Wyjeżdżamy na szosę w kierunku Hausdorfu, teraz podobno Domowic. Kiedy docieramy na miejsce, przesiadamy się do jednej z dwóch ciężarówek, które nadjeżdżają z milicjantami na pakach. Ale zanim to robimy, najpierw Jędrzejczak podchodzi z nami do pewnego oficera i zgłasza mu: – Mamy tu takich gagatków. Niemców – a oficer dziwi się na to dość znacznie, rzucając mu w twarz jakąś ironiczną uwagę.
Stoimy tak dłuższą chwilę, bo oficer ma najwyraźniej z nami problemy. Tymczasem dwóch Rusków pije obok normalnie, wyraźnie dając zebranym do zrozumienia, kto tu rządzi. Wreszcie Jędrzejczak z oficerem się dogadują. Obaj każą mnie i Jutcie wsiąść na podjeżdżającą ciężarówkę, jej pakę.
Gdy tak prowadzą nas do niej, obok z furgonetki wyciągają chłopca. Po chwili staje przed nami zgarbiony, skuty kajdankami. Ten, który go przyprowadził rzuca tylko: – Jego też na pakę.
A ja zaczynam rozumieć, że skądś go kojarzę, choć chłopiec jest cały poobijany. Ale stoimy z Juttą zbyt blisko niego, by tę nagłą myśl włożyć między bajki. Na głowie chłopca brakuje tylko zawadiacko założonego beretu.
– „Edek?” – wymawiam to imię w myślach, znienacka. Bo na widok nastolatka, który pędził na rowerze, by powiadomić wszystkich, nieważne czy Polaków, czy Niemców, o czeskich żołnierzach stojących na granicy, otwieram tylko usta. Edek, któremu zdarzyło się też podeptać znalezione w piwnicy ratusza flagi, tymczasem patrzy na nas obojętnym wzrokiem, po czym zostaje pchnięty w stronę naszej ciężarówki. A my za nim.
Jedziemy pod górę. Wolno, ciężarówkami. W dodatku trzęsie i trzeba naprawdę uważać, by nie zlecieć z tej paki. Szosa jest niedobra. Kamienie ogromne, zaś tuż obok szosy płynie strumień wody, jakby robił za uliczny rynsztok i ten strumień pogania nas, płynąc tak jakby coraz szybciej w dół. Na złamanie karku. Pokazując, że owszem, można znacznie szybciej, naturalnie, lecz w przeciwległą stronę. Ten bieg strumienia przyciąga moją uwagę.
Edek milczy, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Jutta natomiast kryje twarz w dłoniach. Przez całą drogę, która wciąż prowadzi pod górę, zastanawiam się także, czy to już koniec. Czy Jutta-Elsa Mattweldt jest jeszcze do uratowania. Oczywiście, w sensie tożsamości. Bo jeśli nie, to jeszcze się okaże, że na nic się zdało jej ukrywanie, jej wymyślanie na nowo, przynoszenie jej jedzenia tuż po północy, czy to na strych, czy później do zajmowanego mieszkania. Skoro efekt końcowy jest taki, że oto siedzimy wśród uzbrojonych milicjantów w drodze do jakiejś ziemianki, najpewniej na jatkę.
Kiedy docieramy na miejsce, naszym oczom ukazuje się wejście do, zaznaczonej na mapie, tajemniczej części lasu. Mapa należy do jednego z siedzących obok milicjantów. Choć trzęsie, udaje mi się zobaczyć ten wycinek mapy, wzięty pod uwagę przez czyiś ołówek. Czy coś innego, czarnego, pozwalającego teren ten w jakiś sposób zakreślić, wyróżnić. Mimo że niczym szczególnym nie wyróżnia się w rzeczywistości. Ot, tyle samo zieleni, gdzie byśmy nie spojrzeli, to na mapie, trzymanej na kolanach przez skupionego funkcjonariusza, raptem, dzięki jednemu podkreśleniu, ów fragment zyskuje uwagę, szacunek siedzących na pace. Bo każdy chce zobaczyć to miejsce, przekazywane przez milicjanta, wszystkim po kolei, prócz nas, rzecz jasna, wykluczonych z kółka wzajemnej adoracji tego punktu na mapie, przez który żeśmy tu się znaleźli. Bo właśnie tu podobno Edek zostawiał im jedzenie, jak słyszę podczas rozmowy dwóch takich. No, no.
Stąd jeszcze jednak kawałek do szczytu. Coś z okładem, ale nie jestem pewny. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że nie jesteśmy w połowie drogi. Lecz powoli, pomalutku, metr za metrem, ciężarówka za ciężarówką, kolejka za kolejką (z paki dostrzegam dwóch pijących Rosjan w kabinie ciężarówki jadącej za nami), zbliżamy się do tej mitycznej ziemianki. W której ma ukrywać się grupa partyzantów pod wodzą Wolfganga Epsteina. Gdzie ma być przetrzymywana grupka Polaków pod dowództwem Stasia. Wreszcie: gdzie mam nadzieję spotkać Hermanna.
