Pamiętam? Wchodziłam pospiesznie po schodach – szerokich, drewnianych, powyginanych przez ruski zabór, nocnych bywalców służbówek na ostatnim piętrze, adwokatów o semickich profilach, peerelowskich ordynusów. Przez kogo jeszcze? Przez nas – praktykantów, stażystów, sługusów oraz przez nich – dziennikarzy lokalnych, czyli ani stołecznych, ani ważnych, i jeszcze przez naczelnego i jego wice.
Byłam spóźniona, jak zawsze. Usiłowałam przeskakiwać stopnie po dwa. To była przedwojenna, solidna robota – taka z rozmachem. Miałam spódnicę do kolan, wąską niestety. Na pierwszym półpiętrze dałam za wygraną i zaczęłam kroczyć ku górze z godnością królowej. Moja dłoń ślizgała się na zimnej, drewnianej poręczy.
Redakcja była na drugim piętrze. Otworzyłam ciężkie drzwi ze spokojem. Przyszłam po wpis do indeksu i od niechcenia. To było w moim rodzinnym mieście. Od niechcenia przebywałam w nim na wakacyjnej zsyłce, która służyła podtrzymywaniu iluzji, że też je lubiłam. Kraków i moje krakowskie studia lubiłam bardziej.
W przedsionku miejscowej redakcji wywieszone było duże zdjęcie zespołu w towarzystwie Naczelnego naczelnych. Naczelny naczelnych w dziewięćdziesiątym piątym roku dał pamiętny wykład o podwójnej tożsamości narodowej; „pamięć polska, pamięć żydowska”. Czytając go dwadzieścia lat później, wlewałam w siebie wódkę polską i wylewałam filosemickie łzy.
Spóźnienie nie zrobiło żadnego wrażenia, nikt mnie nie zauważył. Tylko wice przeleciał wzrokiem moje sutki i burknął o biurczynie w kącie. Kąt był przeznaczony dla „ostatnich z ostatnich”. Dla mnie i dla ciebie – dla praktykantki i dla stażysty.
Pamiętam? Wydawało mi się wtedy, że byłeś tam od zawsze, że byłeś wiecznym stażystą – bez określonego wieku ani nawet określonej epoki. Byłeś dokładnie tak bezbarwny, znużony i zszarzały jak cała redakcja. Oni wszyscy wyglądali jak aktorzy teatru poszarzałych cieni pośród zabrudzonych, poszarzałych ścian i odłażącej farby. Nie wiem, jaki był kolor twoich oczu i włosów. Na pewno nosiłeś okulary, nie byłeś gruby ani chudy, niski ani wysoki i jeszcze – o czym wolałabym zapomnieć – miałeś na sobie dwudziestopierwszowieczną wersję tureckiego sweterka, oczywiście w kolorze szarym. I najważniejsze: wtedy na pewno pamiętałam twoje imię, a może nawet nazwisko.
Nikt się nami za bardzo nie zajmował. My zajęliśmy się sobą. Zbiegaliśmy szybko po wysłużonych drewnianych stopniach, podnosząc za sobą tuman może i stuletniego kurzu, i wysypywaliśmy się jak pingpongowe piłeczki wprost na rozedrgane sierpniowym słońcem śródmieście.
Byłeś małomówny, co ja nadrabiałam babskim słowotokiem. Koncentrował się głównie na kontestowaniu tego peryferyjnego miasta. Stroszyłam przed tobą piórka kolorowego krakowskiego ptaka – już się wtedy za krakowiankę uważałam, ale nie tę ludową, tylko tę z jakiejś bliżej nieznanej klubowo-dragowej bohemy. Dla podtrzymania efektu wow operowałam słownictwem typu „a weźże nie pitol” czy „u nas na Chujocie liczą nam już punkty w systemie ECTS”.
