Postać: Śpiewak operowy z dwoma nosami
Miejsce: o charakterze francuskim
Zdarzenie: Komar
I – Oczy spięte szpilkami*
Tej nocy gwiazdy nie żyły. Pozostał po nich niesmak ołowianej pustki. Przestrach przed niczym. Alabastrowe kompozycje niczego.
Silny wiatr nie przepędził chmur. Przeciwnie. Na modłę podniebnego Zderzacza Hadronów, ciskał je w stosy o siebie. Kaligrafia czarnych ptaków cięła po skosie nieboskłon. Osiadły w powietrzu ołów zwiastował najprawdziwszą kanonadę.
Mieszczanie lepszego sortu wystawali na rogach ruchliwych ulic, próbując łapać taksówki. Każdy i każda, gotowi uszczuplić portfel, byle tylko móc obtoczyć się ułudą bezpieczeństwa bliźniaczo stawianych wieżowców. Biedniejsi jedynie przyspieszali kroku, chcąc cało dotrzeć do inkubatorów swych komunalnych ścian, tkanych z poczerwia cegieł i radioaktywnych surowców.
Wszyscy pierzchali przed zbliżającym się deszczem.
Pomniki stały jak zwykle.
— Kupiłem swojej królowej korale koloru koralowego. Kupiłem swojej królowej korale koloru koralowego. Kupiłem…
Przerywam. Upijam wody. Powinna być gazowana lub niegazowana. Do wyboru. Jest tylko gazowana. Odstawiam naczynie na stolik, patrząc spod przymrużonych oczu jak dwutlenek węgla, którym jest nasycona, tańczy bąbelkami w szklance.
— Kupiłem swojej królowej korale koloru koralowego. — Spoglądam na terapeutkę przez pajęczynę zmęczenia i zniechęcenia. Jest cierpliwa. Ja jestem bardziej cierpliwy. — Kupiłem swojej królowej…
— Monsieur Balzac.
(Jednak nie. Nie jest aż tak cierpliwa).
— …korale koloru koralowego. Kup…
— Adalbert, czy mógłbyś przestać?
Nie ja wlewałem wodę do tego morza. Nie ja budowałem łódkę. Ja tylko płynę. Trudno.
— Kupiłem swojej królowej…
— Moustique, wystarczy!
(Wystarczy. Słowo klucz. Szkoda, że ofiara Monsieur Chanteur d’opèra* go nie znała. Swoją drogą, zawsze przed otwarciem mieszkania kręciłem kluczami na palcu. Teraz już nie mam kluczy. Teraz już nigdzie nie mieszkam).
Spoglądam na Mme psychologue, dame Blanche.
Kredowa spódnica powleka seksapil skromnością. Żakiet nieco zbyt duży. Tak, żeby, broń Boże, nie trzeszczał w szwach, kiedy w odwiecznej pozie zasłuchania będzie zaplatać ręce. Ciemne rajstopy ukrywają żylaki, które w jej wieku bardzo często są normą. Bordowe półbuty Lennona z wielką kokardą na środku kontrastują z bielą wykładziny wyłożoną w całym pomieszczeniu. Całość pokazująca dobitnie, że nawet dobrze skomponowany popiół może wciąż być jedwabny.
Chwilę walczymy, wzajemnie się oceniając. Rodopsyna, czyli czerwień wzrokowa, wlewa się i wylewa. Jedna z czterech rozpostartych nad nami jarzeniówek skwierczy w równych odstępach, co jest rysą na miejscu mającym imitować bezpieczeństwo.
— Przepraszam cię, Adalbert. Nie powinnam.
Wzdycham. Dopijam wodę. Podobno gazowana lepiej tłumi pragnienie. Tyle że ja od dawna porzuciłem swoją wiarę w „podobno”. Podobno jest śliskie, nietrwałe.
— Nie mów mi Adalbert.
— Balzac?
Rozglądam się z uwagą po pomieszczeniu. Wystrój zaprojektowano tak, żeby przytłoczyć. Osaczyć. Poukładane na regałowych półkach książki stoją na tyle blisko, by sczytując tytuły, móc się poczuć nieważnym. Niewartościowym. Kotara malachitowego koloru nie wpuszcza zbyt wiele światła, choć może być to zasługa grubej warstwy zaokiennej szarości. Kanapa jest zbyt wygodna, by jej uwierzyć na słowo.
