Od małego Adamem zajmowała się babcia. Wychowywał się w atmosferze pączka w maśle. Babcia lubiła sobie i jemu dogadzać. Racuchy, oponki, chrusty, pączki, nic dziwnego, że chłopiec rósł jak na drożdżach. W domku babci wisiały trzy stare zegary, każdy wybijał inaczej, jeden pełną godzinę, drugi połówki, trzeci kwadranse. Sprawiało to, że bimbało na okrągło. Babcia kolekcjonowała też wizerunki Matki Boskiej. Wisiało i stało tego na pęczki. Może to zamiłowanie do sakralnego malarstwa sprawiło, że jej największe pochwały były „malownicze”. – Wpatrzona jestem w Adasia jak w obrazek- mówiła do koleżanek, które przesiadywały u niej na okrągło. Albo: śliczny jesteś taki, jak malowany. Chłopiec nie mógł sobie zdawać sprawy, że przesiąkł chowem dorosłych kobiet, to było za dziecka jego jedyne towarzystwo. Jak to się mówi, wyrósł taki stary maleńki. Co by nie mówić, babcia wychowała go na porządnego człowieka. Zawsze był czysty, uczciwy, pomocny bliźniemu. Miał małą słabość po babci do plotkowania, dlatego świetnie się odnalazł w pracy listonosza. W co drugim domu, gdzie roznosił rentę czy tam emeryturę, zapraszano go na kawę, ciastko, czasami nawet obiad. Adaś się przy tym nasłuchał plotek. On sam oprócz pieniędzy, listów i kartek, roznosił zasłyszane plotki. Był bardzo lubiany. Miał taką łagodną naturę, coś na granicy ciepłej kluchy. I nawet jak kogoś obgadywał, to robił to w taki sposób, że nie było w tym zawiści, złości ani pogardy. Taki Adaś. Babcia była z niego bardzo dumna. Cieszyła się, że dożyła jego kariery zawodowej. Tym bardziej, że poprawiło im się materialnie, Adaś dobrze zarabiał, do tego dostawał napiwki za rentę na czas. Ludzie wiedzieli, że z listonoszami różnie bywa. Dlatego jak mieli Adasia przenieść na drugi koniec Świdnicy, ludzie się zbuntowali, podania do kierownika poczty pisali, i został na starym kraszowickim rejonie. Adaś nie przepijał napiwków, broń Boże. Odkładał na swoje hobby. Jeszcze kiedy był dzieckiem, babcia w pierwszą niedzielę miesiąca zabierała go do rynku na targ staroci. Przesiąkł tą atmosferą od małego. W takim trochę duchu, trochę zapachu był poniemiecki domek babci. Na jej strychu też można było znaleźć niejedno cudeńko. Środowiskiem naturalnym Adasia były starocie i starsi ludzie. Po śmierci babci dalej się porządnie prowadził, tak był już ustawiony. Ma pracować uczciwie, bliźnim nie szkodzić i zawsze czysty kołnierzyk nosić. I już w pojedynkę kultywował chodzenie na targ staroci. Spędzał tam cały dzień. Prawie wszystkich tam znał. Nie zawsze coś kupował. Ale lubił wszystko przeglądać, dotknąć, powąchać. Wśród starych, porzuconych, zapomnianych rzeczy czuł się jak u siebie. Wyobrażał sobie, do kogo należały, co znaczyły dla kogoś, niegdyś pożądane, dziedziczone, a dziś bezpańskie, przypadkowo wpadają w czyjeś ręce. Wyszukiwał co starsze i zaniedbane, by zabrać je do domu i tam stworzyć im trony należytej czci. Babcia zawsze opowiadała o rzeczach jak o istotach. Po jej śmierci ściągał do domu coraz więcej przedmiotów. Bardzo starannie dobierał swoich podopiecznych, by zachować harmonię. Świeczniki, lampy, wazony, moździerze, fotografie z wizerunkami obcych ludzi w srebrnych ramkach ozdobnych, zastawy srebrne, radio. Jedna wielka kompozycja rzeczy głównie do podziwiania, rzadko kiedy użytkowania.
Raz w roku, podczas majówki odbywał się wielki targ staroci. Trwał całe trzy dni i noce. Zjeżdżali się handlarze i miłośnicy staroci z całego kraju i zagranicy. W dzień kolorowe szkła, złote uchwyty błyszczały w słońcu, nocą świeciły się lampki, pachniały kadzidła. Wszystko jakby ożywało. Paliły się świece. Rzeczy na sprzedaż, które cały rok uśpione czekają cierpliwie na swoje nowe życie, zostają wprawiane w ruch. Rozbrzmiewa gra na harfach, mandolinach. W starych glinianych brytfankach z niemieckimi napisami wypieka się chleb. W wielkich kotłach warzy się chmiel, kataryniarz nakręca katarynkę. To były ulubione dni w życiu Adama. Wstawał wcześnie rano, ubierał się uroczyście i wyruszał do swego odrębnego życia, w które wnikał natychmiast, stawał się cząstką wszystkiego, co go otaczało. Nadeszły te dni i w tym roku.
