Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Marta Marecka
Fragment powieści i opowiadanie

PANI ŻYWIOŁÓW

 

Miałam osiem lat, kiedy z pełną mocą uświadomiłam sobie, kim jestem. To było na ognisku u Kresowiczów. Kresowiczowie mieli dom pod miastem, wielkiego brytana imieniem Miki i syna Jacaszka – małą mendę o ciemnych oczach i uśmiechu topiącym serca nauczycielek.

Kiedy tam przyjeżdżaliśmy z rodzicami, łaziłam z Jacaszkiem po drzewach. Bawiliśmy się w dom i biegaliśmy z Mikim po lesie. Ale kiedy tylko w polu widzenia pojawiały się inne dzieci, wszystko się urywało. Jakbym nagle przestawała istnieć. Zostawiał mnie i szedł bawić się w wojnę z chłopakami Bartkiewiczów albo emablować Joasię Kielcewiczównę, całą w blond loczkach. Ja – ruda okularnica w spranych ogrodniczkach ze szmateksów byłam niewidzialna. Dla niego, dla wszystkich.

To była ostatnia sobota sierpnia. Na biurku w domu leżały równiutko ułożone nowe długopisy i zeszyty pachnące świeżym papierem, czekając na pierwszego września. U Kresowiczów brązowożółte pola odpoczywały po żniwach. Rześka wilgoć i zapach ziemi wypełniały powietrze. Staliśmy na skraju lasu. Miękkie, pomarańczowe światło przebłyskiwało przez korony drzew.

– Patrzcie, jaką mi tato kupił kurtkę! – Jacaszek puszył się na wzniesieniu z pieńka. Rzeczywiście. Kurtka była przednia. Białe logo Adidasa waliło po oczach na tle granatowego, lekko połyskliwego materiału.

Wszyscy posłusznie wydali z siebie westchnienia podziwu.

– Prawdziwy Adidas? – Zapytała Joasia, nabożnie pochylając się nad lśniącym materiałem

– No pewnie! – Żachnął się Jacaszek. – Tato mi przywiózł z zagranicy! Ma bardzo ważną pracę i często jeździ za granicę i przywozi mi mnóstwo prezentów. A kiedyś, to pojedziemy razem. I będziemy w Disneylandzie. Może coś ci przywiozę!

Zaczerwieniłam się, nagle świadoma moich zniszczonych tenisówek ze Szmaty i kurtki po starszym bracie.

– Maryna Wencel mówiła mi, że za granicą już się takich nie nosi. – Rzuciłam z udawaną obojętnością. Tuzin szeroko otwartych oczu obrócił się gwałtownie w moją stronę. – Nie są… modne… – Dodałam niepewnie.

 Zapadła cisza, która wydawała się trwać całą wieczność.

– A ty akurat to wiesz, co modne, co? – Jacaszek zaszczycił mnie zimnym spojrzeniem, po raz pierwszy, od kiedy przyjechałam. – Twoja to pewnie ostatni krzyk mody w Paryżu?

Joasia prychnęła. Gorąco zalało mi policzki i szyję.

– Przecież wiadomo, że Czerni kupują wszystko w szmateksie. – Powiedziała. – Tam na pewno im mówią, co jest najmodniejsze.

– Wcale nie! – Zawołałam.

– No, nie wstydź się! Lepiej brać ciuchy ze szmateksu niż ze śmietnika. Jak te buty. – Wskazał na moje stopy.

Wszyscy ryknęli śmiechem.

Twarz zapłonęła mi żywym ogniem. Do oczu napłynęły mi łzy.

– Jesteście wszyscy głupi! – Wrzasnęłam.

– A ty jesteś szmaciarą! – Zawołał Jacaszek. – Szmaciana Krycha. Szmaciara, szmaciara!

Zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego. – Ej, z drogi! Królowa Szmat idzie! Szmaciara, szmaciara!

Odwróciłam się i zaczęłam biec przed siebie, rycząc.

– Szmaciara, szmaciara! – Wiatr niósł za mną dziecięce głosy.

Biegłam leśną ścieżką, aż dotarłam do okrągłej polany. Na jej środku rosła wysmukła brzoza. Krew we mnie wrzała. Wzięłam patyk i zaczęłam okładać nim biały pień, krzycząc. Kawałki kory leciały na ziemię.