— Kupiłem swojej królowej korale koloru koralowego — intonuję, patrząc, jak w pierwszych oznakach irytacji zakłada nogę na nogę. Oglądałem kiedyś „Nagi Instynkt”. Nie ma związku. — Kupiłem swojej królowej korale koloru koralowego.
— Dlaczego to robisz, Moustique?
Z plastikowej półlitrówki dolewam jeszcze pół szklanki. Następnie zgniatam butelkę w dłoni. Zawsze, jeśli jestem od czegoś silniejszy, to to niszczę.
— Przed chwilą użyłaś na mnie atrybucji. Opisałaś mnie naiwną teorią przyczynowości. To powierzchowne. Zostało nam dwadzieścia parę minut. Poćwiczę więc coś, co mi nigdy za specjalnie nie wychodziło.
Na twarzy mej rozmówczyni wciąż dominuje tępa ospałość, obleczona w przymus pracy ze mną. Wypijam resztę, by nawilżyć gardziel przed ćwiczeniem.
— To była zwyczajna indagacja… Moustique. Wypytywanie.
Łącząca nas więź jest niczym chimera. Skrzydlacie nierzeczywista.
— Popraw więc wyraz zasłuchania na twarzy, bo kiedy nie umiesz nawet pytać, to…
— Co ci się śni? Co ci się śniło ostatnio?
— Śnią mi się pociągi i paniusie z targu.
Tym razem ona wzdycha. Trochę przy tym wygląda, jakby od mózgu w dół zaczynała konać. Nieme pytanie: „Co my właściwie robimy?”, obtańcowuje pokój.
— Mam dość. Po prostu opowiedz sam.
II – Znajoma mi noc. I ja jej znajomym
— Tej jebanej nocy nawet deszcz na mnie spluwał. Okapy ulewy siekały miarowo, ukosem. Głos mówił: Będziesz musiał to znieść. To nie był jednak mój głos. Swojego bym nie posłuchał.
Przedzierałem się przez ściany paprocianych lasów. Było późno, nie ciemno. Chociaż ciemno też, ale późno dla niej.
Jesień ma to do siebie, pani doktor, że robaki wychodzą na żer. Dziury w liściach są wszędzie. Sama chałupa była bardzo uboga. Taka przybudówka na polu. Bardziej karczoch niż dom.
(Pyta: i co? Mówię jej: i co).
— Śmierć musiała przyjść do niej gdzieś w trakcie kolacji. Brudne ślady walki były wszędzie. Ten większy, opasły, siedział przy stole.
Pił.
Widocznie napchał się kęsami jej cierpienia i po prostu pił, dając upust litości nad sobą. Widać było, że nie przyszedł z daleka. Że był znajomym. Coś jak… miejski autobus, jeżdżący ciągle po tej samej trasie.
— Kto dał ci pewność ich zła?
— Drugi, mniejszy, stał nad zwłokami i trzaskał w ekscytacji kapucyna. Widziałem dobrze. Wątpię, żebym zapomniał.
— Słucham?
— Walił konia do zwłok. Postanowiłem zabić go pierwszego.
Chwila ciszy. Wymownej. Ciężkiej. Takiej, jaka może być w kosmosie.
— Postanowiłeś go pierwszego „wyeliminować”, prawda?
— Postanowiłem go zabić. Skrzywdzić. Zadać ból.
Odchyla głowę, machinalnym ruchem ściągając gumkę z włosów. Bezwiedny trzepot wielu par skrzydeł naraz. Farbowane włosy obrastające farbowaną osobowość.
— Wiesz, Moustique, że ja to wszystko spisuję? Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Że tak to działa?
— Pani doktor, nie udawajmy dalej. Tylko kolory tęczy są naiwne.
Zwracam uwagę na jej szczupłą, anorektyczną wręcz, szyję. Kult szpetoty obwarowany maleńkim błyskiem szafirowego kolczyka. Tłusty deszcz uderza z furią o szyby. Ci, co nie zdążyli, już zapewne nie zdążą. Kiedy ponownie przemawia, głos ma naprawdę szczery. Moje małe zwycięstwo. Moje la petite victoire.
