Uczciwie muszę się przyznać przed samym sobą i przed szafą ze skrzypiącymi drzwiami, że drugą dekadę szukam architekta, który nakreślił linię betonu, w którym przyszło mi przepuszczać przez żyły swoją egzystencję. Oglądałem kiedyś plany, na starym papierze. Teraz w taki nie zawija się nawet kiełbasy zwyczajnej. Nikt wtedy nie zaprojektował sąsiadów. Okna czekały na firanki wyprane w mydle biały jeleń, a zamiast nich zawieszono ludzkie ciała. Palące klubowe, kopulujące głównie z przyzwyczajenia – przecież rozrywki były wtedy na kartki. Ci, którzy zaopatrywali się w Pewexie i z rozkoszą zakładali żony i kochanki na członka, mieszkali daleko stąd. Tu wszystko było wymierzone, zamknięte, jak doba w dwudziestu czterech godzinach.
Rodzice długie lata nosili książeczki mieszkaniowe, jak dzieci katechizm przed pierwszą komunią. Szanowali je, choć wysysały owoce pracy, liczone w milionach. Pachniały zdrowiem pozostawionym w hutach, elektrowniach, czy zakurzonych archiwach. Teraz patrzę na te krzywe ściany zbudowane z zabranych dzieciakom słodyczy pod choinką, z urwanych paznokci w siedemnastej godzinie przy taśmie, jelit zapchanych papierem toaletowym wciskanym do parówek, żeby waga się zgadzała. Z czystej uczciwości powinienem na nie rzygać. Niestety mój żołądek przywykł do trawienia okropności.
Chłód zakorzeniony w latach osiemdziesiątych skutecznie przeniknął do mojego ciała. Pozwolił zawiesić sumienie na haku przybitym w bezpiecznej odległości. Mógłbym napisać podanie o zwrot mienia. Sędziowie pierwszej instancji są zbyt młodzi, żeby wiedzieli o co chodzi. To przecież tylko ludzie, czytaj egoiści. Haki służą im do odwieszania togi, w przedsionku do whisky i serialu o głupich i głupszych. Wiem, że dzisiaj czas płynie szybciej. Pilot ma więcej guzików niż ruski Rubin. Kciuk musi się nagimnastykować. Natomiast druga instancja jest zbyt zabetonowana, w ich słownikach pod hasłem „sumienie” zieje pustka, tak jak w moim żołądku. Zatem nie rzygam. Słyszę natomiast rozpadające się wiertarki z nasadką udarową, drążące cienkie korytarze w zalanym betonem mrowisku. Nazbyt pijane młotki, aby precyzyjnie trafić w główkę gwoździa. Przekleństwa właścicieli sinych palców i płacz matek. Pamiętam, jak komuna skutecznie opanowała wszystko. Nawet grawitację. Wyczyn godny utworzenia specjalnej kapituły, która w tej kategorii przyzna pierwszą nagrodę. To właśnie grawitacja poczyniła takie postępy, że waserwagi bez sprzeciwu tańczyły, jak im zagrała. I cóż mogli wtedy biedni budowlańcy, pracujący w ponadwymiarowych promilach. Stawiali proste ściany i lali równiutkie sufity, według wytycznych grawitacji. Do dziś Castoramy sprzedają szpachle, które muszą prostować jej wybryki sprzed lat. Analizując sytuację na przestrzeni ponad trzech dekad, muszę stwierdzić, że architekt opracował całą siatkę możliwości ukrycia swojej osoby. Na przykład pod parapetem zionęła taka przestrzeń, że mógłby się tam spokojnie zakorzenić. Piłby wodę, która zawsze wycieka ze spodków pod doniczkami. Ojciec, podobnie jak ja, miał chłodny stosunek do kreślarza. Nie pozwolił mu waletować pod oknem. Pierwsza zima bardzo skutecznie próbowała tamtędy wejść do mieszkania. I weszła. Przydziałowe kaloryfery z centralnego ogrzewania wypięły się na nas, jak pacjent z zaparciem do lewatywy. Tłumiliśmy jej zapędy farelką i grzejnikiem olejowym. Wiosną ojciec przywiózł ze starego domu dwie pary dziurawych kalesonów dziadka. Następnie poszedł na budowę do miejsca, gdzie wszyscy kradli cement, stanął w kolejce i bez kartek sfinalizował transakcję. Kolejna zima zrobiła tak zdziwioną minę, że musieliśmy otwierać okno, żeby nie poczuła się niepotrzebna.
W mrowisku największą furorę robiło żyto. Każdy lokator wręczał je fachowcom zamiast wizytówki. Jednostką miary żyta było pół litra. Tak. Wiedzieli to wszyscy, którzy chcieli cokolwiek załatwić. Mechanik, spawacz, murarz, elektryk, nawet matematyk i filozof wiedzieli, że jednostka ma pół litra. To był klucz, wytrych, zaproszenie, zawiązanie stosunku na linii: potrzebujący-wykonawca. Biznes się rozkręcał jak nakrętka na życie. Tym życie. Odkręcone przedsięwzięcia malowały się na ścianach. Cóż, że w salonie nadprogramowo dało się zauważyć blizny jak na ciele dziadka, po postrzale w czasie drugiej światowej.
Wspomnienia trzeba pielęgnować. Pamiętne pospolite ruszenie miało miejsce, kiedy mrówki uzbrojone w komplet krzywych kluczy, zamiast kos postawionych na sztorc, zaatakowały beton. Wszystkie wypełzły ze swych nor, gdzie w jednej izbie mieszkało siedem osób, spały na kupie, jadły zupę przy kuchennym stole, za kibel robiło wiadro w osłoniętym firanką kącie. Zlały się teraz w chmarę i jak delta rzeki, popłynęły do nowego mrowiska.
