Pierwszego kwietnia w nocy wypadł śnieg.
Śniło mi się, że mieszkam pod ziemią, w jakichś ogromnych tunelach. Zresztą nie tylko ja, wyglądało to na jakieś całe podziemne miasto lub co najmniej na kolonię. Taki rozrośnięty, współczesny Underground, niczym ze słynnego przed laty filmu Emira Kusturicy.
Nie czułem się dobrze w tym Undergroundzie i miałem nieodpartą chęć wydostania się stamtąd na zewnątrz. W tym celu zwróciłem się do konsulatu Słowenii, który mieścił się w jakimś betonowym schronie, a gdzie, jak się okazało samo przez się, pracowała dawna znajoma, która pełniła obecnie tam funkcję pani konsul. Pogadaliśmy sobie o starych dobrych czasach, kiedy to wszyscy mogli wychodzić na zewnątrz, ot, tak sobie, zgodnie z życzeniem, a nawet wyjeżdżać dalej, do miejsc tak odległych i fantasmagorycznych jak Lublana, Skopje, czy nawet Prisztina, gdyby ktoś miał taki kaprys. Pani konsul była bardzo pomocna i życzliwa, z miejsca wzięła się za załatwianie dokumentów dla mnie, ale rychło wynikł pewien nieoczekiwany problem – gdyż, jak okazało się, mam indyjski paszport. Taka grubaśna nieco książeczka z okładką w kolorze granatowym, przewiązana, nie wiedzieć czemu, gumką kancelaryjną. Pani konsul się zasmuciła i powiedziała, że skoro jestem obywatelem Indii, to zmienia to niestety sprawę, gdyż do tych paszportów wymagane są specjalne apostille, a akurat teraz w schronie, to znaczy w konsulacie ich nie ma, a kiedy dostarczą z zewnątrz – nie wiadomo. Tak sobie siedzieliśmy i smuciliśmy się, z tej tęsknoty otworzywszy butelkę macedońskiego wina „T’ga za jug”, którą Goran przezornie wcześniej przesłał mi na WhatsApp’a, więc mogliśmy ją rozdrukować na drukarce trójwymiarowej w kanciapie konsulatu. Popijając wino, pani konsul wpadła na pomysł, że może mnie przecież wpisać na listę specjalnego humanitarnego konwoju wojskowego, który akurat ma niebawem wyruszać na górę. Uznałem to za świetny pomysł, więc aby to uczcić, obaliliśmy jeszcze flaszkę z winiarni „Popova Kula”, którą miałem w zanadrzu na Viberze. Wojskowi – a okazało się, że byli to Belgowie i Finowie – z konwoju okazali się całkiem spoko, mieli szare mundury moro w modnym kolorze mokrego betonu, maski, szczelnie przylegające do twarzy, hełmy i latarki. Kiedy uśmiechali się, na tych maskach zjawiał się hologram uśmiechu i to było piękne, choć – nie wiedzieć czemu – smutne. Jechaliśmy na górę jakąś wielką metalową windą i trochę to trwało, Finowie w tym czasie opowiadali dawne dzieje, sagi o szmuglowaniu wódki z owianej mgłą i tajemnicą legendarnej krainy Viro, która leżała tuż za Wąskim Morzem, a dokąd kiedyś, dawno temu, wielkie białe statki morskiego bóstwa o imieniu Siljatallingi pływały i w wielkich ilościach płyn życiodajny o nazwie Viruvalge dostarczały. Belgowie zaś udawali Greka i nie dawali wiary Finom – bujacie, panowie, Wąskie Morze nie istnieje, jak i kraina Viro zresztą, filmów w Netflixie żeście naoglądaliśta się i tyle. Tymczasem w windzie robiło się coraz zimniej, na metalowych ścianach kabiny wystąpił szron, a hologramowe uśmiechy zaczęły znikać z masek Belgów. Dygotałem z zimna, a w ścianę windy ktoś lekko i rytmicznie stukał od środka. Zapadła niezręczna cisza.
