Środek jesieni. Nie, kłamię. Dzień po nim. Do zimy został niecały miesiąc. Mimo to w tym bardzo chorym kraju ludzie spacerują. Z parasolką, bo deszcz może przyjść w każdej chwili. Niektórzy z kartonem, gdyż trzeba się chronić na wszystkie dostępne sposoby. Płonący znicz w dłoni, żeby ogrzać lewą rękę. Strój kwiatów w drugiej roztacza przyjemny zapach; próbuje zakryć zgniliznę rzeczywistości. Przyjemne wyjścia z domu minęły. Czy to znowu ten desperacki czas, kiedy trzeba rozgrywać desperackie partie o desperackie stawki?
Dzień w dzień tak samo. Czuć napięcie. Nerwowy chód, wkurwienie w powietrzu. Mija ponad tydzień; ile strach jeszcze będzie trzymał w szponach? Kiedy przyjdzie na mnie czas?
W oddali burza. Błyskawice, średniowieczne wręcz ciemności. Słychać krzyki i tupot tysięcy stóp. Idą. Ludzie wychylają się z okien. Już nie ma podziału, bo wszyscy czują, że coś nadchodzi. Nie ma kolorowych dni. Żyją, już za nic mając zdrowie, bo walka trwa o coś innego.
Po kogo przyjdzie Potworek? Kolej na rudych czy blondynki? Najpierw spalić domy czy ludzi? A co z samochodami, wolnością, miłością czy lodami? Przyszło żyć w takich czasach, że nie pójdzie się do budki. Ona zamknięta.
Widać tysiące. W tym mieście i setkach innych. Idą, skaczą i krzyczą. Koniec radości. Wracają do zamkniętych domów. Jedna duszyczka została. Jest już ciemno. Zostawiła jeden karton, drugi ma w ręku. Do obrony? Nie można noża, gazu. Za duża pokusa, żeby użyć.
Telefon, klucze, dowód. Czarny strój, skórzana kurtka i gruby szalik. Ogrzeją podczas kilku godzin spaceru. A wracając? Dwadzieścia minut chłodu.
Czuje mój oddech? A mówili, że nie będzie szła sama. Wystarczająco odważna, żeby wyjść z domu, ale wrócić już nie chce. Wie, że czeka ją rozmowa z babcią na facebook’u. Jest dumna, ale się o nią martwi. O swoją małą, dorosłą dziewczynkę. Chce wiedzieć, że nic jej nie jest.
Ponoć mężczyźni, kiedy idą wieczorami, nie boją się niczego. Prą przed siebie. Kobietki trzymają klucze w kieszeni, niczym pazury. Lwice, gotowe się bronić kawałkiem żelastwa. One rozglądają się dookoła; są czujne, bo zewsząd może nadejść zagrożenie. Bezpieczeństwo? Nie tu, nie teraz.
Dziewczynka z kartonem czuje ich obecność. Patrzą na nią niczym drapieżnicy. Wiedzą, skąd wraca. Pewnie myślą, że znają jej poglądy, za co walczy, czemu tam była. Że kolejna lewacka szmata, która je małe dzieci.
Skoro taka odważna, to czemu teraz się boi? Kuli się w swojej jesiennej kurtce. Wiatr wieje. Wolałaby być już w pokoju, z książką i kubkiem herbaty. Nie dane jej to. Rozgląda się dookoła. Czemu do kogoś nie zadzwoni? Ponoć to najlepszy sposób, jeśli idzie się samotnie. Czyjaś życzliwa obecność, nawet wirtualna, pomoże. Będzie się mniej bała. Chyba nie wpadła na to.
Przypomina trochę wilczycę, która wyczuła niebezpieczeństwo. Idzie dalej, ale nerwowo. Jest ostrożna. Chce się znaleźć w bezpiecznym miejscu, ale wie, że bieg czy gwałtowne ruchy wyzwolą w nich instynkt polowania. Nie ma najmniejszych szans.
Mówili, żeby nie iść krótkimi, ciemnymi uliczkami. Nadrabia drogi, ale stara się iść głównymi. Jest jednak mało ludzi. A ci, których napotyka, patrzą tylko krzywym wzrokiem.
Jakaś kobieta wychyla się z balkonu. Pali papierosa i obserwuje. Nie będzie reagować.
Dziewczyna wyobraża sobie, że nie jest sama. Wraca, jak jeszcze kilka miesięcy temu, z innego spotkania. Wtedy była z koleżanką, wesoło rozmawiały, że trzeba walczyć. Teraz też wróci bezpiecznie. Jakiś obcy na pewno jej pomoże, jeśli poprosi. Jest przyzwyczajona do tego, że są dla niej delikatni. Waży pięćdziesiąt kilo, ma niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Jest miła, grzeczna, z szacunkiem zwraca się do dorosłych. Została nauczona tej samej kindersztuby, co babcia. Co się stało ze światem, że nawet takie chuchro musi wykrzykiwać bluzgi?
Żaden drapieżnik się nią nie naje.
Zbliża się do ulicy, na której mieszka. Pamiętaj, mała, żadnych gwałtownych ruchów. Może uda ci się dojść do domu. Będziesz jedną z tych, które przetrwały. Jeszcze się zaśmiejesz i na twoich policzkach pojawią się te słynne dołeczki.
Latarnie świecą. Dziewczynka przechodzi przez pasy na drugą stronę ulicy. Już widzi swoją klatkę.
Miałaś tak blisko. Kilka metrów. Gdybyś odsunęła się od budynku po prawej, nikt by cię nie złapał. Wiatr poplątałby ci włosy, a twoje ręce byłyby wolne. Nie byłabyś kolejną bezimienną ofiarą w mieście, gdzie tysiące takich jak ty chcą się uczyć.
Nie stałbym nad tobą, dotykając zimnej twarzy. Oczy, które chciały patrzeć w przyszłość, są zastygłe. Słychać jeszcze w oddali śmiech drapieżników. Nie martw się, malutka, na nich kiedyś też przyjdzie czas. Babcia zapłacze tylko nad tobą, bo byłaś jej małą bohaterką.
Kiedyś niby już była najlepsza i najgorsza z epok, wiek wolności i wiek szaleństwa, czas wiary i czas rozumu, okres światła i okres mroków, jesień wchodzących nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nimi i nic nie mieli przed sobą. Dążyli prosto w stronę nieba i kroczyli prosto w kierunku odwrotnym.
A ta mała dziewczynka? Powiedzieli, że zasłużyła.
Ticjo Pawlaczyk, ur. 1998 r. Studentka Studiów Pisarskich na Uniwersytecie Szczecińskim.