***
Rodzina Messnerów szykuje się do wyjazdu. Mieszkanie w Leipzig jest na szczęście pewne. Wilhelm ma na miejscu objąć posadę w drukarni robiącej książki dla pewnego znanego wydawnictwa. Ich mieszkanie stopniowo pustoszeje. Ze ścian znikają obrazy. Messnerowie liczą na to, że w zamian za pomoc przy ponownym uruchamianiu już byłej drukarni Klambta przez Wilhelma, będą mogli zabrać więcej rzeczy niż reszta wysiedlanych. Niż potrzeba. Mimo to Juta nie może przeżyć, że nie będzie jej dane zabrać teczek z wycinkami o Friedrichu Kaysslerze. Margaret musi ją pocieszać i pewnej nocy, kiedy Juta śpi, wychodzi na przydomowe podwórko. To samo, na które wbiegła oszalała córka, po tym jak opluła Hermanna, kiedy zauważyła, że stała się świadkiem upadku niemieckich szyldów. Zwłaszcza szewca Schmitta.
Tymczasem Margaret wychodzi, by wszystkie wcielenia Kaysslera wrzucić do rozpalonego wcześniej ogniska, fundując mu jeszcze jedną spektakularną śmierć. Tym razem aktor Kayssler nie ginie postrzelony przez czerwonoarmistę przed swoim domem w Kleimachnow, a ginie w płomieniach na byłej Adolf Hitler Straße, wcześniej zaś Schuhmacherstraße. Mimo że swego czasu był Freicherem von Steinem w kasowym, jak na lata trzydzieste, filmie pt. Lusie, Konigin von Preussen. Który rzekomo uczynił go nieśmiertelnym.
Margaret szkoda jest Friedricha. Wszystkie jego sukcesy, porażki, role ulatują z dymem, by dołączyć do niego. Tego, który stał się już pyłem, cząstką Kosmosu. Bo Margaret wierzy, że dla Friedricha znalazło się miejsce tam, gdzie dym właśnie ulatuje. I Bóg zapewne wybaczył Friedrichowi tę listę obdarzonych łaską Bożą za Führera. Tę ludzką samowolkę, bo nikogo łaską w ostatnich latach nie obdarzał. Ponadto aktor był z niego dobry. Wybitny. Więc na pewno Kayssler przekonał Najwyższego, że to nie jego wina. Co więcej, Najwyższy jest zobowiązany zapewnić mu godne warunki mieszkaniowe, gdyż Friedrich nie przybył tu na wakacje, lecz na całą wieczność po to, by wcielić się w rolę umarłego. A to jest prawdziwa sztuka, choć w sztukach grał wielu.
Margaret patrzy na płomienie. Friedrich Kayssler płonie, wraz z kostiumami, jakie zakładał przez wszystkie lata kariery. Juta o niczym jeszcze nie wie, śpi. Śni się jej wielki pożar za domem.
Wreszcie wybija godzina. Messnerowie są gotowi. Ostatnie zamknięcie drzwi, ostatnie spojrzenie na dom, jedno z pierwszych westchnień. Eskortujący ich żołnierz wraz z urzędnikiem PUR-u, którego Messnerowie nigdy wcześniej nie widzieli na oczy (kojarzyli tylko niskiego człowieka, a ten jakby zapadł się pod ziemię), nie mówią ani krzty po niemiecku. Tymczasem Wilhelm nie chciał iść na pożegnalną mszę odprawianą przez proboszcza Wache; po której wszyscy wysiedlani Niemcy mieli razem udać się w podróż. Na pociąg. Na nic się zdały nocne rozmowy, które inicjowała Margaret. Wilhelm był nieustępliwy. Powiedział, że poruszy niebo i ziemię. I tak też zrobił. Poszedł gdzie trzeba i wyprosił, co trzeba. Żadnych zbędnych ceregieli, obrzędów, okrężnych dróg. Chyba ma prawo pożegnać się na swój sposób. Nie dzielić się z Bogiem swoim losem oraz rodziny. I ktoś na to wyraził zgodę, żeby pożegnał się tu i teraz. Przyślą tylko po nich kogo trzeba, tego dnia o tej i o tej, i wszystko będzie dobrze, prosto na kolejowy dworzec. Margaret ciągle nie mogła dociec, kim był ten życzliwy w stosunku do jej męża człowiek. A może nie chodziło tu wcale o Wilhelma, tylko sam duch Klambta wstawił się za nim? Wilhelm tyle lat przepracował w drukarni jego imienia. Dbał o walce jak nikt inny przed nim. Może to on, co lata temu ożywił Neurode, swoim nienagannym wychowaniem, zachowaniem, całym tym kulturalnym anturażem, zrobił na kimś tak dobre wrażenie, że ten wobec Messnerów zrobił wyjątek?
