Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Nie czuć, nie istnieć
Małgorzata Żebrowska

 

W poniedziałek zdechł jej kot. Tego samego dnia miała go uśpić u weterynarza, jednak Raptus wybrał ucieczkę przed igłą. Odszedł we śnie. Toczył go od dawna nowotwór, jego śmierć nie była dla niej zdziwieniem.

Ale bolała. Od dawna ten kawał puszystego futrzaka był jedynym źródłem codziennego dotyku. Ludzie, by przetrwać, potrzebują przytulenia. Gdzieś wyczytała, że ta potrzeba nie ma nic wspólnego z doznaniem seksualnym, że jest jak tlen – niezbędna.

– Pozbądź się tego ścierwa! – matka krzyknęła zza szklanych drzwi, zdobnych w tłoczone róże, wprost wyjętych z późnego PRL-u. Z jej pokoju unosił się tytoniowy smród. Matka nie wietrzyła go, w obawie przed przeziębieniem. Listopadową porą zwykle siedziała owinięta w szal na starej kanapie i oglądała tureckie seriale.
– Już idę do ogrodu. Szpadel jest w szopie? – Honorata przełknęła obelgę wobec kota bez mrugnięcia okiem.
– A gdzie ma, kurwa, być, na Księżycu? Czy może ojciec go wziął ze sobą do Szwecji?

Matka krzyczała przez drzwi, zirytowana, że rozmowa z córką wykroczyła poza blok reklamowy i nie słyszała pierwszego zdania kluczowego dialogu między ulubionymi bohaterkami.

Honorata wyszła z domu, trzymając karton z małym nieboszczykiem. Przełykała cicho łzy. Przy matce nie wypadało płakać – płacz był oznaką słabości.

Weszła do szopy, odnalazła szpadel, który stał przy drewnianej ścianie, za ciężkim kufrem. Z trudem, zasapawszy się, przesunęła drewniany mebel, by sięgnąć po narzędzie. Zamknęła szopę, ostrożnie sięgnęła po pudełko i poszukała spokojnego miejsca, tuż pod jabłonką, w sam raz na wieczne odpoczywanie Raptusika.

Kopała mu grób z wielką trudnością. Była otyła, jak na swoje dwadzieścia siedem lat – nawet bardzo. Wszystko miała obfite oprócz piersi. Wałeczki tłuszczu dawały jej ochronę przed ciosami matki, a jedzenie było jedynym pocieszeniem. Takie życie. Już dawno się z nim pogodziła. Każdy coś tam ma – jej się akurat trafiła toksyczna matka i ojciec, który spierdolił od nich obu do Szwecji, by mieć wreszcie święty spokój.

Zakopała kocurka, zmówiła modlitwę do kociego Boga, wróciła do domu, by zjeść kolację. Matce, jak zawsze podstawiła talerz pod drzwi. Matka wolała jeść w samotności niż w towarzystwie z córką, która żre jak świnia.

Zerwała się o szóstej rano z łóżka, by zdążyć na ósmą na Banacha. Pracowała w szpitalu jako pielęgniarka, na chirurgii. Lubiła kontakt z ludźmi. Lubiła być im potrzebna. Praca pielęgniarki dawała jej wytchnienie od psychodramy, którą codziennie gotowała jej matka.

Jadąc autobusem, oglądała zdjęcia Raptusa. Wciąż nie mogła się pogodzić z jego stratą. Jednak nabycie nowego kota nie wchodziło w grę – przynajmniej nie w ciągu kolejnego miesiąca. Miała wrażenie, że byłaby to zdrada. Tego nie robi się kotu. Narzuciła sobie miesięczny okres kociej żałoby – choć tyle mu się należało. Jej futrzastemu przyjacielowi – jedynemu stworzeniu, które zasłużyło na to szlachetne miano.

Nosiła się przez ten miesiąc na czarno, robiła smutne miny. Dziewczyny z oddziału pytały, co się stało, nagabywały. Nawet się cieszyła, gdy jej milczący smutek kazał im zgadywać, że rozstała się z jakimś tajemniczym mężczyzną. Nigdy nie była w związku – lecz była to najpilniej strzeżona tajemnica. Nie chciała, by do reszty uważali ją za dziwadło. I tak czuła pewną niezręczność, gdy jakimś świeżo poznanym osobom musiała się przyznać, że wciąż mieszka z matką.

Wolała zatem udawać – porzuconą narzeczoną, dziewczynę podróżnika, nawet „kocią mamę”, którą alergia partnera na sierść rozdzieliła z nim na zawsze, stworzyła przeszkodę nie do pokonania. Lubiła wzdychać przy czarnej jak smoła, niedobrej jak piekło kawie, że „cóż poradzisz, znów pech”.

