Palę 60 papierosów dziennie, by przeżyć. Odzieram krtań z resztek godności, zapycham płuca rdzewną smołą. Wstrzymuję kaszel najdłużej jak mogę, a gdy w końcu mnie dopada, brzmię gorzej niż gruźlik. W dobie koronawirusa nikt nie odbiera tego spokojnie. Ludzie odchodzą jak najdalej, a mi w ten sposób jest dobrze. Puste kolejki. Ciche korytarze. Bezdech echa.
W nocy już nie chcę wychodzić na balkon. Zadymiam cały pokój. Zasypiać w oparach nikotynowego niesmaku – błogość, na którą nie zasługuję. Krótki oddech, ledwo wyłapuję tlen w przesuwających się cząsteczkach dwutlenku węgla. Bliżej tu do dziury ozonowej, tam mnie ciągnie. Wszystko to i śmierdząca lepkość, żółto-zielona flegma wydostająca się z gardła brzmią lepiej od wymiocin po alkoholu, po niej nie poczuję się wcale korzystniej, a mimo to odetchnę z ulgą. Moje ciało będzie wciąż słabe, jak mój umysł. Pełnia kompatybilności, harmonia i piękno. Okładka, która jest spójna z treścią. Ziemista cera, podkrążone oczy i żółte palce oraz zęby. Pozory są dla zamaskowanych, a ja moje maski przepaliłam. Mogą się spodziewać czegoś obleśnego.
Mimo kołysania, leżenia na chmurze, nie umiem spać. Wkładam sobie papierosa między uda i odpalam. Zaciągam się do macicy, wypełniam ją ołowiem. Jajniki stają się szare, mrużą oczy. Może dzięki temu jestem mniej wstrętna. Możliwość płodzenia dzieci w moim przypadku jest zatrważająca. Mój szkrab byłby pokryty żółtym śluzem, później – osadem nazębnym. Miałby czerwone oczy. Po porodzie, w chwili odcięcia pępowiny uniósłby się, zatruwając swoje małe uszy. Byłby widmem, istniejącym tak długo, jak ktoś patrzy. Kiedy wszyscy zamknęliby swoje oczy, niemowlę rozpłynęłoby się w zbyt zbitych i wysokich decybelach. Ja stałabym się jedynie odgłosem powyżej e-molla.
Zaciągam i odkrztuszam – jajeczka, krew, sperma. Łóżko jest mokre, staje się łożyskiem, które krwawi raz na 9 miesięcy, przez 1 dzień. Nie zapisuję cyklu, który bębni w uszach. Wolę wtedy zabić swoje dziecko. Chowam je odkąd się urodziłam. Czuję jak rośnie we mnie, goni każdą emocję, jakby bawiło się w berka. A gdy którąś dopada – nie ucieka, nie chowa się. Patrzy, a jego oczy robią się czarne, zapadła noc. Wtedy zapomina się, że kiedyś przyjdzie kolejny dzień. Może nie rano, nie za tydzień, ale za rok. Przyjdzie, a póki co: dziecko boi się, przeżywa wszystko dwa razy mocniej, kłucie w jego ciele je paraliżuje, bo nie widzi igieł. Nie umie znaleźć źródła, dowiedzieć się, kiedy wszystko ustanie. Wkrótce spogląda na mnie, błagalnie, swoimi nocnymi oczami bez cieni.
Dziecko patrzy na mnie od 26 lat i próbuje się wydostać. Ciało wydaje mu się za duże, zbyt brudne, mimo iż kiedyś lubiło babrać się w błocie. Wciąga je coraz bardziej. Chciałabym mu pomóc, dać mu raka lub przynajmniej je zamglić. Wciąż robię rzeźby na skórze, niech wypłynie. Wciąż zasklepiam rany ogniem. Dziecko nie zasługuje na to ciało, które mu daję. Dla niego jest zbyt nieczyste, dla mnie jeszcze za zdrowe. Zbyt wyniosłe, jak na jego brak potencjału. Za piękne, jak na brzydotę. Dziecko wciąż prosi o obietnice, których nie mam jak spełnić. Lub brakuje mi chęci. Mimo to sama lubię mieć obietnicę przy sobie.
Palę 60 papierosów dziennie, aby utrzymać się przy życiu. Podtrzymać obietnicę śmierci.
Maria Czekańska – (ur. 1995 ) Poetka przed debiutem książkowym. Redaktorka naczelna Śląskiej Strefy Gender. Publikowała w „Przekroju”, „Odrze”, „Wizjach”, „Babińcu literackim”, „Liberte” i „Nowej Orgii Myśli”. Jej pasją jest chodzenie na skrajach. Mieszka w Zabrzu.