Wyjrzał przez okno na kolumnę Matki Boskiej Bolejącej z Jezusem na kolanach. Kiedyś postulował jej wyburzenie. Uważał, że dzieci w podstawówce nie powinny widzieć matki opłakującej syna za każdym razem, gdy wyjrzą przez okno. Dlatego cieszył się, że są plany wybudowania nowej szkoły w innym miejscu; dość się nastrzępił języka w dysputach z innymi nauczycielami, że dzieci dziś trzeba wychowywać w innym duchu. Nie można im od dziecka wpajać, że pójdą albo nie pójdą do piekła, że Jezus umarł za nich na krzyżu, nie można im wpajać postaw serwilistycznych wobec czegokolwiek, a już na pewno nie wobec religii. Ale to było kiedyś, teraz nie chciało mu się o tym nawet dyskutować. Zajmowały go dwie rzeczy: miłość i śmierć. Albo trzy, nie zapominajmy wszak o Szalejowie. Henryk wciąż aktywnie przecież działał w Kole Miłośników Szalejowa.
Popatrzył przez okno, po czym wyszedł przed szkołę, zapalił papierosa, choć nie miał na tego papierosa szczególnej ochoty, dym go tego dnia drażnił, przyprawiał o odruchy wymiotne. Niemniej palił i palił, jakby się zawziął, że spali do końca i basta. Odchrząknął jeszcze i wrócił do pokoju nauczycielskiego, gdzie miał wypić kawę z Danką, nauczycielką biologii.
– Danka, powiedz mi, bo ty się znasz lepiej – rzucił po otwarciu drzwi. – Są tu te salamandry plamiste, czy ich nie ma? Bo widzę już kolejną broszurę reklamującą Sudety z wizerunkiem salamandry plamistej, a żyję tu przeszło 30 lat i żadnej jeszcze nie widziałem.
– Nie ma – powiedziała. – Część została wybita przez alchemików, którzy chcieli z nich uzyskać kamień filozoficzny, a część przez ćpunów, którzy piekli je, a potem jedli, żeby osiągnąć iluminację.