Bała się przyznać przed samą sobą, że toczy ją lęk przed bliskością. Lęk, przez który jedynie kot jest w stanie się przebić. Człowiek – nigdy. Zbroja, którą stworzyła w obronie przed matką nie była w stanie dopuścić na bliską odległość żadnej innej istoty ludzkiej.

– Och, Honoratko, będzie jeszcze dobrze, zobaczysz – tego kwiatu to pół światu, jeszcze spotkasz kogoś, kto ci serduszko rozgrzeje i nie tylko – oddziałowa, którą wszyscy nazywali Ewunią, mimo jej pięćdziesięciu pięciu lat, potężnej sylwetki i nabrzmiałej twarzy, w której wyróżniał się nos podobny do kartofla zawsze miała dobre słowo w zanadrzu.
– Ech, co zrobisz, nic nie zrobisz. Idę pod trójkę. Tam przywieźli tego powypadkowego, prawda?
– Idź, idź, sprawdź, czy ma jeszcze paracetamol w kropló Jak nie, to uzupełnij, jeszcze jedną dawkę doktor przepisał.

Weszła na salę, wciąż zamyślona. Prawie uwierzyła w swoją nieszczęśliwą miłość. Czasem robiła takie akrobacje umysłowe, żeby poczuć się lepiej i mniej dziwnie. Samotność mniej jej doskwierała, gdy mogła udawać, że z innymi ludźmi łączyło ją podobne cierpienie.

Dostrzegła w kącie chłopaka, strasznie jęczał. Zbliżyła się do niego. Miał twarz całą w bandażach. Podobno z kolegą robili próby przed sylwestrem. Dwudziestodziewięcioletni dzieciak – petarda strzeliła mu prosto w twarz. Potem pośliznął się i upadł z dachu garażu, co spowodowało złamanie nogi. Cały się przy tym potłukł. Honorata wszystkiego dowiedziała się przy porannej kawie. Kobiety potrafią sobie przekazywać takie wieści między jednym jej łykiem a drugim. Gdzieś pomiędzy słowami wybrzmiało też zdanie, że pod bandażami kryje się piękna twarz – dużego, figlarnego chłopca, który nie zdążył dorosnąć.

– Siostro, boli strasznie, oj boli!
– Dzień dobry, panie Marku, nazywam się Honorata Grabowska i będę dziś się panem opiekować. Zaraz zmienię kroplówkę z lekiem przeciwbólowym. No biedny pan strasznie, rzeczywiście – objęła wzrokiem jego nieszczęśliwą postać. „Pechowiec jeszcze większy niż ja” – pomyślała, nie bez satysfakcji.
– Jejku, kiedy to się skończy, siostro kochana?
– Dopiero się zaczęło. Jeszcze działają leki, potem będzie trochę gorzej…
– Nie, no ja tego nie przeżyję, słowo daję…
– Spokojnie, będzie gorzej, lecz to minie, a potem już coraz to, coraz to lepiej – zawsze lubiła pacjentów informować precyzyjnie, co ich czeka. Nie cierpiała, gdy koleżanki na modłę amerykańskich seriali zapewniały pacjentów, że „wszystko będzie dobrze”. Na chirurgii owszem, zwykle szło ku dobremu, ale nie zawsze. I nie od razu.
– No to jak z tego bólu nie umrę, to może przeżyję. Kiedy będą mi wzrok badać? Bo w końcu zacznę widzieć, prawda?
– Dziś będzie kolejne badanie. Ale takie pytania to nie do mnie, to do lekarza prowadzącego.
– Siostro, proszę chwilę przy mnie postać! – pacjent złapał ją za rękę. Elektryczny impuls przeskoczył między nimi. Honorata czuła się, jakby ją poraził prąd.

Od dawna nikt jej nie dotknął inaczej niż przypadkowo. Jej miękkie dłonie przyzwyczajone były do dotykania pacjentów, do przekładania ich ciał, wkłuwania w nie wenflonów, do poprawiania poduszek, głaskania kota, do krojenia marchewki na rosół. Do ocierania łez z twarzy koleżanek po fachu, do mierzenia temperatury. Nie były nigdy dotykane dla samego dotyku – łapane w locie, zatrzymane w silnej męskiej dłoni.

Nie były źródłem pocieszenia i otuchy. Same w sobie nie niosły pocieszenia – nie były celem, jedynie pośrednikiem.

