Wyrwało cię z tego stanu prześwietlenie, na które musiałeś stanąć prosto i opuścić rękę wzdłuż tułowia, co samo w sobie było sporym wyzwaniem, a jeszcze blond sanitariusz-technik z podejrzaną lubieżnością, jak ci się wówczas wydawało, obmacywał twoje ciało, jakby sprawdzał czy się nadasz. Uśmiechałeś się głupawo, bo byłeś po kolejnej dawce morfiny, a on też się uśmiechał i wymierzył ci solidnego kuksańca w bok ze słowami:
– Too many push-ups for today? Push-ups, push-ups!
I zaśmiał się głośniej, szturchając cię w prawy bok. A potem znowu zapadła głuchota, jakbyś stał się pokrowcem na wielkie, ciepłe i przyjazne nic. Leżałeś na ratunkowym łóżku z ręką na klatce piersiowej w pozycji, którą ramię zapamiętało z popołudnia, gdy postanowiłeś, że nie będzie dyndało ci za plecami. W głowie powoli gasła gwiazda podchorążego Tereszczuka, jeszcze gwizdały pociski szpandała, piętrzyły się nad nim zwoje koncertiny z drutu kolczastego, migały nazwiska dowódców, nazwy i numery wzgórz, kryptonimy, jakimi posługiwali się łącznościowcy, imiona własne czołgów pełznących w górę Gardzieli „Parada”, „Piorun”, „Pięść”, „Pirat”, „Pazur”. Gdzieś w oddali w nocy z 12 na 13 maja eksploduje na wkopanym w ziemię stosie kilku min czołg podporucznika Białeckiego. Wyskakuje z niego tylko Białecki (prosi o oliwę, koledzy z piechoty dają mu wodę i herbatę z manierki, umiera od poparzeń jeszcze tej nocy) i kapral Nickowski. Ten drugi będzie umierał siedem dni, karmiony sondą wprowadzoną do żołądka, szprycowany zastrzykami, które robiono pod kolanem, bo tylko tam był kawałek niespalonej skóry. Przez siedem dni swojej gehenny powie podobno tylko „piecze jak cholera”. A teraz wszyscy ci ludzie, wszystkie detale, szczegóły urzeźbienia terenu wypełniają twój pusty od środka, ciepły czerep, jakbyś miał znowu jedenaście lat i z mieszaniną przerażenia oraz fascynacji czytał pierwszy raz „Monte Cassino” Wańkowicza. I jakbyś znowu walczył o to, żeby nie tracić orientacji w terenie, w kaskadowej narracji, zmieniających się punktach widzenia, punktach opatrunkowych, punktach oporu, punktach zwrotnych, punktach przesilenia. Amfiteatr rósł w tobie ogromny. Jako dojrzały człowiek zobaczyłeś na własne oczy Monte Cassino i wzgórza nad nim. Strome, kamieniste, pełne zbitego, kolczastego gąszczu. Trudno było zrozumieć, że amfiteatr w rzeczywistości okazał się aż tak ciasny. Gdzie tych wszystkich ludzi pomieścić, ich głosy, opowieści, krzyki, nieme gesty, ostatnie słowa, prośby, wciśnięte koledze w rękę karteczki, medaliki, listy? Gdzie odciski butów poprzedników: Nowozelandczyków, Francuzów, Marokańczyków, Nepalczyków, Japończyków, Hindusów, Brytyjczyków, Maorysów, Australijczyków, Amerykanów, Niemców, Austriaków, Ślązaków. To wszystko tam się mieściło i to pomimo tego, że od klasztoru do szczytu ofiarnej góry 593 szło się nie więcej niż pół godziny piechotą. A z kolei ze wzgórza 593 na 569, z którego szły przecież kontrataki i chłopcy krzyczeli do mikrofonów radiostacji „żaby skaczą, żaby skaczą, dawać Karpaty, dawać Karpaty!” – mniej niż pięć minut spacerem. To tam gdzieś konał plutonowy Wejman, trafiony w głowę, a plutonowy Żarlikowski będzie go uparcie ciągnął po ziemi, czołgając się powoli w stronę swoich. Bo mimo otwartej odłamkiem czaszki Wejman harczał, rzęził, życie będzie nie opuszczało go łatwo i Żarlikowski brał to rzężenie za oznakę życia, kiedy powoli, centymetr po centymetrze z przyjacielem na plecach czołgał się w własnych linii. Oczy zalewała mu krew i tkanki wylewające się z niefortunnie pękniętej głowy, ale myślał ciągle – harczy, może go jakoś poskładają do życia na punkcie opatrunkowym, w szpitalu. I tak to trwało, nie wiedzieć ile, aż nie usłyszał od kogoś ze swoich, kiedy był już naprawdę blisko – „Zostaw go, to trup”.