Patrzę na parkiet poukładany jak wspomnienia. Powinienem upaść na kolana i zerwać go wreszcie. Potem ustawić w stos, polać benzyną i podpalić. Na każdej klepce niewidoczne dłuto wyrzeźbiło nieszczęścia, porażki i stracony czas. Ten ostatni najbardziej chciałbym puścić z dymem. Uleciałby szybko, w godzinę, może w dwie. Ale przecież nie położę na gołą podłogę paneli, żeby zacząć od nowa. Włosy nie siwieją bez powodu. Kręgosłup musi boleć podczas wstawania z łóżka. Łatwiej by mi było teraz leżeć i patrzeć na sufit, gdzie nie ma parkietu.
Tam mieszka sąsiad, ten spod czternastki. On ma gładki parkiet, składający się z jednej wielkiej klepki. Taki trudniej wynieść i spalić. Ale on tego nie potrzebuje. Odkąd pamiętam Waloch robi dwie rzeczy. Zapuszcza włosy i brzuch. Włosy kiedy przeszkadzają mu z optymizmem patrzeć na świat, zanosi do fryzjera. Wraca niemal łysy. Często z ranami na głowie czy uchu. Przecież nie przesadza się starych nawyków. Być może zanosi teraz swojemu koledze fachowcowi zamiast żyta, wyborową albo żubrówkę. O taki postęp jestem go jeszcze w stanie posądzić. Na brzuch naciąga spodnie. Jego wyjściówki, robocze, dres, czy piżama wyglądają tak samo. Zamiast przebierać garderobę, można zmienić jej przeznaczenie. Ileż klepek zaoszczędza. Gdyby nie brzuch, pewnie przechodziłby w jednej parze całe życie. To on wyznacza mu termin wymiany. Kiedy przepych zmienia się w ciasnotę, idzie na plac targowy zrobić zapasy na jakieś pół roku.
Waloch ma swoje zalety. Nie pije we wtorki. Dlatego wszystkie rzeczy wymagające skupienia i ciszy ustawiam zawsze na wtorek. Czemu wtorek? Cholerny, pieprzony wtorek. Kiedyś tłumaczyłem sobie w ten sposób, że w poniedziałki lubił grać w teatrze telewizji a w czwartki gonił złodziei. W piątek i sobotę pili wszyscy. Drugą jego zaletą jest to, że kąpię się tylko, kiedy zmienia spodnie. Dzięki temu nie muszę za często malować łazienki. Kiedyś prowadziłem wyliczenia, żeby móc reagować, kiedy pojawią się pierwsze krople na suficie. Jednak moje interwencje były skuteczne jak podlewanie ogródka w czasie deszczu. Pijany nie odróżniał walenia do drzwi od tupotu białych myszy, a wanny od swojego barłogu. Siedzę i myślę ile nadziei jest w jego beznadziei. Chciałbym na chwilę założyć jego oczy, żeby zobaczyć jak napina mięśnie, spluwa na ziemię i klnie, wśród spoconych samców przez osiem godzin, potem odstrasza ładnie ubranych i pachnących pasażerów w autobusie. I w końcu upragniony wieczór. Od lat taki sam, niezmienny jak twarz Ibisza. Oprócz wtorków. Największa strata, na jaką go stać, to kiedy nie może trafić gwintem do szklanki i rozlewa tanią wódkę lub bimber na podłogę. Może sobie na to pozwolić. Nie klęka i zlizuje jak pies. Ma swoją godność. Białe myszy widuje rzadko. Jednak czasem słyszę, jak tupie po suficie, próbując zadeptać jedną z nich. Kiedyś przyniósł ze śmietnika kawałek dykty, żeby pozabijać dziury w ścianach. Teraz tupie rzadziej. Może już nie wychodzą z nor, a może gorzej widzi, albo szybciej zasypia.
Na samej górze, nad Walochem, Dziekanowie zostali dziadkami. Całe życie na pieluchach. Najpierw Grażyna wyparła piątkę bachorów. Potem jeszcze dwa razy wpadła. Z oszczędności prawdopodobnie robiła prezerwatywy na drutach. Najmłodszy ledwo pierwszy raz uklęknął do komunii, kiedy najstarsza Zuza rozkraczyła nogi przed nieznanym z nazwiska i adresu pożądaniem. Urósł jej brzuch napompowany spermą. Ojciec Mateusz na darmo szukał właściciela pompki, z daleko idącym zamiarem ucięcia jej na pniaku, w celu edukacyjno-resocjalizacyjnym. Starsze chłopaki, kiedy stwierdzili, że już dłużej nie dadzą rady chodzić sobie po głowach, spakowali gazety z gołymi babami i poszli na swoje.
Najbardziej żal było mi Grześka. Ostatni raz widziałem go, kiedy pod klatkę podjechał biały karawan, zaprzężony w dwa zadbane konie. Chwila była smutna i zarazem podniosła. Cała rodzina w odświętnych strojach. Krawaty zawiązane jak stryki. Wódka na schodach dla rozluźnienia atmosfery. Pocieszające słowa, że jakoś się ułoży. Tylko Zuza, wymalowana jak dziwka, cieszyła się, że teraz będzie więcej miejsca. Może planowała kolejną nieplanowaną ciążę. Stałem w oknie i patrzyłem, jak karawan zabiera Grzesia w ostatnią podróż. Ciężkie miał tu życie. Trzej starsi bracia przygotowywali go do wojskowej fali. I jak skończył? Za chwilę przed ołtarzem jakaś siksa zakuje go w złote kajdany i pośle do łagrów. Kapo teściowa i dyktator teść wiedzą co robić. Na chwilę obecną została ich szóstka. Posunęli się o jedno pokolenie. Zuza przejęła rolę siły rozpłodowej. Jeszcze chwila, a młodsze rodzeństwo wyfrunie napędzane siłą odśrodkową rodzinnej centryfugi. Może się wzbiją pod niebo, by upaść jak miliony Ikarów przed nimi. Nie policzę imion, nie spiszę losów. Ich dramatów nie będą wystawiać pomiędzy Kordianem i Makbetem. Pozostanie z nich tyle, ile zdołają zebrać do otwartej dłoni, wędrując między betonem, a betonem.