Zamknęła się w łazience, by ochłonąć. Cała się trzęsła po tym spotkaniu. Stała przy Marku jakieś dwie minuty, pozwoliła, by ściskał jej dłoń, powiedziała kilka słów, których po chwili już nie pamiętała. Coś o losie, o odmianie, o złych chwilach i tych dobrych, z jej słów wybrzmiewały jakieś takie koelizmy, co to jednym uchem wlecą, po to by drugim za chwilę wylecieć i przyczepić się do innej rozmowy, między inną dwójką ludzi. Nie słowa były ważne, lecz dotyk. Ten, który ona zapamięta – była tego pewna – na dziesięciolecia, a dla niego – też była tego pewna – był kolejnym pustym gestem w beztroskim życiu, które zostało jedynie tymczasowo przerwane bezsensownym wypadkiem.

Po powrocie ze swojej zmiany próbowała znaleźć sobie miejsce w domu. Jednak nigdzie nie było jej dobrze. Matka znów poprzestawiała meble, buszowała po jej pokoju. Szukała zapewne, jak zwykle, dowodów zbrodni – papierków po cukierkach, opakowań po czekoladzie, pudełek po słodyczach od wdzięcznych pacjentów… Wielokrotnie ciosała jej kołki na głowie za to, że się „zapuściła” i „wygląda jak wieloryb”. Za to, że była „oślizgłą, galaretowatą masą, której nikt nigdy nie zechce”. Przyzwyczaiła się do tych słów, wmawiała sobie, że już nie raniły. Zwykle po takich nalotach na jej pokój matka pozwalała sobie na kolejne przemeblowanie, które miało pomóc jej córce w odzyskaniu spokoju ducha i zachowaniu równowagi w stylu feng shui. Matka w odpowiednich kątach ustawiała figurki par, gołąbków, zapalała kadzidełka, by córka nareszcie znalazła drugą połowę i ułożyła sobie życie.

Honorata westchnęła, gdy znów nie mogła znaleźć swojej ulubionej flanelowej piżamy. Postanowiła przejść się przed kolacją, przetrawić to, co wydarzyło się w szpitalu. Zaszła do przychodni, gdzie bez skrępowania mogła kupić trzy „Góralki” i zjeść od razu na ukojenie nerwów.

Wróciła do domu, gdy światła w pokoju matki już były zgaszone. Nie chciała z nią rozmawiać, by nie burzyć świętości tego dnia.

Następnego dnia weszła na salę numer trzy w nadziei, że Marek wciąż jeszcze tam będzie. Ku jej radości, lekarze musieli jeszcze wykonać drobny zabieg, który miał zatrzymać pacjenta na chirurgii o kilka dni dłużej.
– Ech, a miałem się spotkać z kumplami w sylwestra, zjadą się z Londka, z Kopenhagi… a ja tu sam jak palec.
– Będę w sylwestra tutaj.
– No jak to, siostra nie na zabawie? Taka piękna dziewczyna zostaje w sylwestra z takimi połamańcami…?

Zaczęła się nerwowo śmiać.
– Piękna? No teraz to pan grubo przesadził – znów się rozchichotała z powodu swojego lapsusu. „W samo sedno, Honoratko” – zerknęła na swój obfity brzuch, w którym zwykle kryła lęk, a w tamtej chwili drżał radością i podnieceniem.
– Dziewczyna o takim głosie i tak gładkiej skórze musi być rozchwytywana… no nic, poczekam na swoją kolej, może się jakoś przedostanę przez ten wianuszek adoratorów, co taką pannę otaczają.

Chodziła jak w skowronkach – całymi dniami. Nawet święta jakoś przetrwała. Matka ograniczyła się do zwyczajowych obelg i przytyków, nic nowego tym razem nie wniosła do świątecznej atmosfery. Pod choinką czekały na Honoratę kolejne poradniki na temat zdrowego odżywiania i bycia lepszą wersją siebie, które dołączyły do innych na jej regale wstydu.

Wszystkie obelgi, które otrzymywała od matki, te wypowiedziane i te pomyślane, wyrażone jedynie spojrzeniem pełnym pogardy i rozczarowania, nie znaczyły zupełnie nic w obliczu codziennych rozmów z Markiem. Mareczkiem, jak go w myślach nazywała. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, o serialach, o marzeniach, małym domku w górach, w którym schronią się kiedyś przed całym światem. Śmiała się z jego nieporadnych słów uznania, pocieszała go, współczuła mu, strofowała go, gdy zbytnio szarżował. Po raz pierwszy ktoś naprawdę zainteresował się nią i uznał, że jest w pełni wartościowa. To dodawało jej skrzydeł.

Zrzuciła żałobę, w lumpeksie wyszperała kilka obłędnie kolorowych szmatek na swój rozmiar, pokusiła się nawet o codzienną aplikację makijażu – włącznie z pomadką, którą wydobyła z czeluści swojej szafki nocnej.
– Honoratko, kwitniesz, kochana! Jakby motyl się miejscami z ćmą zamienił, no no! Tylko mi nie odlatuj za prędko, gdzie ja drugą taką świetną dziewczynę znajdę? – Ewunia jak zwykle poczęstowała ją dobrym słowem, tak jak to ona potrafiła, w przelocie, objuczona setką obowiązków.