*
Obudziłem się znienacka i pierwsze, co zobaczyłem, to otwarte okno na taras, przez które do środka pokoju lekko prószył śnieg. Widocznie nie było dobrze domknięte i otworzył je powiew wiatru. Za oknem, na ogrodzeniu tarasu siedziała sobie zięba i dziobem rytmicznie uderzała w drewniane poręcze. Z niechęcią wstałem i zamknąłem okno. Zięba poderwała się do lotu i odfrunęła w kierunku lasu, który ciemniał tuż obok. Było wczesne rano i chciało mi się spać dalej, ale niespecjalnie mi się uśmiechało trafić ponownie ani do podziemnej krainy, ani do metalowej windy ku wolności. Pozostawał więc blady świt kolejnego dnia, który rozpoczął się wiatrem i śniegiem.
Wiatr huczał w gałęziach i koronach drzew po prawej, a po lewej mogłem sobie wyobrazić, jak startują samoloty na niewidocznym, lecz nieodległym lotnisku. Spojrzałem na zegarek – o tej porze jest szczyt porannych wylotów – Frankfurt, Kopenhaga, Warszawa, Amsterdam, Kijów, Oslo, Londyn, Sztokholm, Ryga, w poszczególne dni tygodnia (któż by to wiedział, który akurat dziś jest) również Lwów, Tel Awiw, Paryż Beauvais, Kutaisi, Bergamo i inne miasta. Dziś od strony lotniska wiało ciszą i pustką, zdecydowanej większości lotów nie było już od ponad dziesięciu dni.
Po raz ostatni pustki na lotnisku miały miejsce niemal równo dziesięć lat temu, w połowie kwietnia 2010 roku, kiedy na Islandii wybuchł wulkan Eyjafjallajökull, a pył wulkaniczny wiatr rozniósł daleko na południe i zachód od wyspy, uziemiając w ten sposób większość lotów nad Europą oraz północnym Atlantykiem.
*
Byłem wtedy w Izraelu i w Wiecznym mieście miałem okazję obserwować tłumy ludzi, którzy utknęli na Ziemi Świętej na nieco dłużej, niż pierwotnie planowali. Brodate popy prawosławne prowadziły procesje pielgrzymów z chorągwiami, ikonami, kadzidłem i śpiewami, modląc się o zakończenie plagi wulkanicznej oraz szczęśliwy powrót wszystkich na łono ojczyzny – tak sobie podążali od świątyni Grobu Pańskiego, przez via Dolorosa aż po obrzeża Starego miasta i ogrody Getsemani i wzgórze Oliwne. Od kilku dni jeździłem codziennie sherutem tam i z powrotem z Jerozolimy na lotnisko Ben Guriona, aby dowiedzieć się czegoś na temat ewentualnego wznowienia jakichkolwiek lotów do Europy – gdyż w tym czasie korzystanie z infolinii było naiwne i bezużyteczne, nikt w biurach linii lotniczych nie odbierał żadnych telefonów. Fala zamknięć lotnisk zmierzała z północy na południe – najpierw Skandynawia, tuż po tym kraje bałtyckie, następnie Europa Środkowa i dalej, wzdłuż biegu Dunaju i linii Karpat, na południe od Alp, niczym cień Północy kładł się na słoneczne Południe. Ostatecznie jako jedyne porty lotnicze w Europie, które wciąż jeszcze funkcjonowały, pozostały Malaga, Gibraltar, Malta, parę lotnisk na Sycylii oraz Larnaka i Pafos na Cyprze. No, jeszcze rosyjska linia Utair latała sobie z moskiewskiego lotniska Wnukowo do pobliskich stolic nadbałtyckich oraz ukraiński Donbassaero (tak, była kiedyś tak linia) latał z kijowskiego Boryspola do Wilna. W obydwu przypadkach loty odbywały się niewielkimi samolotami turbośmigłowymi, na niewielkiej wysokości lotu, co rzekomo było gwarancją, że pył nie dostanie się do silników.