— Jednym obrona konieczna, innym morderstwo, Moustique. Trzymam pióro, ale jeszcze nie piszę. Przyniosę ci więcej wody, jeśli chcesz.
Proszę o to. Kobieta znika, by po chwili wrócić ze szklaną butelką Perriera. Zielone szkło uspokaja prawie tak samo, jak noc. Porywisty wiatr jest idealnym partnerem dla moich wyznań. Tym razem piję z butelki, by zaakcentować jasność odstawianych właśnie na bok konwenansów.
Wznawiam.
— Ja już nie wrócę, proszę pani doktor. Tamtej nocy oparłem podbródek o krawędź. Od tego czasu mam pełną skrzynkę roboczo pisanych listów. Rozumie pani? Nie mam komu ich wysłać, ale ciągle muszę je zapisywać. Coś mi każe sprawdzać na każdym kroku, czy istniejemy.
Kobieta kreśli w notesie. Pewnie to robi skrótami, żeby nie wybić mnie z transu, gdyż przerwa jest niemalże sekundowa. Cenię ją za ten detal.
— Mów, mów — rzuca znad okularów. — Mów, Moustique.
Kontynuuję.
III – Przyjmę cios od wody, której drżą krawędzie
— Miała najbardziej martwy uśmiech, po jakim płakałem. Obramowany ciemnym listowiem już krzepnącej krwi. Wyglądała jak odlew, w którym zgasło życie.
Poczerniałe żyły na przegubach. Popękane oczy niczym słoje bagiennego dębu. Rozerżnięte gardło ze stwardniałym od pośmiertnego chłodu wylotem pozwalało bez większego trudu wejrzeć do środka. Z wychudłej, potrzaskanej klatki, gałęzie żeber straszyły kościaną bielą. Ramię poszarpane jak od zębów. Kurwa mać. Taniec miłości, kiedy tylko jedno z partnerów ma w dowodzie wypisane: wilkołak.
(Kobieta przełyka ślinę. Zapisuje. Nieprzyjemny skrzyp pióra ułatwia mi powrót do wspomnień. Tych… o paznokciach).
— Przesiąkły żółcią bandaż w taniej imitacji przepaski na oczy, wczepiony w kok włosów. Zrogowaciałe paznokcie tak ściśle łączące piękno z bestialstwem. Nie ma piękniejszych paznokci, pani doktor, niż te obczernione gnilną ziemią. Połamane walką zęby. Jakby wyniszczone jadłospisem z cegieł.
Miałem dość tych widoków. Wszedłem.
Madame Blanche unosi wzrok.
— Nie bałeś się? Tak zwyczajnie? Po ludzku?
— Jedynie tego, że będę zbyt ciężki w nogach. Że idąc przez podtopione pola, zbytnio oblazło mnie błoto. I tak było. Tylko że nie miało to większego znaczenia.
Kobieta przeciera okulary. Cichym, rzeczowym głosem, prosi o dalszy ciąg. Słowo: „kontynuuj” jest niczym katana. Krótsze niżby się mogło zdawać, zważywszy na liczbę liter. Drapieżnie oznajmiające jej gotowość.
Nim zbieram dostatecznie dużo tlenu, wyprzedza mnie głośny grzmot. Wraz z nim wzmaga się deszcz torpedujący parapet. Unoszę wzrok w tamtą stronę. Ona odwraca głowę. Szaleństwo matki natury gra naszym tonem. Wedle zegara wiszącego na ścianie już powinniśmy się żegnać. Wystudiowany uśmiech, rybia dłoń, niewprawne ruchy palców mocujących się z guzikami w palcie.
Tymczasem ciągle dla siebie istniejemy. Odległość jakieś dwa metry. Twarzą w twarz.
— Oszacowałem, że większy, ledwie się trzyma na nogach. Wszedłem zatem od sieni, minąłem go i zabiłem mniejszego.
— Tak po prostu?
— Tak po prostu. To my nadajemy mityczną rangę śmierci, ale tak naprawdę uzyskać ją nie jest trudno. Powiedziałbym, że często jej paliwem jest koktajl ze wzburzenia, ale ja byłem bardzo spokojny. Wiem, że to wyznanie jest dla mnie niekorzystne, pani doktor, ale w ciemności nocy trzeba ufać temu, co czuje się, biorąc w dłonie.