A ile ja zebrałem? Jedno skrzypnięcie drzwi. Przecież nie mogę rachować tego, co przeleciało przez moje nieszczelne palce i rozbiło się, a jakże, na betonie. W nim zanurzam stopy i czekam, aż zesztywnieją, na chwilę kiedy zrobienie kroku będzie ciężkie jak płyta Iron Maiden. Osaczony a zarazem nieszczęśliwie bezpieczny, przeklinam zimne poranki, przymrozki, wreszcie przedwczesny śnieg. Wybieram jedną z klepek w parkiecie. Tę najbardziej bladą. Jeszcze niewykorzystaną. To właśnie ona jest odpowiedzialna za to, że nie marnowałem czasu na szukanie ikarowych skrzydeł. Chyba wiedziała, że w betonowych butach nie wzleciałbym nawet ponad rosę. Kiedyś mogłem spróbować, zamiast bawić się w marzenia, obracać butelki spodem do góry czy namydlać ciało operami. Teraz te buty są dużo cięższe jak grzechy pakowane latami w walizki, żeby je w końcu wrzucić na tragacz i zdeponować w konfesjonale.
Czasem próbuję poluzować sznurówki, wydrzeć stopy, by stanąć z dwa metry od betonu. Dalej się nie da. Reklamówkę z resztkami szaleństwa zżarły szczury w piwnicy. Miały siwe włosy i nosiły okulary. Kazały kupić marynarkę i wypastować buty. Potem poszły do sąsiedniego bloku, do kolegi młodszego o dekadę. Teraz widuję go jak w krawacie wsiada do nowiutkiego mercedesa. Przy okazji założył na głowę beznamiętną twarz. Kiedyś strzelał z procy do ptaków i deptał kwiatki przed blokiem. Teraz nawet nie potrafi się porządnie wkurwić. Kupiłem whisky i zaniosłem szczurom w podzięce za to, że darowały mi te dziesięć lat. Być może wkrótce spotkam jednego z braci Dziekanów modnie przystrzyżonego, zgodnie z wytycznymi współczesnego kapitalizmu, ze skórzaną teczką i rolexem na nadgarstku. Może dwa dni później drugi będzie mnie prosił o dwa złote, bo bardzo chce mu się sikać, a nie ma czym. Wtedy wrócę do domu, rozciągnę myśli jak sznury do suszenia bielizny na balkonie i będę się zastanawiał, w którym z nich zostało więcej życia.
Stare ściany mieszkania podchodzą bliżej do siebie, na wolnej przestrzeni zaprojektowanej dla stołu, łóżka, szafy i krzesła zaczyna wyrastać beton. Karmi się wydalaną przez nas wolnością. Zaciska się łańcuch pokarmowy. Może to dobrze? Gdyby był luźny, mógłby dzwonić. Wszyscy boimy się dźwięku dzwonu. Jesteśmy bezpieczni we własnej ciasnocie, w tym kokonie, a przecież wypuścili nas z macic, żebyśmy mogli patrzeć na parkiet. Cholerny parkiet. Rozkładam wspomnienia na stole. Przesuwam jak karty do pasjansa. Myślę o trzecim Dziekanie. Kiedyś kupił gitarę elektryczną, ale jej dźwięki nie zmieściły się w mieszkaniu. Szarpał więc struny w piwnicy innego kolegi. Wtedy mu zazdrościłem. Teraz pewnie wpakował kupę kasy, żeby po szychcie w sieciówce nagrać płytę, którą rozda nieogolonym kumplom z branży. Dla rodziny braknie. Zuza milczy w tym temacie. Ja też milczę. Patrzę na beton i parkiet.
Przez parkiet, którego nie miałem odwagi zerwać, widzę kolejnego sąsiada. Jurek Sołtysik. Odkupił beton z parkietem od pana Cześka, chłopa z krwi i kości. Zastanawiałem się, jak matka nauczyła Cześka chodzić i mówić, bachory ponoć każdy potrafi zrobić. On poprzestał na czwartym. Ostatni będą pierwszymi – słowa mielone przez klechę docierają do świadomości. Czesiek był pierwszy. Prekursor ewakuacji. Kiedy wetknął ostatnią gałązkę do swojego przytulnego gniazdka, uwitego pod moim parkietem, zrobił przegląd skrzydeł. Pozbierał pisklaki do kieszeni, starą wziął na hol i polecieli do domu z kominem i ogrodem. Na wycieraczce w schedzie pozostawił jedno piórko, które przeciąg na klatce schodowej zaadoptował do swojego klasera z innymi śmieciami.
Jurek za to pasuje do betonu. Mógłby robić za jedną ze ścian. Żona Halina trochę bardziej pachnie człowiekiem. Ciężko stwierdzić jakie lepiszcze wypełnia pustkę miedzy nimi. Urzędnik państwowy z przepisów i pieczątek wystrugał dla siebie laskę, którą podpiera się od rana do wieczora. Kiedy zasypia stawia ją koło łóżka, żeby nie spaść na parkiet. Nieprzerwalnie płodzi pisma, aby na starość poskręcać z nich chodzik. Urzędowemu stołkowi oddał w pacht włosy. Kiedy odejdzie, odrosną mu w nosie i uszach. Kiedyś pisał donosy na sąsiadów. Waloch zmuszony był na jeden z nich odpowiedzieć. Akurat była środa, gdy wracał po półtoradniowej abstynencji, zatem w skrajnej trzeźwości. Wtedy to Sołtysik wzbogacił się o nowe doświadczenia – opuchlizna odpada od twarzy wolniej, niż tutejszy tynk ze ściany oraz, że emerytura jest zależna od sąsiadów. Nie tyle jej wysokość, co możliwość otrzymania. Czasem mam wrażenie, że Czesiek odlatując do ciepłych krajów, wziął ze sobą parkiet. Może dlatego tak szybko sprzedał mieszkanie. Jurkowi na nic klepki, a Halina gra dumną rolę przytakiwacza. Czasem chciałaby mu poprawić krawat, ale Sołtysik nie pozwala sobie na takie błędy.