Wszystko to niewiele znaczyło z punktu widzenia perspektywy wyjazdu z Izraela i następnie dotarcia na północ Europy. Wszystkie loty i promy na Cypr były całkowicie zabookowane, zresztą, w czym mogłaby pomóc możliwość dostania się na wyspę Cypr? Izrael w tej sytuacji również okazał się wyspą, gdyż drogą lądową można było wyjechać stąd jedynie do Jordanii i do Egiptu, co zresztą było teorią – gdyż, znowuż, w niczym nie pomagało w celu dotarcia do Europy. W hotelu przy ulicy Jaffskiej, w którym mieszkałem w Jerozolimie, na recepcji zorganizowano spontaniczne zebranie Europejczyków z różnych krajów, którzy nagle poczuli wspólnotę interesów, na którym to zebraniu gorączkowo rozważano różne opcje, które zdaniem dyskutujących miały im umożliwić wyjazd z Izraela drogą naziemną. Najbardziej realistyczną, zdaniem wielu, wyglądała propozycja wynajęcia autokaru i wyjazdu nim do Jordanii, a stamtąd do Europy. Dyskusję nieco ostudziła w pewnym momencie czyjaś (całkiem słuszna) uwaga odnośnie tego, że granicę z Jordanią można przekraczać wyłącznie pieszo. Za chwilę jednak wybuchła z nową siłą, gdyż ktoś zaproponował wynająć dwa autokary – jeden w Izraelu do granicy i drugi po jordańskiej stronie. Stałem tak i słuchałem tego, aż w końcu zadałem pytanie – który to kraj mają zamiar wybrać następnie, po wyjeździe z Jordanii, jako tranzytowy do Europy – przyjazną Syrię, która jest w stanie wojny z Izraelem czy też słynący ogólnie z bezpieczeństwa Irak? W 2010 roku inaczej niż teraz, wszyscy wjeżdżający do Izraela jeszcze otrzymywali stemple kontroli granicznej do paszportów. Fakt posiadania tych pieczątek faktycznie uniemożliwiał wjazd do całego szeregu krajów arabskich i nie tylko, na co również zwróciłem uwagę dyskutującym. No, ale muszą przecież zrobić dla nas wyjątek, ze względu na okoliczności! – zawołał jeden z dyskutujących, wysoki podekscytowany Francuz, reszta towarzystwa aprobująco zamruczała. Tak, tak, muszą. Niczego nie muszą – mruknąłem bardziej do siebie niż do reszty i poszedłem sobie na górę. Miałem jeszcze butelkę schłodzonego Goldstara oraz niewielki balkon w pokoju, z którego widać było plac Zion oraz kawałek deptaku Ben Yehuda. Ogromny księżyc w pełni nisko wisiał nad płaskimi dachami Wiecznego miasta.
*
Teraz znów samoloty nie latają w całej Europie, ruch lotniczy wstrzymano nawet w Larnace, Malcie oraz Maladze. Wychodzę na taras z komputerem, w sieci czytam kolejny mem, który ma rozjaśnić nudę i smutek kwarantanny.
Mam szczęście, myślę. W obecnych okolicznościach mam mój mały prywatny TRS – taras, który przeistacza się w Aeroporto di Trieste w Ronchi dei Legionari. Czuję stąd powiew wiatru znad Adriatyku, zaś z pobliskich szczytów Alp Julijskich ze słoweńskiej strony przywiało trochę śniegu, który równo kładzie się na deskach tarasu.
„Siedziałem przy końcu il Molo Audace, patrzyłem na łagodne fale, słońce, które właśnie powoli wpadało do Adriatyku, latarnię morską Faro della Vittoria, która, wielka i tajemnicza, jeszcze nie rzucała promieni swojego światła na coraz bardziej ciemne wody zatoki. Przeraźliwie krzyczały mewy, w oddali widać było wyraźne, niczym wycięte z ciemnego papieru i naklejone w dziecięcej wycinance na granatowym arkuszu, pociągniątego w połowie purpurową kreską, statki kontenerowce stojące na redzie. Wielki brązowy anioł o podniesionych skrzydłach unosił się na czubku latarni i trzymał w wyciągniętej przed siebie ręce pochodnię, purpurowa kreska z dziecięcej wycinanki żyła własnym życiem tymczasem, żarzyła się na horyzoncie.
Zatoka powoli przeistaczała się w ciemną, niepojętą głębię, nieodgadnioną istotę – nieśmiałe jeszcze światełka powoli zapalały się w jej wnętrzu, małe stateczki, łodzie rybackie, kutry, promy, małe miejscowości na brzegach zatoki, które już całkowicie pożarła ciemność – po obydwu stronach morskiego amfiteatru.
Po lewej zapadał w noc słoweński Piran oraz – nieco bliżej – Muggia, po prawej z kolei fale uderzały łagodnie w niewidoczne w mroku plaże Barcolany oraz Grignano. Gdzieś tam, ukryty wśród szumu fal i egzotycznych roślin w parku, jaśniał na swoim skalistym cyplu wieczny wartownik morski — zamek Miramar. „
Tak pisałem o Triescie niecałe dwa lata temu. Teraz siedzę na tarasie, patrzę na las i myślę o tym mieście, o ludziach, którzy tam są, zamknięci w swoich domach, w swoich myślach, w swoich wspomnieniach. Myślę o wszystkich tych, którzy są w wielu innych miastach we Włoszech i w całej Europie, która zamknęła się w sobie, niczym małż w muszli.