To było gdzieś tutaj, myślałeś wówczas ważąc stojąc na szczycie 593 z wapiennym łupkiem, pół godziny spaceru, może czterdzieści minut od klasztoru. Przy bramie cmentarza, obok miejsca gdzie wąska ścieżka skręca w stronę 593 żegnał was wzrokiem Amerykanin siedzący na wózku inwalidzkim. Obok stali równie siwi chociaż młodsi od człowieka na wózku dwaj mężczyźni, pewnie synowie. Nasłuchiwali ciekawie waszej mowy, patrzyli na was, kiedy rozpoczynaliście wędrówkę skrajem rzadkich drzew w stronę wzgórz za cmentarzem żołnierzy 2 Korpusu Polskiego. Jakby chcieli coś powiedzieć, jakby mieli słowa już na końcu języka, a jednak nieforemne, nie układające się w nic, co by pasowało do mowy, mimo, że w tej chwili powinno wybrzmieć. Czy myśleli, że mieliście tu jakąś rodzinę, czyli że coś was wiąże więcej z miejscem niźli twoja lektura Melchiora Wańkowicza sprzed trzydziestu lat po której nic nie było już takie jak przed nią? Nie ma próbnika, nie masz i mieć nie będziesz żadnego dowodu, że stary człowiek na wózku i jego synowie milczeli bardziej wymownie niż się tobie mogło wydawać, gdy oblepiał cię żar włoskiego lata w drodze pod górę, do Domku Doktora (po prawej) i dalej zakosem kilkaset metrów na szczyt. Ze szczytu widok na odsłonięte jak na dłoni w dole gospodarstwo Massa Albaneta, niezdobyte do końca bitwy, na winnice schodzące w dół doliny Liri, Pizzo Corno, a na lewo od niego San Angelo duże i małe, gdzie, jak opisuje Wańkowicz, gdy skończyła się amunicja leżeli chłopcy bezradni wśród wapiennych łupków, śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła” i rzucali kamieniami w kierunku niemieckich schronów. Tam wśród najgęstszego ostrzału major Smrokowski poprowadził swoich komandosów oraz dołączonych na łapu capu do jego kompanii kierowców i kucharzy jako wsparcie. Ale i oni zalegli razem z pozostałymi wśród skał na wzgórzu Anioła. Anioła śmierci. Był tam także major Stańczyk wraz z 16 batalionem i jego chłopcy także zalegli między skałami, nie dając się ani prośbą, ani groźbą poderwać do walki. Dowódcy grozili leżącym pistoletem, ale żołnierze odpowiadali, że i tu śmierć i tam śmierć, wszystko jedno. I wtedy major Stańczyk wstał, wyprostował się, rozejrzał uważnie i pomimo gwiżdżących dookoła kul, uśmiechnął się do swojego wojska i powiedział głośno:
– Dobry znak chłopcy!
Nikt nie zrozumiał co co chodzi, a jeden ze świadków opowiadał potem kronikarzowi bitwy w prostych słowach to wydarzenie tak:
„-My leżelim a pan major stojał – opowiadał mi jeden z żołnierzy zaraz potem – to pewno coś zobaczył. Każdemu ciekawość: czołgi nasze idą? Niemcy poddają się? A pan major podniósł wysoko but i krzyczy: „Dobry znak, chłopcy! W gówno wdepłem!” To my roześmiali się tylko i poszli. Kużden jeden pomyślał – jak stary takie szpasy odwala, to na pewno nie już taki ostatni nasz koniec.”
Więc kołuje w tej twojej głowie pełnej mętnych barw morfiny, kiedy minuty na ratunkowym łóżku zamieniają się w godziny, że ty też chyba wdepnąłeś w niezłe gówno ale w twoim przypadku nie jest to dobry znak. W pewnym momencie zobaczysz nad sobą twarz młodej pani chirurg, która trochę się krygując, że niby nie za bardzo wie jak tobie to powiedzieć ale poinformuje cię, że masz roztrzaskany na kilka części staw barkowy.
– Czyli nie będę mógł jutro pojeździć na rowerze? – zapytasz z idiotycznym uśmiechem narkomana na haju wymalowanym na twarzy.
– Będziesz szczęściarzem, jeżeli będziesz mógł ruszać ręką – odpowie młoda pani chirurg, która, dałbyś głowę, była blondynką, mimo tego, że okaże się po ustaniu działania morfiny – brunetką. I dalej będzie mówiła, że nie za bardzo rozumie, coś ty nawyczyniał najlepszego, że staw barkowy w proszku, a nastawiony, złożony, kość do kości, okruch po okruchu, jak pod linijkę.