Wszystko ma swoje miejsce. Linijka wyparła zdrowy rozsądek. Plama z zupy na obrusie ma mieć średnicę siedmiu centymetrów. Jak skapnie za mało, to trzeba przypadkowo dolać, jak za dużo, szybko zetrzeć i ponowić próbę. Kawę miesza się dwanaście okrążeń w prawo. Sąsiad absolutnie nie marnuje czasu na przyjemności. Przecież nie do tego służy życie. Najważniejsze jest życie według zasad. Jeżeli jakiś kodeks jeszcze nie istnieje, to trzeba go napisać. Harmonogram wypróżniania na kolejny tydzień należy sporządzać w niedziele do godziny siedemnastej. Raz dziennie przysługuje skorzystanie z toalety na własne żądanie. Czasem mam wrażenie, że u nich nawet deszcz leje w innych terminach. Ale to chyba moja wina, bo nie przygotowałem dla niego wytycznych.
Patrzę ponownie w parkiet i zastanawiam się, czy byłbym w stanie oddać włosy lub choćby łupież, za linijkę. Tam, skąd przybył sąsiad, szczury są bezwzględne, perfekcyjnie odmierzone. Wszystkie długie na 22 centymetry, ogon 15. Jurek będąc dzieckiem czytał Owidiusza. Potem poszedł do piwnicy dziadka i tam wystrugał swoją pierwszą zabawkę, która ukształtowała jego poglądy na lata. Łoże Prokrusta przeznaczone dla szczurów. Prototypy z obciętymi ogonami i fragmentami pyszczków nie wiedziały o co chodzi przyszłemu urzędnikowi z geometrią wykreślną zamiast oka. Czwarte pokolenie nauczyło się czytać i rachować. Szczury rosły według wytycznych swojego mistrza i ani milimetra więcej. Podstawową jednostką znaną przez sąsiadów jest jedno żyto. Sołtysikom nie pozostało nic innego, niż żyć jak myszy pod moim parkietem. Łby wysuwać z enklawy, tylko po upewnieniu się, że nie nastąpi zderzenie norm. Normy są cwane. Zapisane do stowarzyszenia indywidualistów. Nie lubią ze sobą rozmawiać. Dlatego nigdy nie udało się zwołać walnego zebrania, ani wyłonić prezesa. Za to powstała inicjatywa, żeby zrobić im wystawę. Jednak nigdy jej nie zrealizowano.
Siedzę i patrzę w parkiet. Widząc sąsiadów z dołu, beton mięknie. Powoli odchodzi z centrum w kierunku ścian. Stół i telewizor wracają na swoje miejsce. Gdy jeszcze trochę pomyślę o zwyczajach Sołtysików, wyłoni się łóżko. Będę mógł zalegnąć i przez chwilę nie myśleć o betonie i parkiecie.
Dziś patrzę na dziewięcioletniego chłopca, skutecznie zatrzymanego na kliszy i utrwalonego papierem światłoczułym. Ubrany w biały garniturek, z wyraźnymi śladami od klęczenia. Chwilę wcześniej doznał porażki. Przejęty i skupiony na tym, w którym miejscu ma stanąć, kiedy podejść, ugiąć kolana, wrócić. Całość ćwiczona wielokrotnie. Jezioro Łabędzie nigdy nie było tak perfekcyjnie zsynchronizowane. Adrenalina kazała się skupiać jak nigdy dotąd. Nie myślał nawet o prezentach czekających w domu. W końcu przyszedł czas, kiedy wejdzie po trzech stopniach, stanie obok księdza Pawełka, odwróci się. Popatrzy po koleżankach w białych sukienkach i wiankach po lewej. Po kolegach w garniturach po prawej i kilkudziesięciu rodzicach, którzy zdołali się wepchać przed drzwi. Drżącym głosem wydeklamuje z pamięci módlmy się za naszych rodziców, rodzeństwo i chrzestnych o zdrowie i dalszą opiekę Bożą. Głośno, do mikrofonu. Będą go słyszeć wszyscy stojący na polu. A on będzie patrzył z góry i się uśmiechał. To jego piętnaście sekund. Pierwszy tak ważny publiczny występ. Może nie za długi. Ale przecież słoń też ma cienką trąbę, żeby się tak drastycznie nie zaczynał. Na drodze do kwadransa sekund sławy stanął mu ksiądz Stanisław i kazał przemawiać z poziomu zero. Plecy i równo przycięte włoski nie czyniły go nikim innym, jak jedną klepką w tłumie rówieśników. Szarą plamą. Trzy stopnie dzieliły go od sukcesu. Czy ci, którzy nie zwyciężyli, z automatu stają się przegranymi? Potem wiadomo, rosół w betonie i prezenty na parkiecie. Z czego miał się cieszyć? Z roweru na którym ojciec nie pozwolił mu jeździć jeszcze przez 3 lata? Z dolarów i tysięcy złotych, za które nie wiedział co kupić? Czy może z braku zabawek, sugestii dorosłości? Przeżuwał idee z tortem i popijał odświętną oranżadą.