*
Dziś moja wizja świata sprowadza się do myślenia, czytania oraz spacerów w lesie.
Zastanawiam się nad tym, że w obliczu tego wszystkiego, co z nami stało się w ciągu ostatnich tygodni, wielu z nas po prostu stopniowo – a nawet czasami niezauważalnie – zaczęła tracić kontakt z realnym światem. Nieświadomie dla siebie samych zaczynamy ograniczać się do fragmentarycznej, własnej, kieszonkowej wizji otaczającej nas rzeczywistości. Różnie się to zapewne objawia, ja przykładowo, zaczynam zdawać sobie sprawę, że nie wiem, co się dzieje w mieście, w którym mieszkam, gdyż wychodzę tylko do pobliskiego sklepu i do lasu obok, a z oglądania telewizji zrezygnowałem już dawno temu.
Codziennie rano i wieczorem obserwuję natomiast życie ptaków, które da się zauważyć w pobliżu – sójki, dzięcioły – których nie tylko słychać w lesie, ale czasami i widać, jak przylatują na najbliżej rosnące olchy i brzozy – zięby, gawrony, kawki, sroki, wilgi, o wróblach i sikorach już nie wspominając.
Mój świat zwęził się, skurczył do wielkości ekranu komputera i telefonu, zredukował się do rozmów z ludźmi, którzy, zarówno jak ja, są uwięzieni gdzieś – przy czym tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy to „gdzieś” jest 1000 km stąd, czy też 2 km od miejsca, w którym piszę te słowa.
Las i ekran komputera – niczym dwa odmienne stany świadomości – to jedyne dwa wymiary rzeczywistości, którymi się posługuję, które mi pozostały, jako namacalna rzeczywistość.
No i oczywiście wspomnienia, które czasami wdzierają się w sny, czasami również w dziwaczny sposób wchodzą w kolizję z rzeczywistością.
*
Ostatnie dni stycznia spędziłem w Zagrzebiu. Nagrałem tam m.in. wywiad z Miljenko Jergoviciem – tuż przed wyjazdem do Lublany. W kawiarni pięknego hotelu Palace przy placu Josipa Strossmayera naprzeciwko parku Zrinjevac w centrum Zagrzebia piliśmy herbatę i rozmawialiśmy m.in. o tym, że świat stał się mniejszy, wszyscy są bliżsi sobie, i zawdzięczając temu, w tym świecie jest o wiele trudniej szerzyć zło.
Gdy kilka dni temu dowiedziałem się o trzęsieniu ziemi, które nawiedziło miasto, zacząłem oglądać zdjęcia szkód, które wyrządzono. Ściskało mnie w dołku, kiedy poznawałem ulice, którymi chodziłem, budynki, których secesyjne fasady oglądałem, zadzierając głowę do góry – Ilica, trg Žrtava fašizma, Masarykova, Gundulićeva.
Nie mogłem się odpędzić od myśli, że w warunkach przymusowej kwarantanny odbywa się nie tylko powszechne zamknięcie tego namacalnego świata na zewnątrz – sklepów, kawiarni, lotnisk, lecz również zamknięcie się w sobie – w swojej aureoli, w problemach, które nie przekraczają granic własnego podwórka. Szerzy się nie tylko i nie tyle wirus, co raczej ignorancja i nieczułość wobec problemów „innych“. Odkąd – niczym za jednym machnięciem jakiejś różdżki magicznej w rękach złej wróżki – przeniesiono nas wszystkich w świat alternatywnej rzeczywistości zamknięcia i mnożących się z dnia na dzień ograniczeń, panuje powszechnie zasada „teraz każdy gra sam za siebie“. Jest to być może nawet zrozumiałe, lecz wciąż prędkość, z którą odbywa się wdrożenie w życie tej zasady i wszechobecność takiego właśnie pryzmatu odbioru otaczającego świata dają mocno do zastanowienia.
