Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Spacer w cieniu chmur
Przemysław Głuchowski

 

Byłem umówiony z nowym uczniem na spotkanie, na którym miałem opowiedzieć pewną historię. Czekając na niego, zabawiałem się własnymi myślami, tworząc różnorodne, nieistniejące dotychczas stworzenia. Jedno z nich formą przypominało dawnego wilka, ale było od niego większe niemal dziesięciokrotnie, zaś jego znakiem szczególnym były kły krzyżujące się pod brodą. Był to zamysł celowy. Zdawałem sobie sprawę, że takie ich ułożenie utrudni mu spożywanie pokarmu, ale byłem ciekaw, czy uda mu się zaadoptować w świecie. Niestety nie miałem czasu na dłuższą kontemplację, ponieważ słyszałem, jak zbliża się nowy potencjalny bałwochwalca. Jak tylko zjawił się, skierował do mnie prośbę, abym przedstawił mu jakąś opowieść. Nie protestując, zacząłem zastanawiać się, jaka ze znanych mi historii będzie adekwatna. Wybór tej, którą uznałem za szczególną nie zajął mi wiele czasu. Mimo to, gdy przeglądałem swoją pamięć w poszukiwaniu odpowiedniej historii, uczeń zdążył zadać mi pytanie.

            – Kim ty jesteś? – powiedział poważnie. – Mimo tego, że widzę cię i słyszę, jesteś dla mnie niepoznawalny – dokończył w filozoficzny sposób, przedstawiając problem mojej postaci.

            Nieczęsto dostaje takie pytania, ponieważ rzadko komukolwiek się ujawniam. Nie trzymając długo mojego słuchacza w niepewności, odpowiedziałem:

            – Twoje oblicze jest niedoskonałe, więc nie jesteś w stanie mnie poznać. Sam muszę przybrać postać niedoskonałą, abyś przynajmniej mógł postrzegać mnie zmysłami.

Uznałem, że prościej nie da się wyjaśnić tego kim jestem. Wiedziałem jednak, że ta marna, stojąca przede mną istota pozostała nieusatysfakcjonowana. Przez chwilę jeszcze to wątłe stworzenie wpatrywało się we mnie dopytującym wzrokiem, ale nie zadało kolejnego pytania.

            Przed rozpoczęciem opowiadania podarowałem mojemu uczniowi smołę, o którą poprosił. Łapczywie spożywał tę czarną lepką maź, gdy ja mówiłem. Bogu dzięki, że nie odczuwam głodu.

            – Słuchaj mnie uważnie! Jeżeli będziesz miał jakieś pytania zadaj je po zakończeniu opowieści – powiedziałem stanowczo i zacząłem.

            Oto co mu opowiedziałem:

            Było kiedyś pewne miejsce, które nie miało swojego początku w czasie. Nie da się wytłumaczyć, gdzie konkretnie się znajdowało. Zrodziło się po zgaszeniu ostatniego słońca. Mieszkańcami tego miejsca były dwa pierwiastki żyjące w harmonii. Pierwiastek światła i ciemności. W pewnym sensie było to rodzeństwo. Światłość nosiła imię Luxia. Był to pierwiastek przepiękny, iskrzący się energicznie, jasny i dobroduszny. Drugi pierwiastek, będący przeciwieństwem pierwszego, był nieśpieszny, lekko szpetny, cichy i wyróżniający się niesłychaną butą. Od początku swego istnienia mówił, że nie będzie się rozprzestrzeniać, jeżeli nie pozwolę przybrać mu imienia Tenebris. Ciężko było go przekonać, że szerzenie ciemności to jego obowiązek, więc dla świętego spokoju dostał swoje wymyślone imię.

            Nieprzebrana energia Luxii niekiedy drażniła Tenebris, ponieważ Luxia uwielbiała dużo mówić, a robiła to tak szybko, jak szybko rozchodziło się bijące od niej światło. Tenebris nie nadążał za wypowiadanymi słowami Luxii i czasami wyraźnie go to smuciło. Zwykle Tenebris nie miał ochoty słuchać swojej siostry. Mimo to bardzo się lubili i oboje nadawali sobie sens. Gdyby nie Tenebris, cudowna Luxia nie miałaby czego oświetlać. W przypadku braku Luxii Tenebris popadłby sam w siebie, czyli w wieczną ciemność.

 

            – Czy Tenebris lub Luxia byli podobni do mnie albo do Ciebie? – zapytał mnie oczekiwanie słuchający.