Patrzę na tego chłopca, którego bardzo powoli musiałem zabijać przez całą podstawówkę i liceum. Chowałem go powoli we włosach, topiłem w gorzkiej alpadze. Obcinałem nogi, żeby nie mógł kopać piłki. Wycierałem gluty kapiące na ulubioną koszulkę. Bajki na VHSach przykryłem koncertami. Karmiłem betonem ze ściany i odpowiedziami na dziecinne pytania. Po zdaniu matury dzieło było skończone. Chłopiec umarł i zamieszkał na stałe na fotografiach. Mógłby być moim bliźniakiem. Przecież urodziliśmy się o tej samej porze. Być może w nocy wychodzi po cichu ze zdjęcia i pędzi w tym swoim białym garniturku do kościółka, pomodlić się za mnie. Tak jak wtedy. W dniu, w którym miał rozpocząć publiczną działalność, a pozwolono mu tylko na erzac. Może przechodzi do drugiej szuflady, którą zamieszkują babcia z dziadkiem i dalej naiwnie słucha opowieści, o naturalnej śmierci chomika, podczas jego nieobecności. W dniu urodzin, zapalam świeczkę na torcie. Co roku jedną nową. Dzisiaj tylko tyle mogę dla niego zrobić.
Na parterze obok Sołtysików mieszka Zbigniew Browarny. Przybył wraz z pierwszych transportem mrówek i już wtedy był stary jak Morgan Freeman. Żona Krystyna zakładała mu chomąto i zaprzęgała do taczek. Na niemieckiej maszynie przyszyła do koszuli kilof i łopatę. Dziobał ziemię jak kura i sadził kwiatki. Dzisiaj niewiele brakuje mu do setki. Beton skutecznie zakonserwował jego ciało. Jadł go dużo, popijając żytem. Piętnaście lat temu wyczerpał limit przypadający na żywot jednego człowieka.
Nadal goli się dokładnie i do lekarza zakłada garnitur. W poczekalni podrywa opiekunki wnuczków, które przy dobrych wiatrach mogłyby być jego wnuczkami. Taka starcza pedofilia, niezagrożona paragrafami. Kiedyś jednak nie lubił dzieci. Dlatego właśnie pod jego oknem kawałek zarośniętej trawą przestrzeni zaadaptowaliśmy na potrzeby osiedlowego boiska. Graliśmy marnie, nikt nie potrafił strzelić Browarnemu w okienko. On stał na balkonie, udając bramkarza, gotów rzucić się do obrony swojego kawałka betonu. Chyba lubiliśmy go najbardziej z całego osiedla. Nikogo innego nie słuchaliśmy tak uważnie. Systematycznie opowiadał o dobrym wychowaniu, o rodzicach mówił rzeczy, których nie wiedzieliśmy. Nauczył nas przy okazji słów, dzięki którym nikt nie śmiał nam potem podskoczyć, a starsze panie były zdziwione naszą elokwencją. Czasem do głośnych wywodów dołączała się Krystyna, byśmy się mogli poczuć jak na próbie chóru. Ich pieśni różniły się od kościelnych o klika poziomów abstrakcji. Kiedy byliśmy zmuszeni zabijać w sobie małych chłopców, przy okazji unicestwiliśmy wewnętrzną siłę Browarnych. Teraz zdaję sobie, że tylko dzięki nam żyli tak aktywnie. Młodsze pokolenie nie zadawało sobie trudów kontynuowania naszych sąsiedzkich tradycji. Zamiast w mokrej trawie, moczyli swoje ręce w klawiszach przed monitorem. Zamiast wyrzygiwać błoto spod rowerowych kół w kierunku balkonu Browarnego, dodawali gazu klawiszem na joypadzie.
Zatem Browarny stracił motywację, nie miał już kogo edukować. Beton przestał mu smakować, przerzucił się na naftalinę. Razem z żoną zamknęli się w sobie. Zapięli guzikami od starych swetrów. Wychodzą wolniej, w nadziei, że w międzyczasie pojawi się ktoś z piłką albo procą. Parkiet skutecznie przykryli wykładziną, by nie podejmować próby analizy przeszłości. Z braku lepszych rozrywek, coraz częściej zapraszają do siebie lekarzy. Ostatnio Browarnemu wypadło prawe oko. Nie mógł go znaleźć. Pewnie zostało zjedzone przez szczury, albo Kryśka wyrzuciła do śmieci. Kiedy nie może znaleźć powodu, żeby zadzwonić po darmową taksówkę do szpitala, niby przypadkiem wychodzi na klatkę. Zatrzymuje sąsiadów i opowiada w kółko te samy kawały, które nie śmieszyły nawet za pierwszy razem. Trzeba go docenić, ciągle przypomina młodszym o tym, że żona jest gorszą połową i wina leży zawsze po dwóch stronach: żony i teściowej. Nasza absencja pod blokiem nie odebrała mu zdrowego rozsądku. Szczury, które go kiedyś odwiedzały już dawno nie żyją. Nowe zaglądają rzadko. Ich standardy i Browarnego żyją na różnych poziomach i w innych czasach. Im więcej piasku w dolnej części klepsydry, tym mniej chętnych, żeby się w nim bawić. Budować zamki i stawiać babki. Dopiero, kiedy spadnie ostatnie ziarnko, sępy będą miały swoją ucztę. Zlecą się aby dziobać beton i drapać parkiet.
Rysiek z Martą przelecieli przez swoje mieszkanie jak tajfun. W międzyczasie wyhodowali w doniczkach trójkę latorośli. Kiedy trzeba było je przesadzić do żyznej gleby, w której zapuszczą korzenie i wydadzą własne owoce, wzięli łopaty i więcej już nie wrócili. Nie zdążyli nawet zbytnio wgryźć się w beton, ani zapatrzeć na parkiet.