Takie myśli zaprzątają głowę Margaret, kiedy z wolna wyruszają w kierunku rynku w towarzystwie milczących Polaków. Zawsze podobał im się noworudzki ratusz – powielany na dziesiątkach pocztówek z podpisem Gruss aus Neurode. Kilka razy wysłali je nawet do krewnych mieszkających pod München. Odkąd pamiętają, ratusz obrośnięty jest bluszczem. Co z tego, że co jakiś czas powiewały na nim różne flagi. Bluszcz zawsze pozostawał ten sam, był jedyną stałą w wartościach zmiennych. To ludzie wciąż i wciąż muszą się wiercić, wprowadzać zamęt. Bluszcz tego nie komentował. Rósł sobie od lat i teraz też rośnie, nawet jeśli w powietrzu czuć jakąś zmianę. Rękę ogrodnika. To Messnerowie co jakiś czas stawiają walizki na brukowej kostce, która ciągnie się aż do Bahnhofstraße.
Wzmaga się wiatr, kiedy docierają na noworudzką stację. Od razu trafiają w sam środek tłumu otoczonego przez żołnierzy. Spoglądają w ich twarze, na orzełki, co na czapkach prezentują się wspaniale. Starają się zapamiętać te twarze. Bo niektóre będą odprowadzać Messnerów wzrokiem, a część twarzy wsiądzie razem z nimi i będzie Messnerów eskortować aż do granicy, gdzie nastąpi przejęcie. Może nawet ci, co z nimi tu przyszli? A stojącemu na stacji pociągowi jakby coś dolegało. Jakby był wykolejony. Brakuje w tym otaczaniu czcią luzu, powietrza. Nawet lokomotywa nie ma czym oddychać. I tylko sapie, dyszy ciężko. Nikt, widząc stojących w rozkroku uzbrojonych mężczyzn, nie podchodzi bliżej. Mężczyźni z kolei mają zimne spojrzenie. Mają złowieszcze to coś. Niektórzy Niemcy, którzy już wsiedli i zajęli miejsca, czekają na resztę. Reszta zaś stoi na peronie i liczy wagony, które uczepiły się lokomotywy, bo Polacy ładują partiami. Jeden wagon, drugi, trzeci. Żaden nie przechyla się, nie gibie.
Nagle zaskoczenie. Bo te obrazy należy zostawić. Właściwie większość rzeczy, choć Messnerowie byli pewni, że mają przywileje. Zwłaszcza kiedy Wilhelm poszedł i załatwił, co trzeba. Mogą ze sobą zabrać ledwie dwadzieścia kilogramów. Pięćset marek na osobę. A najlepiej, gdyby rozebrali się przy wszystkich i pokazali, co tam pochowali wewnątrz ubrań. – W tym tłumie? – łapie się za głowę Margaret, zaś oczy Juty robią się wilgotne. Wilhelm protestuje, macha tymi markami przed nosem jednego z czapką i orzełkiem na głowie, aż ten otwartą dłonią uderza w te pieniądze, które rozsypują się po peronie. Kilka osób obok rzuca się na nie, ale wnet pojawiają się żołnierskie buty, kopniaki. Juta, która była nieobecna przez całą drogę, z lękiem wypatruje mnie i Hermanna. Czy przyszliśmy ją pożegnać? A może wciąż dziwimy się na placu przed kościółkiem, dlaczego Messnerowie nie dotarli na mszę? Czy proboszcz Wache znalazłby i na to odpowiedź? Ten z orzełkiem zaczyna Jutę naciskać, żeby się rozebrała i oddała zaszyte w ubraniach kosztowności. Atmosfera robi się coraz gęściejsza. Gdy nagle pociąg zaczyna nerwowo gwizdać i żołnierze wpychają do środka kolejne rodziny, zmuszone część walizek zostawić tam, gdzie z każdą chwilą rośnie ich sterta.