*
Trzęsienie ziemi, które nawiedziło Chorwację, miało moc 5,3 stopni w skali Richtera, epicentrum znajdowało się zaledwie 7 km na północ od Zagrzebia. Było to najmocniejsze trzęsienie ziemi w kraju od 1880 roku. W samym centrum miasta ucierpiało dużo historycznych budynków, poszczególne dzielnice zostały pozbawione prądu elektrycznego i wody bieżącej. Znaczna część mieszkańców odniosła obrażenia lub straciła dach nad głową, jedna osoba – piętnastolatka – zmarła wskutek doznanych obrażeń. Wstrząsy były odczuwalne również w pobliskiej Słowenii, gdzie, na szczęście, obyło się bez zniszczeń.
W obliczu zamkniętych granic i obowiązującej kwarantanny rządowi Republiki Chorwacji pozostało stwierdzić w swoim oświadczeniu, że kraj boryka się „z dwiema sytuacjami kryzysowymi jednocześnie, a możliwości zwalczania ich skutków wykluczają się wzajemnie“.
W pierwszej chwili odruchowo myślałem o wszystkich moich znajomych w Chorwacji i Słowenii, następnie skontaktowałem się z każdym z nich. Później zacząłem szukać informacji na bieżąco na portalach informacyjnych i zaskoczyło mnie to, że oprócz chorwackich i słoweńskich mediów, właściwie prasa innych krajów milczy, podając jedynie zdawkowe informacje na ten temat. Zdaję sobie sprawę, że większość ludzi w Europie ma prawo do tego, aby nie specjalnie interesować się tym, co się dzieje w Chorwacji. Jednak Chorwacja nie jest jakimś odległym, mało znanym krajem, położonym gdzieś daleko w Azji, dajmy na to Kambodżą (nie chcę przez to powiedzieć, że nie należy interesować się Kambodżą, z całym szacunkiem dla tego kraju). Jest to natomiast kraj, w którym chętnie spędzają urlop miliony Europejczyków od Skandynawii po Apeniny. Jeśli więc dziś nie obchodzi nas Chorwacja – zarówno jak wszystko, co nie jest opatrzone hashtagiem #COVID19 (z pewnymi wyjątkami na sensacje z wewnętrznej sceny politycznej w każdym kraju oraz „skandale“ z życia rodzimych „gwiazd“) – to co właściwie nas, a zwłaszcza naszą przestrzeń medialną wciąż jeszcze może obchodzić? I wobec czego możemy zostać obojętni jutro? Wobec tragedii w krajach naszych sąsiadów? W sąsiednich miastach? Dzielnicach? Gdzie właściwie przebiega granica wyobcowania, w warunkach „wyjątkowych“, kiedy wszystko można usprawiedliwić „kwarantanną“ oraz magicznym, budzącym grozę i strach wyrazem „epidemia“?
Wciąż pozostaje mi nadzieja, że nie są to pytania natury retorycznej.
*
Kolejnej nocy śniła mi się Lublana – a dokładnie miejsce, w którym potok Gradaščica wpada do rzeki Lublanica przy Trnovskem nabrežju. Siedziałem tam pod mostem i patrzyłem na Krakovski nasip oraz most Hradeckega i zamkowe wzgórze w oddali. Rzeka płynęła spokojnie, obok nie było żywej duszy.
*
W miejscu, gdzie mieszkam, obok jest lotnisko, na które prawie nie latają obecnie samoloty oraz las, który się nazywa Burbiškės. Mając odrobinę fantazji, można tę nazwę przetłumaczyć jako Mamroczysko, od czasownika „burbėti“ – co znaczy zgrubsza tyle, co „mamrotać“, „bełkotać“. Czasami wydaje mi się, że słyszę ten bełkot, to mamrotanie, ten szept lasu – szczególnie wtedy, kiedy wokół panuje zupełna cisza.
Czasami w nocy wychodzę na taras i patrzę na gwiazdy na zimnym niebie. Prosto nade mną wisi Ursa Maior, Orion z kolei lśni tuż nad lasem. W odróżnieniu od nieba, w lesie też są swoje granice – niedawno podczas któregoś kolejnego wypadu, natrafiłem na szary, zarosły zielonkawym mchem kamień, wystający z trawy tuż na obrzeżach lasu. Właściwie była to zaokrąglona od góry płaska płyta, przypominająca niewielki nadgrobek, która sięgała mniej więcej kolan – po ogarnięciu mchu, dało się przeczytać napis, z którego wynikało, że dotąd sięgały granicy międzywojennego miasta.