Miejsce po nich zajął Michał Kurdek wraz z Wiolettą. Ich głównym źródłem dochodu są spadki i zasiłki. Regularnie płacą tylko akcyzę. Pracują zazwyczaj w domu. On zajmuje się produkcją krzyczących tkanek, a ona wypełnianiem wniosków. Efekt ich pracy, w liczbie pięciu sztuk, biega po klatce, ubrany według mody panującej w Caritasie. Straż Miejska przyprowadza ich rzadko. Dawno zrezygnowała z wystawiania mandatów, których nie jest w stanie egzekwować. Kiedy starzy pracują, młodzieży nie wolno przeszkadzać. Godzinami stoją pod drzwiami, słuchając hip-hopu na komórkach. Szczają po ścianach, srają na wycieraczki. Paradoksalnie, jedynie wycieraczka Walocha nie śmierdzi gównem. Kiedyś zauważył nieczystość. Nie miał czasu sprzątać, bo wielkimi litrami zbliżał się termin odkręcenia butelki. Poszedł za to do Kurdka w celu przeprowadzenia szkolenia. Na nic zdały się krzyki ciężarnej Wioli, żeby zostawił Michała, który przyjmował beton ze ścian, a kawałki siebie gubił na parkiecie. Nazajutrz wycieraczka pachniała czystością. Michał, kiedy już wrócił do siebie, przekazał zdobytą wiedzę synom. Zaadoptowawszy pomoce naukowe obłożone akcyzą, machał pasem jak cepem. Przez kolejny tydzień z mieszkania wychodziła tylko najstarsza córka Elżbieta.
Kurdkowie kradną Internet od Dziekanów. Do kablówki za flaszkę podłączył ich ktoś na klatce. Dlatego Michał całymi dniami leży w wyrze, ogląda mecze i seriale. Żre, co starej uda się przynieść ze stołówki dla dzieci, opłacanej przez PCPR. Młodzi z kolei w ramach haraczu, w jedzenie zaopatrują się u kolegów z klasy. Najgorzej jest w weekendy, kiedy cała klatka śmierdzi spalenizną, tylko dlatego, że Wiola nie zdołała się w porę wygrzebać spod Michała. Pięćset plus skutecznie napędza ich do pracy. Kurdek został przedsiębiorcą, nigdy nie prowadząc działalności gospodarczej. Śmieje się z przedsiębiorców, którzy wpłacają ciężkie pieniądze do ZUSu. On jest ponad nimi. On jest ponad systemem. On jest wreszcie ponad ZUSem. To ZUS jemu ma płacić. I płaci. Oczywiście to nieprawda. Nawet Waloch wie, że ZUS nie ma swoich pieniędzy i na tę zgraję darmozjadów, za przyzwoleniem innych darmozjadów, płacimy wszyscy pozostali mieszkańcy naszego betonu. Płacą wszyscy, którzy uczciwie pracują na kawałek betonu na śniadanie i parkietu po kolacji. Słabe jednostki trzeba eliminować. Zatem ci, którzy nie płacą na utrzymanie Kurdków, są skreślani z listy porządnych ludzi. Zapisywani do BIKów i komorników. Ci ostatni przychodzą często. Zabierają telewizory i siekiery, z którymi powinni przyjść do moich sąsiadów z naprzeciwka. Wyciągnąć Michałowi narzędzie zbrodni z gaci, położyć na kuchennym stole i uciąć. Wszakże zysk w przedsiębiorstwie podnosi się, poprzez cięcie kosztów. Ale przecież nikomu nie zależy na tym zakładzie pracy zarejestrowanym w Unii Europejskiej pod nazwą Polska.
Unia może zmienić walutę, sądy, przepisy ruchu drogowego, ale mentalności nie da się zmienić. Nie po to Wałęsa skakał przez płot, żeby trudniej było kraść. Kolejne rządy, dla polepszenia statystyk policyjnych, wydały zezwolenia na okradanie kraju. Trzeba tylko odpowiednio nie pracować, pisać zażalenia do losu i często wietrzyć macice. Patrzę przez okno, widzę jak młodzi Kurdkowie idą wypróbować nowy sprej na sąsiednim bloku. Powieszą gwiazdę Dawida, albo napiszą coś o fanach Legii. Potem przeleją kilka browarów i złapią za dupy kwiat żeńskiej inteligencji. Oby za wcześnie nie zaczęli kontynuowania tradycji starych, w zakresie powstania nowego pokolenia przedsiębiorców.
Maria Jankowska. Wstawała pierwsza i pędziła zająć miejsce w kolejce, dwie godziny przed otwarciem sklepu. Nawyki pielęgnowała jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych. Potem dała się przekonać, że nie zawsze warto być pierwszym. Kiedy zasiedliła mrowisko, skakała po dwa stopnie jak górska kozica. Szmaciane siatki z plastikowymi uszami, wypchane kilogramami masła, mięsa i ziemniaków, nie przeszkadzały jej w utrzymaniu tempa. Zawsze sama. Elegancka. Kanon mody ustanowiła w pewnym wieku i potem już się go trzymała. Udało się jej nigdy nie założyć moherowego beretu. Sąsiadki wytykały ją palcami w kościele, gdzie zawsze siadała w ostatniej ławce. Tłumaczyła, że tam jest miejsce dla grzeszników, a chamom nie wypada się pchać nawet na przedpokoje. Kumy wchodziły od razu do kuchni. Roztwierały gęby, w nadziei, że spadnie jakaś łaska spod sutanny.
