Na sali cisza. Wszyscy oddychają i wydychają powietrze, jakby nagle przypomnieli sobie, że mają płuca. Ja też mam, i to nie byle jakie, bo potrafią wypalić do dwóch paczek dziennie, i nie jakichś tam slimów dla tipsiarek spod ogólniaka, tylko normalnie, formalnie, czerwonych Marlboro, których opakowanie specjalnie dla Polaków zaprojektował Żyd, żeby się truli z sentymentem. Żadna ze mnie patriotka, więc jak się dowiedziałam, że to barwy narodowe, to trzeba się było przerzucić na Camele. To znaczy już nie. Nie palę od tygodnia. Nowy Rok – nowa ja. Wszystko jak trzeba: na śniadanie płatunie z biobanankiem, fitboksik na lunch, a wieczorem herbatka Detox Max. Tylko ujemne kalorie. Promki były, no bo zawsze są po świętach, to szybko kupiłam wegebuty, a jak już wlazłam na shopping, to też nówka dresik (niestety MADE IN BANGLADESH, ale nikt nie jest idealny). No i jestem tutaj. Matę do ćwiczeń też mam pro, i nie chwaląc się, oddycham najgłośniej.
Przyszłam wcześniej, żeby zająć dobre miejsce, to znaczy nieco z tyłu, ale z widokiem. Zaczęło kręcić mi się w głowie od tych wdechów, gdy wszedł prowadzący. Myślałam, że przyjdzie jakiś chuderlaczek w kimonie, ale ten wyglądał, jakby go wycięli z opakowania po majtkach, które trzymam sobie pod poduszką na tak zwane gorsze czasy. Słowem – slipki, mięśnie i te specyficzne korytka pod brzuchem, którymi w deszczowe dni na pewno wlewa mu się woda do majtek. Poczułam się delikatnie skrępowana, więc odruchowo rozejrzałam się wokoło, ale najwyraźniej nikomu poza mną to nie przeszkadzało.
Jogin siadł, założył nogę na drugą w sposób, który wydał mi się szczytem moich możliwości, a kiedy sekundę później pochylił się i dotknął czołem maty, zebrało mi się na wymioty. Wrócił do ludzkiej pozycji i powiedział:
– OMMM.
To ja też „OMMM”, żeby nie było, że nic nie czaję.
I śpiewa:
– Vande gurunam caranaravinde sandarsita svatma sukhava bodhe nih sreyase jangalikayamane.
Że, kurwa, jak?
– Samsara halahala mohasantyai abahu purusakaram sankhacakrasi dharinam sahasra sirasam svetam pranamami patanjalim.
A, jak samsara, to wiem. Film widziałam. Halahala też spoko, tak popędzają wielbłądy.
Zaczęliśmy od powitania słońca, więc luzik. Kot, pies, dziecko – taka zielona to ja znowu nie jestem. Potem były pozycje w stójce. Trochę mi się nie chciało, ale podobno to pomaga. Za trzy tygodnie będę boginią seksu. Muszę się przyłożyć, bo wykupiłam grupon tylko na miesiąc.
Jogin podszedł do mnie, żeby poprawić pozycję.
– Zamknij oczy. Uaktywnij swoją mula banthę.
– Że co? – spytałam.
– Przyklej miednicę do kręgosłupa.
Akurat robiliśmy mostek. Przysunął się swoimi slipkami do moich bioder, podnosząc je lekko w górę.
– Wyobraź sobie, że masz w miednicy drogocenny płyn. Niech to będzie płynne złoto. To jest twoje światło, twoja życiowa energia. Musisz znaleźć balans, żeby nie ulać ani kropelki.
Skupiłam się na tym odcinku, próbując zapomnieć o slipkach przyciśniętych do mojej miednicy, w które w deszczowe dni na pewno wlewa się woda. Światło mula-coś tam. Skup się.
– Ta energia musi się gdzieś zbierać. Tam jest twoja mula bantha.
Poczułam to. Rzeczywiście poczułam to. Jak się zbiera.
– To energia, która się przemieszcza.
Oj, tak. Poczułam, jak się przemieszcza. Światłem moich jelit. To przez ten cholerny fitboks z fasolką.
– Napnij swój wewnętrzny gong, niech odbija dźwięki kosmosu.
Nie wytrzymam. Mój gong zaraz usłyszą wszyscy na tej sali, zdaje się, że może nawet w sąsiednim pokoju. Zawibruje prosto w te jego slipki.
Jogin odszedł. Odetchnęłam z ulgą. Presja opadła, zasięg został ograniczony. Prawdopodobnie dałoby się to przepuścić tak zwaną drugą linią, czyli cichaczem, a wtedy pora na szybki desant, zanim ktoś się zorientuje, skąd biło źródło. Gdzie bił gong. Karnet jest ważny miesiąc, ale przecież mogę przyjść na inną grupę.
Otworzyłam oczy, żeby przygotować się do taktycznego odwrotu. Między kością ogonową, a odcinkiem lędźwiowym coś mi się przyblokowało. Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, wytężyłam wzrok, szukając jakiegoś punktu odniesienia, jakiejś stabilizacji, a tam… zamiast ściany – szyba, a za szybą:
– Pyton! – krzyknęłam.
Krzyk, ostatni możliwy zabieg maskujący. Klęska była tak sromotna, że myślałam, że rozpruje mi getry.
– Tam jest pyton! – powtórzyłam w obronie własnej godności i wybiegłam z sali.
Joga to jednak sport ekstremalny.
Sonia Pohl (ur.1992) – absolwentka prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, studentka II roku Studium Literacko-Artystycznego. Zawodowo zajmuje się podatkami od przychodu z papierów wartościowych (czyt. pracuje w korpo). Współtworzyła spektakl Beyond Musicals, wystawiony w Teatrze Variété w ramach Kraków Business Run. Postanawia, że jeśli z pisaniem jej nie wyjdzie, rozpocznie produkcję eko-bimbru albo zacznie uprawę fioletowej marchewki.