Wice kazał nam szukać tematów na mieście. Ja zachęcałam cię, żebyśmy ich szukali nad perełką czy nad żubrówką z sokiem jabłkowym w tej luzackiej knajpie przy deptaku. Opowiedziałeś mi w niej o swojej pięciotysięcznej miejscowości, o tym, że jesteś jej chlubą, bo skończyłeś dwa kierunki na uniwersytecie w moim rodzinnym mieście. Mało tego, byłeś również prymusem i na obu kierunkach pobierałeś stypendium naukowe. Inaczej nie miałbyś się jak utrzymać. Naigrawałam się z ciebie, że pewnie dzięki tej sławie dzierżyłeś prym w procesji Bożego Ciała tuż za waszym proboszczem. Potem zmuszałam cię do przepijania wespół ze mną twojego stażowego. Wspomniałeś też cicho, że czekasz na wieloletnią, jeszcze licealną narzeczoną. Mówiłeś, że dołączy do ciebie dopiero za rok, kiedy w końcu uda jej się skończyć językowy koledż mieszczący się w jakiejś powiatowej dziurze.
Pamiętam? Raz porządnie się urżnęliśmy – zaczęliśmy już po jedenastej i zataczając się, wpadliśmy na wice i naczelnego, wracających z obiadku w Europie. Te obiadki były dla ciebie synonimem życiowego sukcesu. Bardzo się obawiałeś, że odbiorą ci staż, co byłoby dla ciebie niepowetowaną stratą, a poza tym okryłbyś się złą sławą przed swoimi lokalsami. Nic takiego się nie stało, tylko potem już wice bardziej nas w ciągu dnia kontrolował. Zaczął też ostentacyjnie wyzywać mnie od wkurwiająco bezczelnych, durnowatych panienek, które nadają się tylko do siedzenia pod biurkiem. Nie dodał, że najlepiej pod jego. Do ciebie nic nie miał. Ty byłeś poczciwcem.
Dla niepoznaki pisałam artykuliny – o wzrostach cen paliw, wieczorkach poetyckich emerytek, przebudowie skrzyżowania przy wylocie na twoją miejscowość. Kiedyś poszliśmy z reporterską interwencją do MOPS-u; rozpętała się chryja o wyprawki szkolne dla biednych dzieci. Wice pozwolił nam zabrać redakcyjny dyktafon. Niedziałający, jak się potem okazało. Stałam z notesem pod MOPS-em otoczona grupką domagających się dziejowej sprawiedliwości matek o młodych twarzach i bezzębnie starych dziąsłach. Przekrzykiwały się jak przekupki, rozdziawiając wybrakowane jamy ustne, z których – ku mojemu zadowoleniu – wychodziło „pani redaktor to” i „pani redaktor tamto”, i „teraz ja, ja, pani redaktor”.
Pamiętam? Zastygłeś. Oparłeś się o pień starego jesionu rosnącego pośrodku śródmiejskiego podwórza i patrzyłeś na mnie jak na pozaziemską, świetlistą postać. To się już wtedy zadziało poza tobą, jesionem i tamtym podwórzem, w trakcie tamtego sierpniowego popołudnia. To nie było jeszcze ani dobre, ani złe. Jeszcze. Bo jeszcze wtedy pamiętałam twoje imię.
Nie wiem, czy moje redakcyjne praktyki trwały cztery, czy sześć tygodni, ale wiem, że tuż przed moim odjazdem do Krakowa spotkaliśmy się wieczorem na mieście. Nie po raz pierwszy. Po raz ostatni. Chyba chciałeś mi zaimponować i dlatego przyniosłeś trochę marihuany. Wypaliliśmy ją ot tak po prostu w knajpianym ogródku. Ty się trochę tej ostentacyjności lękałeś, ale ja ci przygadałam, żebyś nie był, kurwa, taki drobnomieszczański.
Dobrze się nam gadało, THC dodało ci nonszalancji i zacząłeś mi się wydawać ciut pociągający. Potem zabrałeś mnie o trzeciej w nocy na przechadzkę po Starym Mieście i opowiedziałeś historię mojego miasta widzianą twoimi oczami. To było mądre i ważne. Usiedliśmy pijani i zmęczeni na długich schodach od Hartwigów. Objąłeś mnie ramieniem, a ja się w nie wtuliłam i stwierdziłam ze zdziwieniem, że pasuje mi twój zapach. Zamarliśmy tak we dwoje i chwilę podumaliśmy o naszym przyszłym życiu, ale nie tym wspólnym, tylko naszym własnym, każdym z osobna. Trochę przestraszyłam się tamtych przemyśleń, ale twój zapach za chwilę mnie uspokoił. Wzięliśmy razem taksówkę, mieszkałeś po drodze, i ku mojemu zaskoczeniu zapłaciłeś za kurs i nawet dodałeś sowity napiwek. Kiedy wysiadałeś – pocałowałeś mnie w usta. Zwykłe wzajemne dotknięcie warg. Wydało mi się ono bardzo braterskie.