            – Po pierwsze nie lubię, jak ktoś mi przerywa opowiadanie. Po drugie skąd Ci przyszło do głowy, żeby porównywać cokolwiek do mnie?!

            Uczeń wpatrywał się we mnie niewzruszenie. Odpowiedziałem mu na pytanie, ponieważ wiedza na ten temat mogła okazać się istotna.

            Treść odpowiedzi była następująca:

            Oba pierwiastki były odpowiednikami dawnych aniołów. Podobnie jak anioły światłość i ciemność była bezcielesna. Ich esencja uformowana była na kształt swoich poprzedników. Żebyś mógł to jakoś zrozumieć, można powiedzieć, że byli, nie będąc. Ponadto nowe pierwiastki miały skrzydła. Rozpostarte prezentowały się fantastycznie. Luxii lśniące bezustannie, a Tenebris matowe czarne. Od aniołów odróżniało ich to, że Luxia i Tenebris w każdej chwili mogli przybrać ciało. Robili to rzadko i na chwilę, ponieważ w ciele odczuwali przerażający ból. Ale od czasu do czasu robili to, ponieważ zmysł dotyku, którego im tak brakowało, był zbyt wielką pokusą, aby w ogóle z niego zrezygnować.

            – Wyobraź sobie, że możesz dotknąć światła. Nie każdy ma taką możliwość – dodałem na koniec.

            Przyznaję, że osobiście nie mam szczególnych problemów z dotykaniem czegokolwiek. Niewątpliwie najprzyjemniej jest trzymać grawitację, bardzo wtedy łaskocze.

            Po krótkiej dygresji wróciłem do głównego wątku:

            W dzień kolejnych urodzin światła ciemność chciał jej coś podarować. Długo zastanawiał się co to może być. Pyszałkowatość Tenebris, jak się okazało później również ignorancja, zaprowadziły go do skarbca. Wiedział co tam się znajduje, ponieważ i jemu opowiadałem kiedyś pewną historię. Ukradł coś bardzo cennego i natychmiast udał się do swojej siostry.

            – Siostro! Dziś są twoje urodziny i pomyślałem, że dam ci coś niezwykłego, coś, co może zaistnieć dzięki Tobie! – wykrzyczał te słowa uśmiechając się szeroko.

            Ciężka przypadłość dopadła ciemność, bo zwykle tak się nie zachowywał.

            – Musiałeś przybrać ciało, aby to zdobyć? – odpowiedziała ze zmartwieniem Luxia.

            – Było to niezbędne. Ty również musisz to zrobić, inaczej nie będziesz mogła odebrać prezentu i w pełni go wykorzystać.

            – Czy mogę wiedzieć co to jest zanim przybiorę ciało? – zapytała podejrzliwie.

            – Oczywiście najdroższa, prezentem jest życie. Przepraszam, że przynoszę ci je ukryte w ten sposób, ale bardzo się spieszyłem. –  Tenebris rozłożył ręce na których znajdowała się malutka ociekająca ciemnością szkatułka.

            Luxia natychmiast przybrała ciało. Wzięła z zaciekawieniem ubrudzoną szkatułkę w swoje delikatne, świetliste dłonie i otworzyła ją patrząc na zawartość z jednoczesnym zachwytem i przerażeniem. W środku znajdowało się malutkie nasionko.

            – Przecież to…! – Zaczęła i nie dokończyła wypowiedzi, gdyż zabrakło jej tchu.

            – Zgadza się – odpowiedział krótko Tenebris. – Jako dowód mojej miłości złamałem przykazanie Pana i ukradłem ten pierwowzór doskonałego życia. On w swoim zbiorze ma wiele nasion, z których może wyrosnąć rajskie drzewo, mimo to nie chce, by wyrosło po raz kolejny.

            – Wiesz, gdzie możemy je zasadzić? Nie zrobimy przecież tego tutaj. Zostaniemy za to ukarani.

            – Pomyślałem o tym siostrzyczko. Miejsce naszego rajskiego nasienia jest na ziemi i właśnie tam się udamy. Nie bój się siostro tego, co może nas tam spotkać, tylko tam będziemy mogli pozostawić wieczny ślad naszego istnienia. Drzewo stanie się symbolem naszej miłości.

            Luxia i Tenebris rozpostarli swoje cudowne skrzydła i udali się w podróż. Dotarcie rodzeństwa na ziemię nie trwało długo. Po dotknięciu ziemskiej powierzchni poczuli wielkie podniecenie. Zauważali również, że mimo zachowanej cielesnej formy nie odczuwają bólu. Od momentu pojawienia się na ziemi nie mogli już wrócić do poprzedniego, bezcielesnego stanu. Lecz nie to teraz zaprzątało ich głowy.