– My po trudnych operacjach nie mamy takich dobrych wyników, a Ciebie jakby ktoś na drodze poskładał. Tylko tam nikogo nie było, kto mógłby ciebie fachowo poskładać. Opowiedz mi o tym. Czy wydarzyło się coś o czym nie wiemy? – powiedziała, a w jej oczach zaczaił się niepokój.
– Wiesz – odpowiedziałeś po angielsku – zanim przyjechała karetka, usiadłem na drodze i miałem tę rękę za plecami, nie widziałem jej z przodu, i czułem się z tym źle, przestraszony, że coś naprawdę złego się stało, więc wziąłem lewy rękaw bluzy zdrową, prawą ręką i szarpnąłem, żeby mieć rękę z przodu, nie z tyłu. To trochę zabolało, więc to może wtedy się kość sama nastawiła…
– To niemożliwe – powiedziała Pani Chirurg, wpatrując się w ciebie wielkimi oczami koloru orzechów, które mogły wcale nie być wielkie ani orzechowe, ale tak to zapamiętałeś w resztce morfinicznej maligny. Nie było też jasne czy chodziło jej o to, że coś było istotnie niemożliwe czy tylko nie mieściło się jej w głowie.
– Ale co jest niemożliwe? – zapytałeś.
– Żebyś zrobił, to, co opisałeś. To nie jest ból który ktoś może sobie sam zadać i jeszcze wytrzymać – powiedziała powoli i wyraźnie, ale z nutą nieufności w głosie.
– Nie wiem czy to jest do wytrzymania, mówię ci, co zrobiłem – odpowiedziałeś zdziwiony, próbując zrekonstruować tamten ból, który był dotkliwy, ale nie niemożliwy do wytrzymania. – może po prostu nie wiedziałem co robię i tyle.
– To niemożliwe – powtórzyła młoda pani chirurg.
– Nie opowiadaj mi, co jest niemożliwe, to w końcu myśmy zdobyli Monte Cassino – warknąłeś. Pani chirurg spojrzała na ciebie tym razem z kompletną dezorientacją, być może próbowała porównać sobie w myślach twój prawdopodobny wiek z datą bitwy o Monte Cassino i nie składało się to jej w całość. A może nic nie wiedziała o bitwie pod Monte Cassino, tylko wiedziała, że bitwy toczą ludzie, którzy nie boją się wystawiać na ból i śmierć oraz sami potrafią ten ból i śmierć zadawać. Nie podjęła tematu, a wycedziła tylko bez sympatii w głosie:
– Dam ci Zitadrone, bardzo silny środek, nie tak jak morfina, ale mocny, nie dostaniesz go w aptece, a może ci się przydać, kiedy ból stanie się nie do zniesienia…
– Daj spokój, nie potrzebuję żadnych lekarstw – odwarknąłeś.
– Potrzebujesz, nawet nie wiesz jak bardzo potrzebujesz – powiedziała niemal szeptem.
I miała rację.
Radosław Wiśniewski – ur.1974 – absolwent psychologii UJ, były urzędnik mianowany, były dyrektor wiejskiego domu kultury, ex-wykładowca, niegdyś pizza driver, a obecnie sprzedawca hurtowy urządzeń niskoprądowych w hurtowni „Dipol”. Mieszka w Kiełczowie, pracuje we Wrocławiu, związany z Brzegiem. Pisze wiersze, publicystykę, prozę, krytykę. Autor kilku książek z wierszami – ostatnio wydane „Inne Bluesy” (Olkusz 2015), „Psalm do św. Sabiny” (Brzeg 2016), „Dzienniki Zenona Kałuży” (Łódź 2017). Teksty bywały tłumaczone i publikowane w języku niemieckim, angielskim, hiszpańskim, ukraińskim oraz węgierskim. Jest współzałożycielem Stowarzyszenia Żywych Poetów z Brzegu, byłym redaktorem naczelnym ex-kwartalnika „Red.”, wieloletnim współpracownikiem „Odry”, „Studium”, „Undergruntu” oraz kilku innych nieistniejących pism literacko-artystycznych. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2004 i 2016), Baltic Centre For Writers and Translators w Visby (2009 i 2013), a także Funduszu Popierania Twórczości ZAIKS (2017). Lada dzień ukaże się zbiór anty-poematów „Kwestionariusz Putinowski oraz inne medytacje w czasach postprawdy”. Na wydanie czeka debiutancka proza pod roboczym tytułem „Trans-migracja” .Pracuje nad większą prozą pod tytułem „Stowarzyszenie Żywych Poetów”, zbiorami opowiadań „Blues”, „Pewnego pięknego dnia” oraz „Biurwa” oraz kolejnym zbiorem wierszy, na razie bez tytułu.