Pamiętam? Zapomniałam potem o tobie. Zadzwoniłeś z raz czy dwa razy, góra trzy. Później nie chciało mi się odpowiadać na twoje zdawkowe, a może nieśmiałe SMS-y. Tym bardziej że już zdążyłam opowiedzieć krakowskiej kumpeli o poznanym w prowincjonalnej gazecie kolesiu, który w sierpniu chodził w tureckim sweterku z obawy przed chłodną wilgocią redakcyjnej kamienicy. Kumpela skwitowała wtedy: „No weźże nie pierdol, co za wsiok” – i już potem o tobie nie rozmawiałyśmy.
Zdziwiłam się, gdy pół roku później odebrałam telefon od twojego – jak się potem okazało – najlepszego przyjaciela. Poinformował mnie, że rozpadło się twoje narzeczeństwo i że organizuje dla ciebie urodzinową imprezę niespodziankę. Twój przyjaciel dość dobitnie dał mi do zrozumienia, że dobrze by było, gdybym też się pojawiła. Powiedziałam mu: „Bawcie się dobrze, ale ja mam zupełnie inne plany”. I wiesz, on jakoś tak na mnie naskoczył, nakrzyczał i trochę – ale tak tylko trochę – mnie to zaniepokoiło.
Pamiętam? Tak… Przyjechałam kolejnego lata do rodzinnego miasta i poszłam do naszej redakcji po ksero dorobku dziennikarskiego, czyli po swoje jednoszpaltowe wypociny, i nawet cieszyłam się na spotkanie z tobą. Parę razy chwaliłeś mi się, że naczelny chce z tobą podpisać po stażu umowę o pracę. Znowu natknęłam się na wice, ale on tym razem nie musnął spojrzeniem moich sutków, choć znowu stanęły dęba od grobowej wilgoci. Patrzył mi ze smutkiem w oczy i opowiadał o twoim odejściu.
Podczas urodzinowej imprezy niespodzianki – największą niespodziankę sprawiłeś ty. W ferworze zabawy opuściłeś znajomych, i zupełnie niepostrzeżenie powiesiłeś się w kotłowni bloku, w którym wynajmowałeś stancję. Nawet twój przyjaciel nie wpadł na to, by tam cię szukać. Dopiero następnego dnia znalazła cię twoja sąsiadka, starsza pani, której czasem robiłeś cięższe zakupy. Lubiła ci się za to odwdzięczać przetworami. Przynosiła je z piwnicy położonej tuż koło kotłowni.
Pamiętam? Nie… Nie pamiętam dziś nawet twojego imienia. Czasem – kiedy leżę w półśnie, a w moim krwiobiegu gromadzi się niemal cała tablica Mendelejewa, która wchodzi w skład niebieskich, białych i żółtych kulistości antydepresantów i innych psychotropów – wydaje mi się, że czuję twój zapach. Ten zapach przychodzi do mnie przez zakratowane okna mojej szpitalnej sali i przenosi mnie znowu na te schody, do Zaułka Hartwigów.
Pamiętam? Tak… I wtedy dopiero przypominam sobie twoje imię… Arturze, Macieju, Dawidzie. Tak od niechcenia, jak od niechcenia – może mojego, może twojego – odłożyłeś, nie wiedzieć czemu, okulary na stary olejowy grzejnik. Tak jakbyś nie chciał się zadręczać zamawianiem do nich szkieł.
Potem za pomocą skakanki, która dawno temu należała do córki twojej sąsiadki, przerwałeś sobie rdzeń kręgowy.
Pamiętam. Mój kochany i jedyny… Arturze, Macieju, Dawidzie.
Aleksandra Igras, rocznik 1981, ukończyła Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z urodzenia i zamieszkania Lublinianka. Po studiach pracowała w agencji reklamowej, w której zajmowała się copywritingiem. Był to jednak epizod. Od wielu lat jest przedsiębiorcą. Ostatnio odkryła prozę Łuczeńczyka i bardzo ją to ucieszyło.