Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Szóste, czyli jednorożec
Jakub Michał Pawłowski

 

 

 

Renacie P., Patrykowi L., Adamowi F., Tomaszowi D.

 

 .

 

 

„Szóste” nie jest tu ani odwołaniem do dekalogu, zwłaszcza zaś nie nawiązuje do numerycznych oznaczeń złego ducha, jest szóstą w kolejności miniaturą, napisaną przez pisarza, szóstym opowiadaniem, szóstą ideą. Rzecz jasna pisarz – a to z uwagi na enigmatyczny, kapryśny i wciąż przez niego słabo rozeznany mechanizm rynku i procesu wydawniczego, napawający go co najmniej lękiem – nie może zagwarantować czytelnikom, że miniatura niniejsza faktyczne ukaże się jako szósta.

Małżeństwo Arnolfinich to związek morganatyczny, wskazówką jest tu ułożenie dłoni. W niewielkim gabarytowo dziele tajemnice mnożą się, jak ścieżki w labiryncie: w lustrze na ścianie widzimy pozostałych uczestników przedziwnej ceremonii, na jego obramowaniu zaś pasję w obrazkach, z kolei na ścianie rzadkie ikonograficzne detale – różaniec z bursztynu i tajemnicza miotełka (służyła najpewniej do strzepywania ziemskiego pyłu, bo przecież naiwny tylko mógłby uwierzyć, że jej obecność gwarantować mogła szczęście małżonków). Na podłodze piesek i sandały, po prawdzie przypominające chodaki, za oknem ledwo widoczna kwitnąca gałąź. Ezoteryczna interpretacja pozwalała, i to niemal od powstania dzieła, na uznanie w kupcu Arnolfinim samego zbawcy. Nad pomieszczeniem ukazanym za dnia, pali się w żyrandolu tylko jedna, jedyna łojówka, jako znak błogosławieństwa bardziej, niżeli oświetlenie. Charakterystyczny,  przesadnie wysoki kapelusz Arnolfiniego wygląda jak dostojny ciężar (na znajdującym się z kolei w Berlinie portrecie, patrycjusz ukazany jest w osobliwym czerwonym kornecie, zbliżonym do turbanu, tak, to najpewniej wariacja na temat burgundzkiego chaperonu). Nad małżonkami czuwają na obrazie aż dwie potężne święte. Dłonie Arnolfinich łączą różne światy (flamandzki geniusz stworzył także dla potężnego księcia Burgundii pionierskie imago kolistej ziemi), ten tutaj jest tylko częścią rozbudowanej, choć niewidocznej scenografii.

W dzieło van Eycka wpatrywała się z uwagą kobieta pod pięćdziesiątkę. Siedziała na rozkładanym krzesełku i robiła notatki. Ubrana była w zgrzebny sweterek, zbyt grube szare pończochy, przyciężkawe pantofle. Co chwilę dotykała włosów, jakby odruchowo poprawiała nakrycie głowy, którego nie miała. Celia Catalani opuściła po dwudziestu pięciu latach klasztor, kogo tak naprawdę widziała na tajemniczym obrazie, czy ukazywał bardziej jej początek, czy kres, czy z Arnolfinim łączyła ją wciąż ta sama, co dwadzieścia pięć lat temu, więź… Zabrała z szatni równie niemodną, co ona, podróżną torbę i ruszyła przez Trafalgar Square. Pójdzie na kawę, spacer, potem odwiedzi brata, wysokiego urzędnika włoskiej ambasady, u niego także zatrzyma się na parę tygodni, zawsze przecież chciała poznać Londyn. Tego dnia pierwszy raz od wstąpienia do klasztoru nie odwiedzi kościoła. Zakonny kornet Celia Catalani porzuciła wczoraj wieczorem.

