oczy, który były teraz wielkie i ciemne jak owoce awokado.
– Ale Maharadżi – zaczęła dziewczynka – Maharadżi…
Starzec już nie słuchał. Przesunął ją za próg jak przesuwa się mebel, zamknął drzwi i zatrzasnął kłódkę. Słońce schylało się nad Betlejem. Sączyło światło między oliwne gaje.
Miriam ma osiem lat. Mieszka z ojcem w Betlejem i tam uczęszcza do szkoły dla dziewcząt. Ale szkoła dla dziewcząt jest dwa razy w tygodniu, a pracujące tam nauczycielki przygotowują je do ról żon i matek. Na czytanki składają się modlitwy i przepisy potraw. „Pokroić dwie główki czosnku, wrzucić cebulę na patelnię” – czytają dziewczynki i cieszą się, że jeszcze mogą nosić rozpuszczone włosy. Ich włosy są mocne, koza nie ma lepszych. Ich oczy są wielkie jak cytryny, szafranowymi dłońmi badawczo obmacują świat. Bawią się w berka i ciuciubabkę. Wybranej zawiązują oczy parą rajstop i podkładają pod nos miseczki wypełnione przyprawami. Zgaduj, zgaduj, co to jest? Curry. Zgaduj, zgaduj, co to jest? Kardamon! Zgaduj, zgaduj, co to jest? Fuj – Miriam, z przewiązaną na oczach parą rajstop, marszczy nos. To kupa, kozia kupa, uciekajmy, wykrzykują i biegną w stronę gaju. Ale za chwilę z budynku wychodzi nauczycielka, potrząsa w dłoni dzwonkiem i zaprasza do klasy. Dziewczynki chwytają się za ręce i biegną z powrotem. W powietrzu unosi się słodki zapach fig, które wdeptują w ziemię.
– Dzień dobry, panie Maharadżi, bułki świeże przyniosłam! – Wykrzyczała na całe gardło, spodziewając się, że będzie udawać głuchoniemego. – I zatar!
Udał głuchoniemego i naciągnął kołdrę po uszy. Wcześniej dał znać muchom, by i te nie zdradzały jego obecności.
– Paaaaanie Maharadżi! – powtórzyła raz jeszcze, a powietrze drgnęło na tyle mocno, że w pobliskim sadzie zaczęły spadać z krzewów cytrusy – przyniosłam świeże bułki! Bardzo dobre, z melasą i sezamem. Czyli takie, jakie pan lubi najbardziej do parzonej kawy. Panie Maharadżi… ja wiem, że pan tam jest. I kołdrę naciąga na uszy, bo ma pan nieszczelny dach, więc sobie pana podglądam. – Zaśmiała się, parskając drobinkami śliny. A każda z nich jak pryzmat rozszczepiała białe światło i pokój Maharadżiego zakwitł tęczą. – Proszę nie zachowywać się jak niektóre owady – dodała, puszczając oko do jednej z much. – Oczywiście, zjawisko mimetyzmu jest ważne dla naszej ewolucji, ale tylko w sytuacji zagrożenia, sam pan mówił. A jakim ja mogę być zagrożeniem dla pana, no? A pamięta Maharadżi, jak mi pan opowiadał o zjawisku mimikry? Jeżeli mam się kiedyś odrodzić jako Nikołaj Wawiłow, powinnam pobierać u pana lekcje.
4.
Miriam ma dziewięć lat. Podobnie jak jej kuzyni, Zatar i Sumak, marzy o skuterze Piaggio Vespa 50. Podobnie jak jej koleżanki chciałaby mieć chłopca, przystojnego jak Tarkan. Wieczorami, gdy wiatr ciągnący znad morza cichnie, gra z Zatarem i Sumakiem w pétanque i dyskutuje o gaźnikach firmy Orto. Przed snem wymienia się z koleżankami krótkimi liścikami przesyłanymi w dziobach pocztowych gołębi. Bywa, że wymieniają się naklejkami ze zdjęciami boysbandów albo tatuażami z portretem Eda Sheerana. Mówią o nim Szafranowy Ed i przedrzeźniają się, która z nich mogłaby być jego dziewczyną. Gdy zabawy trwają zbyt długo, wchodzi ojciec i zamyka okno. Wcześniej przegania gołębie, które w dziobach trzymają korespondencję. Tato, jeszcze trochę – prosi Miriam i przytula się do jego kłującego policzka o zapachu benzyny. Wcale nie ma ochoty odpisywać koleżankom, ale każdy powód, by przytulić ojca, jest dobry.
