Wracała do domu po ostatnim dniu pracy przed przerwą świąteczną. Była Wigilia, jednak w tym protestanckim kraju jej nie obchodzono. Ściemniało się, siąpił deszcz. Z okna autobusu widziała ozdoby zawieszone na latarniach i sznury światełek w oknach.
Pierwsze Boże Narodzenie spędziła tutaj z rodziną Maud, dobrej znajomej. Zaskoczyło ją to, że wieczorem nic więcej nie jedli, oglądając filmy, które znała na pamięć z dawnych czasów. Nieustannie dokładali sobie wtedy sałatki. Gdy się ją robiło, miękkie warzywa parzyły w palce. Na kanapie, w otoczeniu ilustrowanych baśni i klocków Lego, podgryzali też mandarynki albo niemiecką czekoladę z rynku.
Później wielokrotnie zapraszana była na tradycyjne gourmetten przez jej przyjaciółkę Rię. Pośrodku stołu ustawiano grzałki, po czym każdy domownik ‒ mąż, syn, córka z chłopakiem, teściowa ‒ dostawał malutką patelnię, żeby smażyć miniaturowe hamburgery i steki. Nie przeszkadzał im dym, dobrze się bawili, kochali ten swój rytuał. Z czasem zaczęła się wymigiwać. To nie były jej święta, ale tamtych nie dało się odzyskać, odtworzyć. Dlatego obchodzenie ich straciło sens. Przestała nawet ustawiać miniaturową sztuczną choinkę.
Wstąpiła do supermarketu w miasteczku na szybkie zakupy. Podekscytowani ludzie najeżdżali na siebie wózkami w rytmie amerykańskich piosenek. Patrząc na nich, pomyślała z ulgą, że niedługo rozpocznie maraton ulubionego serialu w towarzystwie butelki wina, którą niosła w koszyku. Po powrocie wyjęła ze skrzynki świąteczne kartki. Rzuciła je w kąt bez otwierania. Telefon schowała do szuflady. Nie mogła znieść widoku kubków gorącej czekolady ze smakowicie ściekającą bitą śmietaną, na niezliczonych instagramowych zdjęciach. Albo filiżanek grzańca, glöggu, glühwein ozdobionych laseczkami cynamonu i kawałkami pomarańczy, trzymanych przez dłonie w szarych rękawiczkach z jednym palcem. Nie dla niej to całe hygge, te wełniane skarpety i koce wydziergane przy kominku.
W zeszłym roku Maud znowu ją zaprosiła, tym razem na sylwestra. Cała rodzina zebrała się przed telewizorem na coroczny monolog artysty kabaretowego. Choinkę mieli spektakularną. Wysoką, z symetrycznie zawieszonymi ozdobami, prawdopodobnie przyczepionymi na stałe do plastikowych gałęzi. Kabaret był nudny. Zamiast słuchać, myślała o kartonach, jakie wygrzebywali z szafy, kiedy ojciec z bratem przynieśli drzewko i usadowili je w ciężkiej donicy. Pośród srebrnych łańcuchów leżały w nich bombki, niektóre jeszcze z lat 80-tych ‒ z poodpryskiwaną farbą i brokatowymi ornamentami, na drucianych zawieszkach.
Szukając korkociągu w szufladach, przypomniała sobie pośpiech, żeby zdążyć przed pierwszą gwiazdką, ogólną ekscytację, w końcu dzielenie się opłatkiem przy kolędach Eleni z kasety. Nagle zapragnęła podgrzać to wino, dodać do niego goździków i innych przypraw, których i tak nie miała w domu. Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek do drzwi. Otworzyła niechętnie, bo nikogo się nie spodziewała, a uliczka była ciemnawa, rzadko uczęszczana. Na wycieraczce stała dorodna gwiazda betlejemska. I chociaż cały wieczór mżyło, na jej czerwonych płatkach leżała cienka warstwa świeżego śniegu.
Milena Orłowska
(ur. 1983) Opowiadania publikowała w magazynach ,,Obszary Przepisane”, ,,Wizje”, ,,Inter-”, ,,Wyspa” oraz ,,Topos”. Mieszka w Holandii, gdzie zajmuje się digitalizacją i udostępnianiem dziedzictwa kulturowego.