Na miejscu zaczerpnął powietrza, jakby tu było inne i ruszył na poszukiwania. Nie spieszył się, mijały godziny. Rozpoznawał twarze i rzeczy. Czasami sobie postanawiał, że jak któraś rzecz trzeci rok z rzędu tu przyjedzie, to ją kupi. Ale było tego zbyt dużo. Wieczorem atmosfera bardzo się rozluźniała, można było coś kupić o połowę taniej niż w dzień. Ale Adam nie szukał okazji, tylko czegoś wyjątkowego. Nie wiedział czego, bo to była nieuświadomiona potrzeba posiadania czegoś, co mu zastąpi pustkę po babci. Chodził po wszystkich zakamarkach, a w tym czasie targ rozrastał się z rynku w uliczki, nawet na plac katedralny. Tuż nad ranem, w pierwszym świetlne wschodzącego słońca doznał objawienia. Zobaczył ją, tą której szukał, jak malowana, jak z obrazka. Patrzyła na niego ponętnym wzrokiem, miała na sobie purpurową sukienkę i równie purpurowe usta. Leżała rozciągnięta jak kotka na sofie. Kupił ją bez zastanowienia, uwiecznioną na obrazie, od starca z długą brodą . Oszołomiony jej urodą, zachwycony, oczarowany zmierzał ku domowi. Na nic już nie zważał, nigdy wcześniej nie był bardziej pewien swego wyboru. Kiedy przyprowadził ją do domu, chwilę się zawahał. To będzie pierwszy obraz, który nie przedstawia Matki Boskiej. Wiedział jednak, co zrobić. Wysprzątał stryszek, odświeżył nawet ściany, przygotował pokój dla niej i dla siebie. Powiesił ją na ścianie, przyniósł we flakonie świeży bez, usiadł na kanapie naprzeciwko niej. Mógł patrzeć na nią godzinami, ona jak żywa zdawała przyglądać się jemu. Nie było wątpliwości, Adam po raz pierwszy w życiu się zakochał. Sam tak stwierdził, bo niczego już nie pragnął. Czuł się taki szczęśliwy. Dotychczasowe życie straciło na ważności. Piękność z obrazu całkowicie go wytrąciła z ram życia. Zastanawiał się, kim jest ta kobieta, czy wymysłem malarza, czy odbiciem rzeczywistej osoby. Jak ma na imię? Jakie są w dotyku jej bujne pukle? Co za kwiat jest wpięty w jej włosy? Kim jest? Czy jest Polką? Zachwyty i pytania wypełniały jego życie. A obowiązki zaczęły pomału na tym cierpieć. Ludzie szybko zauważyli, że Adam jest jakiś nieswój. Spieszył się, nie chciał przysiąść na ploteczki. To jeszcze pół biedy. Ale zaczął mieć opóźnienia. W dodatku zaniedbał się. Dotychczas nigdy jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby miał przerośniętą fryzurę albo zarost. Usprawiedliwiano to żałobą po babci. Wszyscy wiedzieli, że była całym jego światem. Ludzki sentyment ma jednak swoje granice. Mówili mu, żeby się wziął w garść, że takie jest życie. To tylko pogłębiało jego samotność, bo wiedział, że nie może nikomu się zwierzyć, że się zakochał w kobiecie z obrazu. Popadł z tej miłości w zazdrość. Zamiast pracować, wpadał znienacka do domu, żeby sprawdzić, czy nadal tam jest. Później było mu głupio przed samym sobą. A obowiązki zawodowe coraz bardziej spadały na plan dalszy. Ludzie w końcu złożyli skargę na niego i poprosili o zamianę listonosza. Kierownik bardzo lubił Adama, wiedział, że to poczciwina, wysłał go na urlop zdrowotny. Adam był w sumie szczęśliwy. Na niczym mu tak nie zależało, jak na wspólnym czasie z Anną, tak ją nazwał. Pragnął by ożyła. Przychodziła do niego w snach, ale nigdy nic nie mówiła. Za każdym razem, kiedy chciał ją złapać za rękę, budził się.
Minął rok. Adam udał się na wielki, majowy targ. Chciał odnaleźć starca, od którego kupił obraz. Miał nadzieję, że dowie się czegoś więcej na temat Anny. Nigdzie go nie było. Podobno był z Wrocławia, można było go spotkać na Niskich Łąkach. Pierwszym pociągiem pognał do Wrocławia, ale tylko po to, by się dowiedzieć, że starzec już nie żyje. Wrócił do domu, kroki skierował prosto do Anny. Zamarł.
Nie było jej na obrazie, w pokoju, w domu. Nigdzie. Na podłodze leżał kwiat z jej włosów. Chwycił go i wybiegł. Biegał po całym mieście i targu. Szukał jej wszędzie, biegał jak opętany tam i z powrotem.
Minął kolejny rok i kolejny. Adam zapuścił się w tym pędzie szukania, co ludzie odebrali za obłęd. Przez wiele uczciwie przepracowanych lat, zdołał na tyle wzbudzić w kierownictwie uznanie i sympatię, że poszli mu na rękę i wysłali na przedwczesną emeryturę. Miejscowe pijaki żerowali na nim. Mamrotał coś do siebie o jakiejś Annie, co tłumaczyło jego stoczenie. To wszystko przez babę – mówili bezdomni na wodociągach. Adam przestał już szukać, coraz częściej chodził na most kolejowy. W piątą rocznicę kupienia obrazu, poszedł na tory, z daleka obserwował aurę, jaka się wznosi nad targiem staroci. Światło świec, zapach chleba, dźwięki muzyki. Poczuł ulgę. Z zamyślenia ocucił go kobiecy śmiech. Spojrzał za głosem, oczy mu się zaszkliły. To Anna przyszła po niego. Wróciła. Wyciągnęła po niego rękę, otoczona niezwykłym światłem. Poszedł za nią.
Alicja Mielcarek, kiedyś dziennikarka, teraz bardziej logopedka, a z doskoku aktorka. Ciągle w procesie. Noworudzianka na emigracji, ale dowód miłości do miejsca pochodzenia zostawiła w debiutanckiej powieści „Pępowina”. Inicjację literacką radośnie przeżyła na festiwalu Góry Literatury, gdzie w konkursie na krótką formę literacką doceniono i wyłoniono jej opowiadanie „Koza”.