To prawda, rozkwitała. I bardzo się cieszyła, że tego sylwestra spędzi z ukochanym. W jej myślach już dawno byli „po słowie”, a kolejny rok witała w białej sukni. Widziała siebie i jego przed ołtarzem. Dla niego schudnie, zrobi się na bóstwo, porzuci starą skórę i będzie piękna jak Kopciuszek na balu.

Trzydziestego grudnia padał deszcz. Gęste krople zacinały przy wietrznej pogodzie, niemal odbierały jej oddech, gdy biegła na oddział. Jak zwykle przyniosła Markowi całą wyprawkę, nie domagając się zwrotu pieniędzy: mandarynki, dżem truskawkowy, pierogi od pani Jadzi, której garmażerka była słynna w całej dzielnicy. Czekoladę z orzechami, jego ulubioną, i oczywiście kawę ze słynnej sieciówki, bez porównania lepszą od szpitalnej lury. Wykosztowała się przez cały ten romans, ale któż by liczył pieniądze wydane na ukochanego.

– Dziękuję ci, Honoratko, jesteś najlepsza! – Marek cmoknął ją w policzek, usiłując trafić w jej usta.
– Oj tam, to nic takiego, na zdrówko, jak to się mówi – Honorata z ogromną przyjemnością obserwowała, jak wbijał zdrowe, lśniące zęby w mandarynkę.
– Ja też mam dla ciebie prezent – powiedział z pełnymi ustami. Widać było, jak z dnia na dzień odzyskiwał wigor. Wyniki badań były coraz lepsze. Niedługo miał opuścić oddział. Honorata odpędzała od siebie tę myś
– No co ty, nie trzeba żadnych prezentó Zdrowiej sobie, kiedyś mi się odwdzięczysz – uśmiechnęła się, chcąc zmienić temat.
– Kiedyś to my się hajtniemy, a jutro nareszcie cię zobaczę, piękna!

Wstała z łóżka jak oparzona. Głos jej zadrżał, a płacz domagał się ujścia.
– Niemożliwe, to już?
– Och, też jesteś wzruszona, najdroższa, prawda? – chwycił ją za obie dłonie, podnosząc się z łóżka. Siedział, wpatrując się w nią intensywnie, jakby chciał przewiercić wzrokiem bandaż, który coraz trudniej było mu znosić. Wyrwała szybkim ruchem ręce z jego rąk.
– Pacjent mnie wzywa, przepraszam. – Wybiegła z pokoju, by przy nim się nie rozszlochać.

Szybko, czym prędzej do toalety, niech nikt nie widzi jej łez. Siadła w kucki w kabinie, rozryczała się na dobre, wkładając pięść do ust. Niemożliwe, za wcześnie, nie teraz… nie jest jeszcze gotowa. Nie dość piękna, nie dość szczupła, brzydka po prostu… wyśmieje ją, na pewno ją wyśmieje, narobi wstydu na cały oddział, a może szpital…
– Honorata, jesteś? Ten twój Marek spod trójki o ciebie pyta, co tak długo tu siedzisz? Wszystko w porządku?
– Właściwie to nie – Honorata wyszła z kabiny. Na twarzy widać było ślady po płaczu.
– Co się dzieje? Jejku, jesteś cała rozpalona, dziewczyno! Chodź do dyżurki, usiądź na kanapie.

Koleżanka ze zmiany poszła po termometr. Honorata położyła się na kanapie, zakryła się kocem po sam czubek głowy. Nie czuć, nie myśleć, nie istnieć.
– Jejku, 39 stopni. No, kochana, nieźle się urządziłaś! Ale mam dla ciebie dobrą wiadomość: stary mnie znów wystawił, nie zjedzie do Polski na sylwestra. Chcesz, mogę cię jutro zastąpić. Powiem tylko Ewuni. Co ty na to?

Honorata już spała. Nie czuć, nie myśleć, nie istnieć.

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Małgorzata Żebrowska – absolwentka filologii angielskiej i studiów podyplomowych o specjalności tłumaczeniowej, dziennikarka, mentorka pisania, redaktorka, menedżerka. Laureatka konkursu Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania 2019 oraz zdobywczyni wyróżnienia podczas Połowu Biura Literackiego w 2020. Publikowała teksty w magazynach literackich: „Wizje” i „Helikopter”, w marcu jej opowiadania ukażą się w „Twórczości”. Stale współpracuje z portalem literackim Zupełnie Inna Opowieść.

PODZIEL SIĘ

Do góry