Dwudziesty pierwszy wiek przeniósł beton ze ścian do brzucha i butów Jankowskiej. Zaczęła chodzić wolniej. Zabierała też więcej przestrzeni. Spodnie i swetry, choć naciągnięte, stawały się węższe. Dokładniej wypełnione. Na jej twarzy wyrosły bruzdy, jak na zagonie przygotowywanym do posiewu. Czasem sadziła tam słabe wąsiki. Obumierały jednak szybko i musiała je wyplewić pensetą. Po przeanalizowaniu pisma z ZUSu i rachunków za leki, przestała farbować siwe włosy. Rosły jej oczy, schowane za grubymi szkłami. Przez długie lata nie rezygnowała z codziennych zakupów. Świeża zupa zawsze pachniała pod jej drzwiami. Ona zaś psioczyła na rząd i kościół. Rząd się zmieniał kilka razy, proboszcz także, a ona niezmiennie psioczyła. Narzekała, jak standardowa polska patriotka. Przez ostatnie lata pomagała Kryśce Browarnej, choć na nią też psioczyła. Tak strasznie psioczyła, że Kryśka w przypływie odwetu rzuciła na nią klątwę. Wszechobecny papieros przepalił jej płuca i zakorzenił się w nich na amen. Lekarze próbowali go odessać specjalnym odkurzaczem, ale nie dali rady. Nie pozostało jej nic innego, jak dokończyć jedzenie betonu ze ściany i liczenie klepek na podłodze. U niej w mieszkaniu parkiet leżał stabilnie. Nie miała powodu, aby go zwijać na noc i chować pod łóżko. Szczury próbowały go kiedyś nadgryźć. Maryśka jednak połamała im zęby zdrowym rozsądkiem, który z czasem paruje jak woda z kartoflanki i zostaje przypalony garnek, którego się już nie leczy, tylko usypia.
Teraz, kiedy patrzę na jej parkiet, nie widzę takiego chaosu jak u siebie. Mimo, że nie uwiązała do urzędu stanu cywilnego ojców swoich dzieci, wychowała je na ludzi. To od niej w święta najgłośniej rozchodziły się kolędy, śpiewane na głosy pokoleń. Kochana Matka, Babka i Prababka – tak na kartce A4 zawiadamiała nas rodzina o miejscu i terminie spotkania. Osób było niedużo. Kilka krótko płakało. Moherowe berety nie zasiliły tacy. Na koniec każdy wrzucił grudę do dziury lub krótką łzę. Ja na tę okazję przyniosłem beton. Ten, którym karmiła się przez połowę życia, który gryzła i którym się przykrywała. Który dawał jej poczucie bezpieczeństwa i przyciskał do ściany, na poczet którego szyła po nocach spodnie i koszule za dnia. Który wchodził jej w dziury po igłach, wyszczerbione na opuszkach palców.
Przypuszczam, że kochała ten beton. Mariola i Marian już dawno mieszkali z dala od betonu. Jej betonu. Ale na cóż rozważania? Pamiętam małego chłopca, który wpadł na nią w drzwiach i siebie, kiedy otwierałem te drzwi, żeby mogli wnieść trumnę. Te same drzwi. I my dwaj. Oddaleni od siebie na szerokość paznokcia i trzynaście tysięcy kartek kalendarza. Całe życie w tym betonie, to otwarcie drzwi, a potem ich zamknięcie. Dwa przeciwstawne ruchy. Tyle po nas zostanie. I beton. Najstarsze obecnie pokolenie Jankowskich nie mogło się dogadać, którą latorośl mają zainstalować w naszym betonie, więc mieszkanie poszło pod młotek. Kupił jakiś lekarz, ponoć dla syna, jak dorośnie. Na razie próbuje wynajmować. Pierwsi pomieszkali dwa tygodnie. Mieli dość zaczepiającego ich przed wyjściem do pracy Browarnego i Walocha, goniącego akurat białe myszy. Następni wytrzymali miesiąc. Ignorowali starszych sąsiadów, Sołtysik zwyczajowo z nikim nie rozmawiał, więc go nawet nie poznali. Skapitulowali dopiero, kiedy któryś z Kurdków nasrał im na wycieraczkę. Doktorek namawiał ich, żeby pozostali, nawet obniżył cenę, oni jednak woleli dopłacić, byle nie robić za oczyszczalnie ścieków. Teraz mieszkanie stoi puste. Czasem słychać, jak duch Jankowskiej dobiera się do betonu i myje parkiet.
Przed południem byłem u stomatologa. Zdiagnozował resztki betonu w zębach. Był zdziwiony preferowaną przeze mnie dietą i tym, że uzębienie mam w wyjątkowo dobrym stanie. Przez tyle lat nauczyłem się gryźć beton. Mój beton. Powoli staję się betonem. Drzwi do klatki są jeszcze szeroko otwarte. Nie wiem, kiedy przyjdą nieproszeni goście, którzy zaczną je systematycznie zamykać. Mam nadzieję, że podczas podróży połamią nogi, zgubią drogę. Patrzę przez okno. Kilku Ikarów drepce przepisowym krokiem, niosąc na plecach połamane skrzydła. Podczas próby wzlotów roztrzaskiwali się na chodniku. Łamali nosy, gubili zęby. Skarceni przez życiorys, z nadpaloną dumą powoli wracali do mrowiska. Potem wgryzali się w ściany, smarowali stopy butaprenem i stawali na parkiecie, na którym przez lata budowali dom. Nawyki małego chłopca nie chodzą do kas kolejowych. Nie stają w kolejce, żeby kupić bilet do gdzieś.
Psy urodzone w schroniskach przez całe życie najbardziej lubią jeść kaszę z sosem. Ich zęby łamią się na kościach. Żołądki nie trawią mięsa. Jelita przez całe życie próbują wydalić traumę. Długotrwała operacja kończy się z ostatnim oddechem. Jestem jak jeden z tych kundli, niedzielny rosół pieprzę betonem. Za oknem korzenie drzew, których zapomnieli wyrwać mali chłopcy, podchodzą do mrowiska. Szczury czują ich obecność. Boją się. Szkicują plan obrony. Rozrzuconą przez ludzi truciznę zbierają do kieszeni, zanoszą do spiżarni. Czekają na atak. Mówią ciszej. Nie wiedzą, kiedy korzenie chodzą spać. Boją się, że cały czas nasłuchują ich rozmowy.