Miasto się rozrosło wielokrotnie od tego czasu, ale akurat tu, w tym lesie, niewiele się zmieniło, oprócz tego, że w jego bezpośrednim sąsiedztwie powstały kilka lub kilkanaście lat temu nowe osiedla. Gdzieś tam, daleko, gdzie las się kończy, a zaczyna się coś innego, za zamkniętą granicą, leży Polska, po drugiej stronie zaś, znacznie bliżej, za cichym, śpiącym lotniskiem – Białoruś. Białoruskie linie lotnicze Belavia w dalszym ciągu desperacko próbują latać (jak długo?) kilka razy w tygodniu na to ciche śpiące lotnisko. Dziwaczną ironią losu, Mińsk stał się jedynym oknem na świat dla tych, którzy wciąż mają potrzebę na wydostanie się z tego kraju lub powrót do niego. Oknem na świat, który oddalił się i stał się abstrakcją, funkcjonującą poza wymiarem lasu, tarasu i ekranu komputera.
Świat, który wciąż migocze w migawkach wiadomości, o ile się zdobędzie się na wysiłek włączenia telewizora i ma się chęć wysłuchania kolejnych kronik epidemii, przeważnie w postaci rozmaitych kolejnych statystyk. Te ostatnie przestały mnie zresztą interesować, nie pobudzają już mojej wyobraźni. Myślę raczej o tych miejscach, które nie mają szans znaleźć się w migawkach – o Skopju, Zagrzebiu, Bratysławie, Lublanie, Oradei, Brnie, Trieście, Lwowie i o wielu innych. Oczyma wyobraźni widzę ich puste, opuszczone przez ludzi place i ulice, przywołuję w pamięci twarzy ludzi, z którymi mi się kojarzą. Rozmawiam z nimi w myślach.
Już późno, trzeba iść spać. Gwiazdy gasną, milczy las. Przede mną leżą książki, które kupiłem ostatnio w Lublanie, w pewnym antykwariacie przy Mestnim trgu.
„Potopisne črtice iz Svete dežele“[i] autorstwa Jurija Trunka, wydana w roku 1911 w Celovcu (czyli w Klagenfurcie) oraz „Galjot”[ii] Drago Jančara.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, w swoim ostatnim mailu z ubiegłego tygodnia Jančar przypomniał mi o tej powieści, której główny bohater – Johan Ott – ucieka przed zarazą, która opanowała zadżumioną Europę.
„Powieść tę pisałem, kiedy byłem młody i myślałem, że epidemie w naszych krajach należą do przeszłości. Można o nich najwyżej poczytać w historycznych księgach, no i stanowią ciekawy temat literacki” – napisał do mnie pisarz.
„Zdaj pa vse tole okrog nas.”[iii] – dodał na końcu.
Ostatnie słowa powieści brzmią:
„Izmazal se bom, je pomislil, izmazal se bom.
Zjutraj bom trezen in teh prekletih sanj ne bo nikjer več[iv].”
*
W nocy na pierwszy kwietnia wypadł śnieg.
Śniła mi się Europa, która zapadła w sen – sen o epidemii, której… nie było.
*
Nikodem Szczygłowski, 01.04.2020
[i] „Notatki z podróży do Ziemi Świętej’ (słoweński)
[ii] Galernik (słow.)
[iii] Teraz to wszystko jest wokół nas (słow.)
[iv] Zaraz się ubrudzę, pomyślał, ubrudzę się. Będę trzeźwy rano i nie będzie już tych przeklętych snów (słow.)
Nikodem Szczygłowski (rocznik 1978).
Absolwent Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Podróżnik, pisarz i eseista. Tłumacz, biegle włada m.in. litewskim, słoweńskim, ukraińskim. Znajomość słoweńskiego doskonalił na Uniwersytecie w Lublanie. Źródłem wielu inspiracji są zwłaszcza Bałkany, lecz punktem odniesienia pozostaje Europa Środkowa – odbierana jako wspólna przestrzeń kulturowa pomiędzy Bałtykiem, Karpatami i Adriatykiem.
Współpracuje m.in. z dwutygodnikiem „Literatūra ir menas“ (Litwa), zachodnioukraińskim portalem Zbruč (zbruc.eu), dwumiesięcznikiem „Nowa Europa Wschodnia“, miesięcznikiem „Naujasis Židinys-Aidai“ (Litwa), „Przeglądem Bałtyckim“ i in. Obecnie mieszka w Wilnie.