5.
Tuż po ramadanie Maharadżi poszedł do kuźni naprawić zegar. Słońce grzało tak mocno, że topiło smołę, i nawet odporne na taki żar przekupki z Hindazy i Artas pochowały się po bramach obrośniętych żarnowcem. Tylko gdzieniegdzie co najbardziej wytrwałe drzemały w otoczeniu orientalnych kilimów i dzbanuszków z cyny. Maharadżi, nim wyszedł z domu, odmówił zalat, prosząc Allaha, by, o ile jest to jego wolą, JEJ nie spotkał. JEJ to znaczy tej małej o oczach jak wielkie cytryny i szafranowej skórze umazanej tuszem. Gdy zakończył modlitwę, przez okno wleciała majna brunatna i przez chwilę latała po jego domu. Dobry znak, pomyślał i uspokojony wyszedł na ulicę. Ale jego spokój trwał krótko, bo gdy tylko go dojrzała, natychmiast puściła się w pogoń.
– Dzień dobry, panie Maharadżi – krzyczała za nim, jak miała to w zwyczaju.
– Dzień dobry – odpowiedział wreszcie, choć zarazem przyspieszył.
– Od pewnego czasu mam wrażenie, że mnie pan unika – próbowała dorównać mu kroku.
– Ależ skąd – zaprzeczył, niemal biegnąc.
– Na pewno? – biegli truchtem, aż drzemiące pod kilimami przekupki leniwie unosiły powieki.
– Tak… Miriam… tak – odpowiedział zdyszany i przyspieszył, ile miał sił w nogach.
– Ja wiem, że pan kochał moją matkę! – Wykrzyczała wreszcie, zatrzymując się na środku pustego placu. – I nawet gdy umarła na tę straszną chorobę, przez którą zamknęli miasto, przychodził pan dalej, do mnie, przez miłość do niej. I wiem, że teraz, gdy tato ma nową kobietę, tę chłopkę z Al-Khader, która nie przepada za mną, jest panu trudniej. Ale co ja jestem temu winna?…
Lecz on wchodził już do kuźni z wilgotnymi oczami, dając znać chłopakowi w bramie, by nie wpuszczał dziecka.
6.
Drzewa synogarlicy stanowią wspaniały przykład miejsc dających schronienie. Umożliwiają siedzenie na gałęzi i celowanie w pobliskie domy dojrzałymi cytrynami, chroniąc zarazem siedzących tam przed rozpoznaniem. Dojrzałymi, bo tylko dojrzała cytryna ulega roztrzaskaniu, rozpryskuje się na drzwi i ściany i natychmiast wabi roje much. Efekt jest paskudny. Stąd mieszkaniec Betlejem, mieszkaniec Efraty czy Husanu, o ile potrafi znieść dźwięk rzucanych o dach kamieni czy o ile nie budzą go wybuchy granatów, o tyle cytryn rozpryskujących się na drzwiach znieść nie potrafi. Mimo wszystko po kilku seriach musi wyjść z domu, klnąc pod nosem. Tak jak wyszedł Maharadżi, krzycząc: „Czego znowu?!”.
Cisza. I dopiero po chwili z głośnika tubowego odezwał się głos:
– …i usłyszał wtedy głos z wnętrza synogarlicy mówiący, zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jeżeli któregoś z was, ojców, syn poprosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu węża? Lub też gdy prosi o jajko…
– Schodź natychmiast.
– …lub też gdy prosi o jajko…
– Słyszysz, co do ciebie mówię? Słyszysz? – Czerwieniał się ze złości, a na usta wyszła mu piana. – Słyszysz? Czarownico ty… Wiedźmo.
Zeskoczyła z drzewa, ustawiając się frontalnie do całej jego złości.
– …poda mu skorpiona?
A Maharadżi wziął ją za uszy, czerwone jak kwiatostany octowca, i odniósł do domu.
7.