            – Spójrz tylko siostro, tyle miejsca do zagospodarowania. Szkoda, że ten świat nie cieszy się takim zainteresowaniem Pana jak kiedyś. Wszędzie tylko góry i nagrzany od promieni piasek, parzący teraz nasze stopy.

             Luxia nie słuchała Tenebris. Od chwili wylądowania obsesyjnie szukała odpowiedniego miejsca na rajskie nasienie. Nad ich głowami nagle zebrały się białe chmury. Wokół rodzeństwa rozlał się cień. Luxia zwróciła uwagę na niewielki promień światła, który przebijał się przez kłębowisko chmurnego puchu i oświetlał stopę Tenebris.

            – Mam pewien pomysł. Niech domem dla naszego przyszłego drzewa będzie dotknięty przez Ciebie kawałek ziemi.

            Tenebris nie protestował. Stało się. Nasienie znalazło swoje miejsce. Rodzeństwo trwało w oczekiwaniu siedem tygodni, aż nasienie wypuści pierwsze pędy. Niestety nie byli w tym czasie świadkami żadnego postępu. Oboje byli już zniecierpliwieni. Światłość zmartwiła się i zaczęła płakać. Jej łzy dotarły do miejsca, w którym zostało posadzone nasienie. Nagle pojawił się pierwszy pęd.
– Tenebris! Spójrz! Nasze drzewo zaczyna rosnąć! – krzyczała Luxia i zaczęła tańczyć wokół dopiero co narodzonego pędu.

            Radość jej nie trwała długo. Szybko zrozumiała, że łez było za mało. Ogarnął ją głęboki smutek, który przerodził się w złość. Tenebris milczał. Siedem tygodni na ziemi i wielkie rozczarowanie Luxii wystarczyło, aby opanował ją obłęd. Silnie ogarnięta przez zdradliwą chorobę umysłu wymyśliła coś potwornego. Zamknęła oczy, odwróciła się i podniosła z ziemi ciężki, kanciasty kamień.

            – Przepraszam cię, ale tylko tak mogę dać pełne życie naszemu drzewu. Poprzez zabranie życia komuś innemu.

            Kamieniem uderzyła Tenebris w tył głowy. Upadł. Jego krew wystarczająco napoiła rajskie nasienie. Wzeszło nowe życie. Drzewo urosło nadzwyczajnie szybko. Nie przypominało żadnego innego drzewa, które kiedykolwiek istniało. Dzięki łzom i krwi pierwiastka światła i ciemności drzewo ciągle płonęło i ciągle na nowo wypuszczało nowe liście. Luxia pochowała brata pod drzewem Szybko o nim zapomniała.

             – Ja nie zapomniałem o tej tragedii i wykorzystałem śmierć Tenebris w nietypowy sposób. O tym jak, przekonasz się kiedyś sam – wtrąciłem w opowieść, aby jeszcze bardziej zmącić umysł mojego ucznia. Następnie dokończyłem:

            Obłęd, jak to w przypadku ziemskich chorób, w końcu opuścił Luxię pozostawiając ją całkowicie inną. Luxia żyjąc na ziemi zatraciła swoją tożsamość. Jej skrzydła odpadły, energia się rozproszyła, a jej urok został zniekształcony. Jedyne co jej pozostało to myśl, że drzewo, przed którym znajduje się teraz jej dom jest z jakiegoś powodu ważne.

            – W ten oto sposób po raz kolejny powstał człowiek – podsumowałem zgrabnie. –  Widzę, że szybko zjadłeś smołę, o którą prosiłeś. Może to znak, że historia ci się podobała? Skoro już poznałeś to niezwykłe wydarzenie ponownych narodzin człowieka przyszedł czas, żeby na scenie pojawił się ktoś taki jak ty. Idź do niego i zrób z nim co chcesz, w końcu na powrót stałeś się ciemnością, diabłem pod nowym imieniem.

 Zachęcając go tymi słowami wskazałem mu drogę na ziemię.

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Przemysław Głuchowski (ur. 1991 w Szydłowcu) – absolwent studiów socjologicznych i filozoficznych UMCS. Pracownik Działu Wydawniczego Warsztatów Kultury w Lublinie. Publikował w Kulturze Enter, Malkontentach oraz Helikopterze. W wolnych chwilach czyta albo pisze. Zdarza mu się też marnować czas. Pasjonat filozofii J. P. Sartre’a.

PODZIEL SIĘ

Do góry