Nagle zatrzymujemy się. Każą nam zeskakiwać z paki. Jutta zamiast z niej skoczyć, to z niej spada, pchnięta przez zniecierpliwionego milicjanta, który nie może patrzeć na to, jak Jutta się zastanawia. Czy skoczyć, czy może zejść dzięki czyjejś ręce.
Po kilku minutach zaczynamy wchodzić na ścieżkę. Grupkami. Prowadzi nas poturbowany Edek, popychany kolbami przez milicjantów. My z Juttą idziemy pośrodku, pilnowani przez polskiego oficera, który z kabury sam wyciągnął Walthera, by teraz trzymać go w prawej dłoni. Idziemy truchtem, by dogonić ścieżkę, która nagle zaczyna piąć się coraz wyżej i wyżej wśród leśnej gęstwiny. Za nami truchtają Rosjanie. Jeden z nich, biorąc ostatni głośny łyk, chowa „małpkę”, a ja się temu przyglądam. Jest gotów do walki. Wokół śpiewają ptaki. Jakiś myszołów krąży nad naszymi głowami, chyba zainteresowany ludzkim polowaniem. Jeden z milicjantów wciąż zerka na mapę, aby upewnić się, czy aby na pewno dobrze idziemy. Edek może nas wyprowadzić na manowce lub wprowadzić w zasadzkę. Różnie bywa z takimi, co nie mają już nic do stracenia. Bo tego na przodzie, Edka, czeka więzienie albo stryczek. O tym jestem przekonany. Na razie jednak idziemy. Myszołów (czy inny drapieżnik?) znudzony marszem odlatuje gdzieś dalej. Na jego miejsce przylatuje kolejny ptak, chcący najwyraźniej robić za ekwiwalent. Jednak nie sam, bo sprowadza na nas deszcz, niby to plagę egipską, deszcz, który zaczyna się wzmagać. Idziemy więc w tym deszczu.
Idę więc ja, idzie Jutta obok mnie, Edek na przodzie też jakoś idzie, idzie polski oficer z pistoletem Waltherem, idą Rosjanie, jak się okazało, jakieś Malkiny, Czitkiny, jakby szturmowali Berlin, a to są ledwie ruiny strąconych przez burzę drzew; jakby wprost do Tartatu, w dół, w który wpadamy, po kolei potykając się o tę samą gałąź; idzie Jędrzejczak, idą inni funkcjonariusze milicji, idą chmury za nami, idzie niebo ukradkiem, idzie Słońce, idzie Księżyc, idzie wszystko po naszej myśli, a zwłaszcza czas, który idzie, bo jesteśmy coraz bliżej, jak jakiś drapieżca, co już, już łapami chwyta swoją ofiarę, bo tak się czujemy; jak na polowaniu, gdzie wszystko idzie z nami, a wszystkie sale Hitlera śpiewają razem z nami; niemal nawałnica butów, kroków, rąk, broni, wszystkiego pod dostatkiem, co popadnie, więc z tego możemy utkać jakąś metafizykę, filozofię, bajkę, słowem: te drzewa, ten las, to wzgórze, czysty naturalizm, o tak, dobrze mówię, gdy patrzę pod nogi, by za chwilę spojrzeć na Edka, co wciąż nas prowadzi popychany, tylko gdzie, tego dokładnie nie wiem; nie wie Jutta, ale wiedzą oni, zdając się na wiedzę Edka; ten z Waltherem w dłoni, tamten z „małpką” w kieszonce, zastanawiając się, czy ten chłopak, nagi, bo bez beretu, wyprowadzi wszystkich na cudne manowce, o tak, cudne manowce, w drodze do ziemianki, w której są Hermann, tak Hermann, mój przyjaciel z podwórka, jego wuj Wolfgang, który go wciągnął w ideologiczną pułapkę; jest Staś Kowalik, może żywy, może martwy.
Bo polski oficer, idąc z tym Waltherem, myśli sobie, czy tamci jeszcze żyją. Czy może są jak kamyki, co chrzęszczą pod butami. I wpadają do środka, gdyż buty są dziurawe.
Rafał Różewicz – urodzony w 1990 roku w Nowej Rudzie. Autor dwóch książek poetyckich: Product placement (2014) i Państwo przodem (2016). Nominowany do Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut (2015) oraz dwukrotnie do Nagrody Kulturalnej „Gazety Wyborczej” wARTo (2015 i 2017). Tłumaczony na język ukraiński oraz rosyjski. Pracuje nad trzecią książką poetycką i debiutancką powieścią. Mieszka we Wrocławiu.