(Oczy przeczą, ale usta proszą mnie o więcej).
— Chciałem wiedzieć, zrozumieć. Przywitałem się z większym. Tym opasłym. Był niegroźny. Ledwie się trzymał. Miał niezgrabny uścisk, ale ból musiał zadawać zgrabnie. Skóra plamiasta. Pocętkowana brudem. Dwa pierdolone nosy.
— Jak to, dwa nosy?
— Dwa nosy. Jak strzelba, obrzyn. Jeden obok drugiego, tylko rozpołowione. W każdym po jednej dziurce więc teoretycznie to był jeden, ale za to ogromny. Jakby to ująć? Nie wiem. Może wypadek? Nie powinniśmy już kończyć? Jest po czasie.
— Widzisz, co się dzieje za oknami. Nikt nie przyjdzie. Mów!
— Nie ma już wiele do dodania, pani doktor. Chwilę go posłuchałem, potem wsadziłem nóż. Od dołu, prościutko pod szyję. Wszedł miękko. Wyniosłem z tego refleksję, że łatwiej się zarzyna ciała obtoczone tłuszczem. Kościste są jakby bardziej spięte. Zawsze to jakaś wiedza.
Tylko po dźwięku butelki stukającej o szklankę, gdy kobieta nalewa sobie wody, można dojrzeć, jak bardzo jest poruszona. W środku musi aż kipieć. Na zewnątrz – profesjonalnie. Zaczynam ją darzyć sympatią.
— Wpierw jęczał jedynie w przestrzeń. Bełkotał, że odbiera blask oczom, bo i tak upływ czasu niweczy wszelkie rzeczy świata. Że łamani będą w słońcu, aż słońce się złamie. Potem zaczął paplać o dziewczynie. Łkał na tyle, ile miał pary w gardle. A miał tyle, że mógł zostać operowym śpiewakiem, pani doktor.
„Moja biedna, mała cudzołożnico. Tak prawie cię kocham!” – krzyczał. Przyjrzałem się jego dłoniom, ale nie wyglądało, żeby był uwikłany w jakieś kościelne romanse. Wielkie ręce, ale żadnej obrączki. Nie ma w sumie co dalej opowiadać. Wie pani, co było. Zabiłem go. Nim wsadziłem ostrze, powiedział jeszcze, że na tej smutnej ziemi wytłacza go zło.
Koniec.
— Dlaczego, Moustique? — pyta.
— Już pani powiedziałem dlaczego. Nie wiem, co mógłbym dodać.
Pani Blanche ogryzuje końcówkę od okularów. Twarz jej blednie.
— Nie, nie. Dlaczego mi to wszystko powiedziałeś, dopiero kiedy zwróciłam się do ciebie per Moustique?
Wyciągam z cholewki buta nóż, patrząc, jak pięknie drży.
— Jestem Moustique, moja droga madame. Komar. Jako taki, by żyć, muszę upijać krew. Następne twoje pytanie powinno brzmieć: ile z tego wszystkiego było prawdą?
Kobieta wstaje. Deszcz wciąż uderza o szyby.
Tak piękne jest to, że wiemy.
* bardzo luźna inspiracja wierszem Charlesa Simica, pod tym samym tytułem.
Pietrzyk Rafał (Canulas). Średnio radosny mieszkaniec obrzeż stolicy z wrodzonym (ale też nabytym i rozwiniętym) upośledzeniem topograficznym. Umie dobrze zabłądzić.
Niezdeklarowany fan niektórych sportów i tako kilku uprawiacz. Autor-Amator, wychowany na B-klasowym kinie grozy jeszcze z epoki kaset VHS i wielogodzinnych sesjach role-play, do których mu zostało oblubienie. Lubi dobrze zjeść i… jeszcze po tym zjeść, lecz grubasem nie jest. Podobno nie przeszkadza mu zimno, choć – jako notoryczny rowerzysta – nie bardzo przyjaźni się z deszczem. Zaczął pisać, kiedy ostatecznie stwierdził, że nie umie rysować, malować, rzeźbić oraz śpiewać.
Literacko najlepiej czuje się w gatunkach szeroko-pojętej grozy oraz prozie poetyckiej, którą często oszyldowuje jako Brudne Noir.