Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Początek
Marek Baraniecki

Z tej historii nie ulał mi się ani jeden wiersz. Boję się, że jeśli po prostu ją opowiem, moglibyśmy się nie zrozumieć. To mi się zdarza, kiedy za dużo mówię. W słowach przepada to, co mam na myśli. Ja będę zawszę myśleć o nim. O nim opowiadać, bezwiednie i z rozgorączkowaniem, cokolwiek innego by mi się nie trafiło.

Kiedy ruszył w góry, nic mi nie powiedział. Trzęsło nim w kabinie żuka i czuł smród, którego źródła nie rozumiał. Budził w nim niepokój. Jechali przez las. Swoją walizkę trzymał na kolanach, jak najbliżej siebie. Szczegółów musiałam się domyślać, jak dźwięku silnika czy faktury fotela, ale jego samego znałam na wylot. Nie było nic, co mógłby przede mną ukryć. Nic co by go dotyczyło, o czym musiałby mi w ogóle mówić. Mogłam wyczytać z niego wszystko, czego potrzebowałam. Na pace mieli przywiązany pasami wojskowy agregat prądotwórczy. Pokryte sadzą zagęszczenie rur i pojemników, wnętrzności pozbawione korpusu. Kiedy go ładowali na placu, ludzie się patrzyli. Ekspedientka w fartuchu, kobieta z torbą przy płaszczu i dziad z papierosem. Podchodzili do nich, ale nic nie mówili.

            Ruskie, powiedział kierowca, to na ten przykład strasznie boją się wisielców. Raz jechałem, jeszcze we wojsku, odwieźć martwego syna ojcu, żeby pochował. Jechaliśmy też do chaty w lesie, tak jak teraz całkiem było, a jego to na pace mieliśmy, w trumnie. Też dwóch nas było, ja i taki jeden Rusek, i zupełnie małomówny był jak ty, aż mnie ciarki… aż sobie mówię, jak tak sobie przypominam, coby się teraz nie bać, że wtedy to przecież tamten się bał, a nie ja. Wtedy przed zimą nie zdążyliśmy, jednego dnia nam zabrakło, zasypywało nas żywcem, jak jechaliśmy. Jak wysiedliśmy, to śniegu, żeby nie skłamać, całe łydki. No i właśnie na postoju, żeby się wyszczać, w zupełnej dziczy, ten rusek idzie w las i wraca z krzykiem…

Gospodarz chwiał się nieco za bardzo, kiedy pomagał im ściągać worki, które dla niego przywieźli. Kierowca nie ufał mu z agregatem. Szkoda by było upuścić. Skinął na Antoniego i zdjęli go we dwóch, chociaż lekko byłoby dopiero w czterech. Antoni poczuł, jak ciężar łamie go w pół, a agregat leci ku ziemi, niewiele wolniej niż zrobiłby to bez jego pomocy.

Delikatnie, powiedział kierowca, i mruknął jeszcze coś ciszej, do siebie. Zalał agregat ropą i zaczął odpalać. Raz za razem szarpał całym ciałem za linkę. Antoni mógł się tylko przyglądać, jego wątłe rączki i nóżki na niewiele by się zdały. Kierowca już dyszał, przykucnął i spróbował ostatni raz. Rozległ się ryk, bo taki agregat naprawdę ryczy. Stali we trójkę i przyglądali się temu cudowi zmiany spalin w elektryczność, który rozchodził się daleko po lesie. Zapach, dźwięk i wibracje ich hipnotyzowały. Kiedy o tym myślę mam przed oczami kolor ropy i czuję jej lepkość. Dopiero kierowca ocknął się po chwili, że szkoda tej ropy. Podszedł do maszyny i wyłączył ją. Antoniemu wciąż dzwoniło w uszach.

Zwierzynę w pizdu wypłoszyło, krzyknął gospodarz. Usłyszeli go jak z oddali, chociaż stał obok.

A ty taki wielki myśliwy, odparł kierowca. I co, dasz pan potem sam radę?, rzucił do Antoniego, ale ten nie odpowiedział. Chciał prosić, żeby tamten zostawił agregat włączony. Mogliby z gospodarzem od razu zagrać i nie musiałby dotykać tej okropnej maszyny. Ale skoro już wyłączył, to nieważne. I tak nie wiedział, czy starczyłoby ropy, żeby załatwić to w ten sposób. Nie chciał powiedzieć czegoś nie na miejscu i ryzykować wyszydzenia.

            Paliwo, powiedział.

Ta, zostawię trochę w kanistrze, w razie czego dolać.

Ależ to charczy, powiedział gospodarz, kiedy żuk już odjechał.

Wiedział pan, jak to będzie wyglądać, odparł Antoni. Marzł w lichym płaszczu, a przez półbuty czuł wilgoć trawy. Pomyślał, że zima tam musiała być przerażająca. Podniósł walizę i ruszył z nią w stronę chaty. W środku gospodarz zaoferował mu kieliszeczek. Antoni zawahał się, czy coś powiedzieć, ale ostatecznie i tak nie było sensu. Musieli zagrać tamtego wieczora. Trzeźwy czy nie, pomyślał, to już sprawa dziada, który był tylko dziadem, nikim wielkim.

Antoni rozłożył walizkę na podłodze. Wyjął z niej długi zwój kabla, pudełko z pełną klawiaturą i malutki przenośny ekran kineskopowy. Gospodarz podsunął mu metalową miskę, ziemniaki ze śmietaną i kubek wody. Zjedli bez słowa. Antoni podziękował, a gospodarz odniósł miskę.

Jest pan gotów?