Kilka białych myszy od Walocha odwaliło kitę, po tym jak przestał pić w środę i czwartek. Pozostałe nie było stać na urządzenie im pogrzebu, w jakimkolwiek obrządku. Ich truchła wessał parkiet. Niedługo może wyginąć cała rodzina. Po cichu liczą, że przeprowadzą się do Kurdka. Pobierane przez niego zasiłki w dłuższej perspektywie zakładają także możliwość wykarmienia białych myszy. Wiosenny deszcz włączył tryb prania. Drzwi od klatki trzaskają. Jeden z synów Dziekana sprzedaje koleżankom głodne kawałki. Chęć rozbudowy mrowiska rozsadza mu spodnie. Kilka dni temu Zuza wróciła z porodówki. Starego nie wdziałem od tygodnia. Pewnie znów szuka zięcia. Gospodarka kroczy dumnie w rytmie pampersów. Tańczy z betonem, nawet podania o zasiłki dla kolejnych wypłacających a nie wpłacających do ZUSu, nie urwą jej nóg w kolanach. A w zasadzie powinny, aby wszyscy widzieli, jak kuśtyka na zakrwawionych kikutach. Jak wygląda na prawdę, a nie jak krzyczy w telewizorze, ubrana w modne ciuchy, z makijażem zrobionym przez najlepszych stylistów z branży PR. Ale Kurdkowi jest wszystko jedno jak wygląda, byle wyciągała w jego kierunku łapę z puszką piwa i wkładała w nocy golonkę do lodówki. Reszta go nie obchodzi. Waloch umiłował równowagę życiową, której nie są w stanie zakłócić, nawet myszy, a co dopiero metaforyczna maszkara. Browarni nie mają już czasu, żeby się wkurwiać.
Powoli przesypują resztkę piaskownicy na pustynię. Za to Sołtysik tak mocno zaciska ze zgryzoty zęby, że musi nosić sztuczną szczękę. Napięty jak struny w fortepianie, nigdy nie poluźniał naciągu na kołkach odrobiną wódki. Kiedyś chciałem go zaprosić, żeby spróbował, żeby stał się człowiekiem, ale wystraszyłem się, że jak wejdzie do mojego mieszkania, to betonem, który w sobie nosi, wymuruje mi nowe pomieszczenie.
Przenoszę się dalej. Telewizja daje ogromne możliwości. Co tydzień dziewięćdziesiąt minut rozrywki, plus to co doliczy arbiter. LaLiga spłukuje ze mnie beton, ale chwilę później już wiem, że Hiszpania tylko na stadionach wygląda pięknie. Byki z płonącymi rogami, pędzące aby się nadziać na ostatnią szpadę i obrazy Goi. Jest niedziela. Wieczorem gaśnie mrowisko. Waloch jeszcze dobija ostatnią białą mysz. Zaraz się walnie na barłóg i jakimś cudem, jak co tydzień, nie zaśpi na poranny autobus. U Kurdków obowiązkowe tarło. Zegarek Browarnych od kilku lat funkcjonuje w innej strefie czasowej. Sołtysik śpi według wytycznych. Osiem godzin i piętnaście minut. Potem jeszcze pięć zanim wstanie. Dwadzieścia centymetrów od żony, mierzone od barku do barku. W nogach dużo swobody, od dziesięciu centymetrów do pół metra. Chrapanie dozwolone między drugą a czwartą nad ranem.
U Dziekanów permanentny żłobek i zachowany ciąg czterech etapów edukacji. Babka ogarnia sytuację. Zuza wróci pewnie niedługo, zastanawiając się skąd wziąć fundusze na test ciążowy. Na mnie też już pora. Jeszcze przekręcę zamek w drzwiach, bardziej z przyzwyczajenia. Teraz nikt nie odwiedza sąsiadów. Nawet złodzieje siedzą w dziuplach i kontach internetowych, szantażując ujawnieniem zdjęć żonie. Jedynie któryś z Kurdków mógłby wejść i naszczać mi do butów.
Opada kurtyna, cichną krzyki. Zostałem z betonem i parkietem. Gdzie podział się mały chłopiec ze zdjęcia. O czym wtedy myślał, kiedy uśmiechał się do obiektywu. Nie wyszczerzył zębów, żeby nie było widać betonu, który od rana przeżuwał. Co by pomyślał o mnie, siedzącym ze zmarnowanym czasem w kieszeni, przegranym, bez śladów walki na ciele? Czy też by się za mnie wstydził, jak teraz ja za niego? Odsunęliśmy się jak człowiek od człowieka, przecież nikt już się nie ciśnie na pochodzie pierwszomajowym. Ludzie są dalej. Nikt nikomu bezinteresownie nie przebacza. Za każdym stoi osobisty księgowy i oblicza ile zarobi wyciągając z odrazą rękę. Tylko beton nas rozumie. Tylko on nam przebacza. Przecież jemy go, wypluwamy i przeklinamy. Zawsze będzie z nami, związany jak cztery żywioły. Mrowisko trzeba czasem przewietrzyć. Wymienić mrówki na nowe. Gorsze zastąpią te bardziej pracowite, żeby nie podnosić standardu. Gdzieś na innych poziomach i tak wszystko się wyrówna. Każda rzeka musi dopłynąć do morza. Teraz czas wyłączyć światło. Beton i parkiet też muszą spać.
Dobranoc.
Paweł Ślusarczyk
Zakopiańczyk ur. w 1977 r. Poeta oraz prozaik, wykorzystujący klasyczne formy, a także piszący wiersze wolne oraz prozę poetycką.
Wyróżniany w konkursach literackich, m.in. w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Złotą Metaforę”, Turnieju Jednego Wiersza im. J. Tawłowicza. Finalista Konkursu Literackiego im. Różewicza w Radomsku w 2019 r.
Obecnie słuchasz Studiów Literacko-Artystycznych prowadzonych na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.
W 2017 roku wydał kryminał „Mroczna tajemnica Bieszczad”. W grudniu 2019 r. ukończył pracę nad drugą częścią powieści „Umarła na śmierć”.