Po chwili, zmęczona, odrzuciłam patyk i usiadłam na ziemi. Drzewo wznosiło się nade mną, jak gdyby nic między nami nie zaszło. Emanowało zrozumieniem. Wokół nie było słychać niczego prócz szumu wiatru i poczułam się spokojna. Dotknęłam ręką ziemi. Była sprężysta i miękka. Chłodne powietrze gładziło mi twarz. Tam byłam wyrzutkiem, ale tutaj byłam swoja. Tutaj byłam na miejscu. Położyłam się na trawie i patrzyłam na przepływające chmury. Nie wiem, ile to trwało, ale zaczynało zmierzchać, kiedy wstałam i powoli poszłam w kierunku domu. W oddali zobaczyłam dym i złote płomienie. Pan Kresowicz już rozpalił ognisko. W kierunku lasu ktoś szedł nerwowym, pośpiesznym krokiem. Mama.

– No, gdzie ty łazisz! – Krzyknęła. Dopadła mnie, mocno chwyciła za ramiona i potrząsnęła. Jej twarz, wtedy jeszcze śliczną i gładką, zniekształcał grymas. – Wszędzie cię szukamy, a ty się szwendasz! Gdzie byłaś?

– W lesie… – Mruknęłam.

– Zgłupiałaś? Sama po lasach chodzisz? Przecież my tu od zmysłów odchodzimy!

Podeszliśmy do ogniska. Jacaszek z ekipą siedział na ławeczce przy ogniu. Obok grupa rodziców dyskutowała o czymś żywo.

– Znalazłam ją! – Zawołała matka.

– No, dzięki Bogu! – Odezwał się głos ciotki Wandy.

Matka zaprowadziła mnie do ławeczki.

– Siedź tutaj teraz! Jeszcze raz znikniesz, to ojciec tak ci dupsko spierze, że przez tydzień nie usiądziesz!

Dzieci prychnęły śmiechem. Czerwona jak burak, usiadłam przed ławeczką, ignorując ich.

– Te, szmaciara! – Zawołała Joasia. Zacisnęłam zęby, udając, że nie słyszę. – Pst! Jak tam dostawy w szmateksie? Jest coś modnego?

Wpatrywałam się intensywnie w ogień.

 – Ej!

– Weź jej nie zaczepiaj. – Usłyszałam Jacaszka. – Jeszcze będzie chciała tu przyjść i mi ciuchy zeszmaci.

Zamknęłam oczy. Obraz płomieni został mi pod powiekami.

Nagle poczułam uderzenie w plecy. Mały kamień. Gwałtownie otworzyłam oczy i wyciągnęłam ręce przed siebie. Czułam w sobie gorąco. A potem zdałam sobie sprawę, że miałam w sobie ogień, że płynna lawa przepływała przez moje żyły. Ogień był w moich palcach. Ogień był w moich oczach. Ja byłam ogniem. I byłam sprawiedliwym gniewem. Odwróciłam się, podeszłam do siedzącej za mną grupy i dotknęłam ramienia Jacaszka.  Wrzasnął i poderwał się z miejsca. Palił się. Granatowa tkanina jego kurtki zaczęła się topić. Upojona tym widokiem zrobiłam palcem kółko na jego piersi i z satysfakcją patrzyłam, jak płomień połyka logo Adidasa.

Jacaszek darł się jak opętany. Dorośli przerwali rozmowy i podbiegli. Ktoś zerwał z niego płonące ubranie i zaczął po nim deptać, ktoś inny rzucił go na ziemię i przykrył kocem, aby ugasić ogień.  Patrzyłam na to zahipnotyzowana. Wiedziałam, że ja to zrobiłam i czułam uniesienie. Ja, rude dziwadło w starych ubraniach, władałam ogniem. Ja – mścicielka uciśnionych. Ja – pani żywiołów.

Ktoś chwycił mnie mocno za rękę i pociągnął.

– Ała! – Wrzasnęłam i odwróciłam się. Przede sobą miałam twarz ojca. Na jego skroni wyskoczyły wielkie żyły, usta miał zaciśnięte tak, że mogłyby pęknąć mu zęby. Nigdy go takim nie widziałam.

– Co ty zrobiłaś, do jasnej cholery? – Wycedził.

– Ja? – Przybrałam najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki było mnie stać. – Nic nie zrobiłam.

– Nie kłam mi! Przecież widziałem! Co ty sobie wyobrażasz?! Myślałaś sobie „O, jak fajnie się pali!”?

Czułam gorąco napływające na twarz, ale przełknęłam ślinę i powiedziałam, nie patrząc na ojca.

– No przecież stałam daleko od ognia. Jak mogłam cokolwiek zrobić?

Wielka dłoń ojca rąbnęła w mój policzek, a ja zachwiałam się. Spojrzałam na niego. Nigdy przedtem mnie nie uderzył. Ani potem.

– Nigdy więcej tego nie rób. – Powiedział bardzo cicho. – I nie kłam. Wiem, co się tam stało. To obrzydliwe.