Jezioro Genezaret wygląda pięknie szczególnie latem, gdy cała szkoła paryska Akademii Sztuk Pięknych zjeżdża, by na brzegu malować pejzaże. Gwarno się wtedy robi jak w Jerusalem, a rozstawione sztalugi i niewielkie kramy z odzieżą malarską i pędzlami ciągną się od Gadary po Tyberiadę. W wielobarwnym tłumie nie brakuje znanych z gazet artystów: Matisse’a, Deraina. Ale i tak największą uwagę zwraca ciemnooki szczur w rubinowej kefii, rzekomo mecenas sztuki, a częściej wykwalifikowany handlarz obrazów, który biega między malującymi i wychwytuje łakome kąski.
– Vollard, odsuń się, zasłaniasz mi – rzekł do szczura bladolicy, słynący z werdiur i arrasów, gdy ten ni stąd, ni z owąd ustawił się na pierwszym planie z dzbankiem pełnym anyżówki.
– Most Charing Cross.
– Słucham? – zapytał, podnosząc oczy na szczura.
– No namaluj!
– Już Derain namalował.
– A nie możesz jeszcze raz? – szczur przewrócił oczami i wykonał tuż przy sztaludze obrót chaines.
– Słucham? – bladolicy spurpurowiał. – Za kogo ty mnie uważasz? Mam kopiować, i to Deraina? Do pięt mi nie dorasta, a ja mam go kopiować?! – Jego tubalny głos rozniósł się po spokojnym do tej pory jeziorze. Siedzący w łódkach rybacy zaczęli pukać się w czoła i machać w stronę bladolicego, by przestał. – A idź już stąd! Idź! – wykrzykiwał w stronę Vollarda, starając się go odgonić jak przykrą muchę. – Idź ćwiczyć to swoje corps de ballet, ale nie na mnie! No już, w podskokach! Coupé jeté!
W tej sielskiej atmosferze impresjonistycznych pejzaży, jak ze Śniadania na trawie albo „wioślarzy” (choć to zawsze lepiej brzmi, gdy powie się Le déjeuner sur l’herbe albo Le déjeuner des canotiers), w gaju oliwnym siedzi czternastoletnia dziewczynka. Tuż obok niej starzec rozkłada zdjęcia, z torby wyciąga drzeworyty, mapy i miniaturowe arrasy.
– Kto to? – Pyta dziewczynka, a jej cytrynowe oczy robią się jeszcze większe.
– Arystarch… Zaproponował heliocentryczny model wszechświata.
– A ten?
– Hipparchos z Nikei.
Dziewczynka wyczekująco spogląda, by powiedział coś więcej.
– Określił pozycje ponad tysiąca gwiazd.
– A ten? – szafranowym palcem dotyka wyblakłego banknotu.
– Kopernik. Nie urodził się jeszcze.
– Ale ma włosy. Wyobrażasz sobie pójść z czymś takim do Bet Lechem? – Zaśmiali się, a razem z nimi rosnące opodal drzewka figowe. – Wiesz… ja chcę być jak Hypatia.
– Słucham?
– Jak Hypatia– powtórzyła, dumnie prostując plecy.
– Zapomniałaś, co spotka ją z rąk świętego Cyryla.
– Nie zapomniałam, ale już wolę tak, niż całe życie spędzić w Bet Lechem i Beit Sahour. I codziennie to samo: szkoła, sprzątanie, gotowanie. Te same twarze na ulicach, te same kramy w tych samych miejscach. Spróbuj tylko zrobić coś innego, niż uchodzi tu za właściwe, a już jesteś na językach. Na przykład tej Rachel z kibucu, co sprzedaje daktyle.
– Dlatego mówiłem ci, odpuść sobie – powiedział, przekrajając w pół pomarańczę. Zjedli, nie zważając na skórkę. Łodzie pływające po Genezaret zaczęły zawijać do portu. Czarnotek zaplątał się w cierniowych gałązkach i zakwilił. – Poza tym bycie astronomem nie jest proste – dodał po chwili, próbując uwolnić ptaszka. – Wymaga znajomości astronomii, filozofii, fizyki i matematyki. Masz na to czas? Na historię, od starożytnej Babilonii, przez odkrycia Ferdinanda Verbiesta, do prawa Hubble’a włącznie?
– Mam – odpowiedziała, zakładając nogę na nogę. – Nie wiem tylko, czy mi wolno.
Zawahał się. Spojrzał na trzymanego w dłoniach ptaszka, a potem otworzył dłonie i wyrzucił go w stronę nieba. Czarnotek rozpostarł skrzydła i chwilę później fruwał już, hen, po nieboskłonie.
– Musisz przestać pytać, czy ci wolno – powiedział, a potem dał znak, że pora kończyć.