Zaczęli od podpisania oficjalnych protokołów Polskiego Związku Warcabowego. To były specjalne, podłużne karty, na których mieli skrupulatnie zapisywać wszystkie swoje ruchy. Ten gospodarz – naprawdę nie mogę sobie przypomnieć, jak miał na imię. Może ktoś je chociaż zanotuje w historii warcabów polskich. We mnie się nie zachowało. Choć muszę mu przyznać, że nawet dobrze kombinował. Gdzie lepiej schować się przed komputerami, niż w lesie, bez prądu? Widzę go, jak rozkłada bezradnie ręce i z uśmiechem dobrodzieja mówi: cóż poradzę, że mieszkam, tam gdzie mieszkam? Kocham nasze lasy. A gnojek komputerowy niech się męczy. Tylko, że ten gnojek, który jechał za warcabistami cały kraj, nie cofnie się przed zwykłym brakiem elektryfikacji. Nie zanim dotrze do swojego mistrza mistrzów. Dla niego tylko on się liczył. Czasem myślę, że chyba tylko jego Antoni postrzegał jako człowieka, i to nie zawsze. Ale to później. Gospodarz rozpalił w kominku. Plansza i piony już leżały na stoliku.

Nieraz zastanawiałam się, jak w Antonim w ogóle mieściły się płuca. Jego tułów przypominał oderwany, zasuszony kawałek plasteliny. Jak długo zajęło mu odpalenie tego agregatu? W ostatniej chwili bał się, że nie da rady, całe przedsięwzięcie szlag trafi, a on wyjdzie na idiotę. Zostałoby mu tylko czekać, jak dziecku, które zsikało się w majtki, choć było już na tyle duże, żeby wiedzieć, jak bardzo nie powinno tego robić. Popłakał się nie ze strachu, na to nie starczyło miejsca przez wysiłek, ale już z ulgi, kiedy agregat ruszył i dotarło do niego, jak blisko był porażki. W chacie odetchnął po raz drugi. Na małym ekraniku śnieżyło dokładnie tak, jak powinno.

Jak ty tu żyjesz, powiedział do gospodarza zasapany. Tamten uśmiechał się durnowato. Musiał sobie wszystko oglądać. Antoni wyklął go pod nosem i usiadł do stolika. Kiedy grał, to był seans spirytystyczny. Tego jednego nikt mu nigdy nie odbierze, nawet jeśli on sam tego nie dostrzegał. Był medium pomiędzy wnętrzem komputera a planszą. Nie tylko ja uważałam, że to było wspaniałe widowisko. Lokalni dziennikarze, którzy byli zmuszani do relacjonowania po krótce turniejów warcabowych, dzięki niemu wreszcie mieli materiał. Zagubione matki z dziećmi, które przypadkiem trafiały do sal gimnastycznych, gdzie te turnieje rozgrywano, nie mogły się napatrzeć. Dzieci nie chciały wychodzić, zbierały się wokół komputera. Podobał mi się, kiedy pokazywał swoją wyższość. Twarz też miał ładną. PZW aktualizowało kolejne nazwiska w nadchodzącej edycji Kompletnej Polskiej Encyklopedii Warcabów, każdy wzbogacając tylko o jedno krótkie zdanie: „pokonany przez komputer”.

Gospodarz pąsowiał z każdym ruchem. Antoni od czasu do czasu notował coś w małym zeszyciku dla samego siebie i spokojnie kończył wygrywać, jedna instrukcja maszynowa po drugiej. Męczył go głód, tamte ziemniaki nie starczyły, ale nic więcej nie było. Wystarczyłoby, żeby powiedział mi, że jedzie, i pozwolił odprowadzić się na pociąg. Przygotowałabym mu coś. Może sama czasem zapominałam zjeść, ale na pewno przyniosłabym coś ze sobą.

W nocy, kiedy było już po wszystkim, Antoni leżał zawinięty w prowizoryczny kokon z koców, które znalazł w szafie, ale i tak telepało go z zimna. Napaliłby jeszcze w kominku, gdyby wiedział jak. Myślał o zapaleniu płuc, myślał nawet o śmierci, o takiej prawdziwej, o prostym fakcie wyziębienia, ostygnięcia ciała, a nie o tym, ze jutro go już nie będzie. Gospodarz leżał w drugim pokoju, zupełnie pijany i ryczał. Zanosił się kilka razy skowytem, zapowietrzał na krótki moment ciszy i zaczynał od nowa. Dźwięk rozchodził się i wbijał głęboko: w za krótką nogę krzesła, w kurek butli gazowej pod blatem i w świadomość. Antoni nie próbował zrozumieć, nie chciał, nie miał nawet najmniejszego zamiaru. Wolałby jeden koc mniej, niż mieć do czynienia z emocjami tego mężczyzny, ale w tych słowach pewnie tego nie pomyślał. Mimowolnie mruknął pod nosem, że gardzi tym człowiekiem. W tych momentach, kiedy jakimś cudem przysypiał, przychodziły do niego wisielcy. Zwisali na sosnach wokół domu. Kiedy gospodarz się zapowietrzał, zaczynały tańczyć, wesoło wymachiwać kończynami jak kukiełki. Gdy znów zanosił się płaczem, zamierały z powrotem bez ruchu. Zupełnie jak w tej dziecięcej grze: patrzysz – ani drgnę, odwracasz się – harcuję.

.

.

Tekst powstaje w ramach drugiej edycji warsztatów prozatorskich. Nabór na trzecią edycję trwa http://wydawnictwoj.pl/uncategorized/wydawnictwo/warsztaty/nabor-do-trzeciej-edycji-dwuletnich-warsztatow-prozatorskich/

.

Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Marek Baraniecki – Znad morza, żyje we Wrocławiu. Tam pisze prozę i programuje. Publikował w „Wizjach” i „Stonerze”, finalista Połowu Prozatorskiego 2021.

PODZIEL SIĘ

Do góry