Wypuścił moją rękę, odwrócił się i odszedł. Chaos wokół mnie ucichł. Jacaszka ugaszono i odprowadzono do domu. Dzieciaki poszły za nim. Zostałam ja. W palcach czułam jeszcze ślady żaru. Patrzyłam na swoje dłonie i chciało mi się płakać. Strzępy dymu wpływały mi do nozdrzy, a ja chciałam nie istnieć. Nie byłam panią żywiołów. Byłam rudym dziwadłem w starych ubraniach – teraz jeszcze bardziej dziwacznym niż przedtem. Byłam nie do przyjęcia.

 

 

 

 

Warzywniak

 

Wie pani, ludzie mówią różne rzeczy, ale ja to jestem kobieta bogobojna. Żadne tam okultyzmy. Tata był wojskowy, dobry człowiek, ale rękę miał twardą. Od razu wybijał nam głupoty z głowy. Ile tych śliweczek? Kilo? Kilo dwieście się nałożyło. Zostawić? Ciężko pracowaliśmy zawsze. Poza moim bratem, bo ten to się nigdy do roboty nie garnął. Ale wie pani, jak to te chłopy. My kobiety nie możemy się obijać. Poszłam do technikum, bo wykształcenie ważne, ale potem od razu do pracy. Tata zawsze mi mówił: „Baśka, jak umiesz liczyć, to licz na siebie”. Święta prawda. Surowy, ale dobry człowiek. Potem bardzo nam pomógł. Z jego pieniędzy postawiliśmy ten warzywniak. Matka wtedy już nie żyła. Nie chce pani czereśni? Świeżutkie, dzisiaj zrywane! To osiem złotych będzie. No i jakoś się kręci ten interes. Na początku to jeszcze mi stary pomagał, ale potem poszedł w długą. Wie pani, jak to te chłopy. Do młodszej poszedł, a jak. A potem jak go ta młoda w dupę kopnęła, to wrócił, przepraszał. A ja mu na to: wara! Nie potrzeba mi, żeby się truteń kręcił po obejściu. Chciał dupczyć, niech idzie dupczyć. Teraz mi córka pomaga czasami. Dobre dziecko. Mądra dziewczyna, zarządzanie studiuje. No i tak sobie żyliśmy, wie pani, powoli, ale stabilnie. A tu pewnego razu stoję na sklepie, patrzę, a tu matka w drzwiach, cała na biało, przezroczysta taka. Ja tu klientkę obsługuję, a ta się gapi. Aż mi te ogórki, co je ważyłam, z rąk wyleciały! Zostawiam klientkę, wychodzę zza lady, podchodzę do matki i mówię „Co tu robisz?”. A ona mi na to: „pajęczynę masz w kącie”. „Pajęczynę masz w kącie”, wyobraża sobie pani? Niektórym to nawet śmierć nie pomoże. I tak to się zaczęło. No, przychodzi nadal, przychodzi, po sklepie się kręci. Ciągle ma jakieś uwagi. Jakby mi tego jeszcze brakowało. A tu klienci, trzeba się pilnować, żeby nie odpyskować czegoś, bo zaraz pomyśleliby, że coś ze mną nie tego. A potem to już ruszyło. Przychodzą do mnie. Babki, wujkowie. Tata czasami. Klienci też przynoszą swoich zmarłych. Przychodzi tu taka po marchew – zawsze za nią ta matka krok w krok drobi, wiecznie zatroskana. Ludzie nie widzą, nie zwracają uwagi. Myślałam sobie, że może to ze mną coś, byłam u lekarza, ale nic nie znalazł. No, jakoś tak po prostu mam, że zmarli do mnie przyłażą. Przyłażą, gadają. No to jak już przyłażą, to niech się na coś przydadzą, nie? Ja to jestem kobieta praktyczna. No i tak te seanse zaczęłam. Chce pani przyjść? Zapraszam. Zawsze w piątki. W tym tygodniu pełnia, wtedy zawsze łatwiej. Się pani na listę wpiszę. No to się widzimy. Zawsze mówię, że żywi zmarłych wspierają, a umarli żywych.

 Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Marta Marecka, pisze amatorsko i profesjonalnie. Językoznawczyni, recenzentka dla portalu „Popbookownik”, pionierka liryki pakerskiej (m.in. erotyka siłownianego „Me usta, twe bice”). Pracę na uczelni odreagowuje pisząc powieści o udręczonych przez życie asystentach naukowych walczących z siłami zła. Nadmiar natchnienia wylewa na blogu o fantazyjnej nazwie martamareckapisze.com. Eksperymentuje na ludziach w Laboratorium Języka i Dwujęzyczności. Uczestniczka Szkoły Trenerów Pisania Marii Kuli. Właścicielka niepokojąco bystrego psa Zbyszka i dziary z szalonookim krukiem

 

 

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