Messnerom to się nie podoba. Gdyby, ot tak, można było wezwać na pomoc Klambta, który kulturalnie by im powiedział, że to co się dzieje, to jest skandal. A jego drukarskie walce ogłoszą strajk, jeśli ci w czapkach z orzełkami nie zmienią taktyki. Bo zaczynają wszystkich raptem poganiać, przecież pociąg nie będzie ciągle stał. Jest stworzony do tego, by jechać, przemierzać świat. Więc raz dwa, raz dwa. Zostawiać to, co się w nadmiarze ma. Tam jest ta sterta, która z każdą chwilą się powiększa, w przeciwieństwie do tłumu z peronu, który niknie w oczach. – Raz dwa, raz dwa! – krzyczy żołnierz, siłą wpychając Messnerów do wagonu, którzy raz jeszcze chcą obejrzeć się za siebie. Lecz z każdą sekundą tłum rośnie w ich oczach, napiera tak, że Messnerowie muszą się wycofać, opuścić stanowiska, choć przed chwilą mieli ładny widok na stację z tabliczką NOWA RUDA. Cały ten dotychczasowy pejzaż, a teraz muszą się przeciskać, od nowa budować swój krajobraz na najbliższe dni, tygodnie, miesiące. Budować pozycję, która była dotychczas niezagrożona. Nawet jeśli walce Klambta czasem się zacinały i Wilhelm musiał uważać, by czegoś nie stracić. Lecz teraz swoje pozycje budują ci w czapkach. Są jak te walce miażdżące wszystko, co popadnie. A tak się złożyło, że dziś padło na Niemców. Bo ci w czapkach mają już za sobą tabliczkę z napisem NOWA RUDA i kilku z nich nawet przy niej przystanęło, żeby jeszcze bardziej to podkreślić, pokazać. Mają Polacy plecy, miasto w dole. Więc ci, co przyszli tylko się pożegnać i niepewnie stanęli w dole, jakby od niechcenia, a tak naprawdę zobaczyć, jak to wszystko się odbywa, kiedy i na nich przyjdzie kolej; widząc że stają się częścią naprędce tworzonej propagandy, jakiejś kroniki filmowej, choć żaden kamerzysta nie kwapił się, by tu przyjechać, szybko się rozdzielają i każdy czmycha w swoją stronę. Byleby tylko nie być czyimiś plecami. Zwłaszcza tych pod tabliczką, co faluje na wietrze w rytm ruszających z wolna kół.
Bo oto następuje puszczenie w ruch kół, zwolnienie blokady. One pójdą teraz jak po sznurku, aż przegonią ciszę i zrobią miejsce dla prawdziwej nawałnicy. Tu tu, tu tu, tu tu. Która zmusi tych, co się rozbiegli do wyjęcia chusteczek. Trzymanych na czarną godzinę, aż ta godzina wybija punktualnie o szesnastej i obracające się z coraz większym impetem koła, mielące w kółko to samo, nakazują przetrzeć oczy. Bo to, co one widzą, a widzą ruszający pociąg, dzieje się naprawdę.
Nakręcone perspektywą podróży koła uruchamiają w ludziach prawdziwie ludzkie mechanizmy. A tego nie da się nie zauważyć, że im bardziej koła napędzają obraz, tym gorzej znoszą ci, co go oglądają. Zarówno pasażerowie, którzy zaczęli płakać na znak solidarności, jak i ci, co zostali na dworcu. Niektórzy zaczynają nawet biec za wagonami, jakby raptem poczuli pociąg do czegoś, co stało się nieuchwytne, bo z oddali lokomotywa kreśli już tylko znaki dymne. Choć ci w czapkach i z orzełkami, którzy pozostali, próbują ich wyłapać, nie licząc się ze słowami, miotając przekleństwa. Tymczasem Messnerowie z Jutą na czele, na resztce bagaży, bo już nie na walizkach, również przestają być uchwytni, na wyciągnięcie ręki. I gdy wyciągam ją przed siebie, nikt jej nie łapie z naprzeciwka. Bo tam jest tylko góra żwiru, piasku, jeden wiadukt, drugi, następnie tunele i Waldenburg, Goerlitz, nowe Niemcy. Tu tu, tu tu, tu tu, stacja pierwsza, druga, trzecia, dwunasta, bo to droga krzyżowa. Bo się jedzie i jedzie, żeby zacząć życie od nowa, a tak właśnie chcą zrobić Messnerowie. Pojechać jednak na skróty, ledwie do Leipzig, bo na Zachód coraz ciężej się dostać, aż w końcu trzeba będzie wysiąść, by pociąg mógł dalej jechać.