8.
Parę miesięcy później kąpali się w Jordanie. Miriam miała piętnaście lat, Maharadżi tyle co zawsze. Woda była ciepła i turkusowa. Czarnotki i szpaki latały nad nią nisko. Dolina Hula zamieniła się w ogród.
– A teraz ochrzczę cię, bezwstydnico ty – powiedział Maharadżi, ciągnąc ją coraz głębiej.
– Wspaniale – zaśmiała się, a razem z nią drzewka figowe.
– Od dziś będziesz Ziggurat.
– Że jak? – Podniosła zdziwiony wzrok, niebo zatrzymało się i spojrzało wymownie na Maharadżiego.
– Ziggurat. Jak wieża świątynna w Mezopotamii. Wznoszono ją z suszonych cegieł i…
– Chcesz mi powiedzieć, Maharadżi, że mam coś nie tak z cerą? – ukazała białe zęby, w których odbiły się słońce i dolina.
– Nie, Miriam, chcę powiedzieć, że był to pierwowzór biblijnej wieży Babel, a ty…
– Że dużo mówię?
– Też. Ale co innego chciałem powiedzieć. Masz dar języków. Zauważyłaś, że z tym chłopem z Palestyny rozmawiałaś po arabsku, a chwilę później odpowiedziałaś rabinowi Mosze w jidysz? Wytłumaczyłaś dziś też turystom włoskim, jak dojść do hotelu Grand, mimo że nigdy nie uczyłaś się włoskiego. Widziałem, jak rozmawiałaś z owcą…
Zaśmiała się.
– Starczy tego, Maharadżi, bo faktycznie pomyślą, że jestem czarownicą.
W chwili śmierci Maharadżiego było zaćmienie słońca. Ziggurat, bo tak kazała do siebie mówić, cały dzień spędziła w obserwatorium, przeczuwając, że coś musiało się stać. I nie chcąc zbyt prędko się dowiedzieć, przeciągała moment opuszczenia pokoju, dokonując coraz to kolejnych pomiarów, usprawniając sekstant, wyznaczając współrzędne na sferze armilarnej.
„Gdzie jest ten Maharadżi – burczała zirytowana – miał mi pomóc”. A potem: „Zadzwonię do niego, jak skończę”. Ale gdy skończyła, była tak głodna, że gdy tylko opuściła obserwatorium, natychmiast udała się do baru, gdzie serwowano kebab.
– Poproszę kebab – powiedziała do kucharza, ale ten udał, że nie słyszy. – Poproszę kebab! – Powtórzyła w paru innych językach, ale tamten odwrócił się na pięcie. Wtedy przypomniała jej się Hypatia i Cyryl i wyciągnęła z kieszeni dojrzałą cytrynę, która chwilę później znalazła się na głowie kucharza.
Biec przez Bet Lechem nie jest wcale takie proste. Wszyscy cię znają, obśmiewają, szydzą z ciebie, pokazują palcami. Bet Lechem to nie Tel Awiw. To nawet nie Jerozolima. Wszyscy wiedzą, co jest dla ciebie lepsze. Ojciec, rabin, nauczyciel hebrajskiego. Przekupki z Hindazy, chłopki z Artas. Biec przez Bet Lechem, gdy jest się Ziggurat, to bolesne doświadczenie ograniczenia. Zatrzasków. Dlatego Ziggurat biegła tak długo, aż dojrzała przejście graniczne.
„Kiedyś musisz przestać pytać, czy wolno”, szepnęła do siebie, zanurzając się w wiciokrzew. I aż do chwili spalenia na stosie była przekonana, że Maharadżi żyje.
Marta Kucharska – rocznik 84. Pisze prozę, rzadziej wiersze. Z wykształcenia lekarz, doktor nauk medycznych. Jest autorką dwóch zbiorów opowiadań: „Kino objazdowe” (Papierowy Motyl 2012) i „Saudade” (Mamiko 2016) oraz zbioru wierszy „Abisynia” (Zeszyty Poetyckie 2014). Swoją twórczość publikowała m.in. w „Twórczości”, „Toposie”, „Akcencie”, „Odrze”, „Pomostach”, „Fabulariach”, „Wyspie”, „Latarni Morskiej”, na stronie Biura Literackiego, 2Miesięcznika i Rity Baum. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich we Wrocławiu. Tam też mieszka i pracuje.