Palce ślizgały się niezgrabnie po harfie. Stella Erdmont nie była w formie, musieli zatem przerywać nagranie. Rzadko zdarzała jej się niedyspozycja, a wczoraj nawet spóźniła się do studia. Stella pobiegła do baru. Kiedy wróciła, wszyscy spozierali na nią kamiennymi twarzami, miała ochotę się zaśmiać, jednak kierownik produkcji stanowczym gestem podał jej słuchawkę. Pani Stella Hollister? – ktoś zapytał. Tak, Stella Erdmont, nie używam nazwiska męża. Bardzo mi przykro, pani mąż został znaleziony martwy na farmie w Hoddesdone – wyjaśniał  policjant. Proszę do nas jak najszybciej przyjechać.

Kiedy zakonnica opuszcza klasztor, powodem jest zwykle mężczyzna albo kryzys wiary. Celia nie miała mężczyzny, nie nawiedzały ją także kryzysy, wiara to dla niej kwestia złożona, więc także sama z siebie nie stanowiła żadnej istotnej przesłanki. Za murami klasztoru zamieszkało coś na poły fałszywego, na poły zniechęcającego, owo coś, sporysz jaki, co z wolna anihilowało wszystkie zakonne więzi, budowane przecież we wspólnocie z przeszłymi wiekami, pokoleniami, całą nabrzmiałą i nobliwą tradycją, a czego ona, doświadczona i rozważna zakonnica, nie potrafiła pokonać. W atmosferze domostwa, usiłującego za wszelką cenę utrzymać hermetyczną szczelność metafizycznych kotar, wszystkie duchowe ingredienty, przesadnie upychane w pełnych kadzideł i łojówek wnętrzach, wirują ożywione w powietrzu, co daje efekt szczególnego zagęszczenia, ale i eteryczności, wystarczy zatem jakiś pyłek, napięcie struny, niespodziewany hałas albo wrzask, żeby zaburzyć stan przyjmowany zgodnie za równowagę, albo co gorsza – za trwałość. Przez chwilę myślała, że to może nowoczesność zawitała do furty, i że jako zgromadzenie nie sprostały po prostu wymogom dostosowywania, przepisywania, przekładania, duchowej modernizacji, ale to nie to. Teraz poruszała się po apartamencie brata, w którym, nie bez pewnego zaabsorbowania, odkrywała ślady jakiejś kobiety. W klasztorze używała tylko balii albo prysznica z zimną wodą, toteż gorąca kąpiel w ogromnej wannie była dla niej egzotycznym doświadczeniem. Przystanęła na chwilę, zerkając na swoje nagie ciało odbite w lustrze. Na ściennej półeczce znalazła wiele specyfików i przyrządów, których przeznaczenia mogła się jedynie domyślać, toteż uważnie wczytywała się w etykiety niezliczonej ilości balsamów, odżywek, peelingów: najwidoczniej partnerka brata bardzo o siebie dbała. Celia dochodziła z wolna do wniosku, że nie potrafiła już być kobietą, ciało odbite w lustrze wyglądało jak nieużywany instrument, nie myślała tu zresztą o sprawach natury zmysłowej, które i przed klasztorem były jej obce, gdzieś zatraciła po prostu pewien typ relacji, zgubiła klucz do swojego ciała, a raczej komuś go powierzyła. Nie była pewna, czy w chwili opuszczania klasztoru klucz został jej zwrócony. Tymczasem zaaplikowała sobie maseczkę z alg i pomarańczy, po czym zanurzyła się beztrosko w wodzie.

Z długości parzenia herbaty Stella wniosła, że komisarz wystawia ją na próbę, jakby jej nie ufał. Z kolei ona sama wydała mu się nazbyt rozedrgana, z drugiej jednak strony, w tej akurat rzeczonej sprawie – nazbyt lakoniczna i obojętna. Uznał, że opowiadając o zamordowanym mężu, z trudem powstrzymywała się od erupcji gniewu. Może coś wiedziała, może kojarzyła jednak kogoś, kto znał Hollistera, a czyj  gniew okazał się rychlejszy, prawdziwszy i niepohamowany. Myślał, ona po chwili zapomniała o wizycie na posterunku, zwłaszcza o tym, że chwilę po herbacie okazano jej zwłoki męża.

Harfa miała w mieszkaniu Stelli osobny pokój. Wędrująca w zaświaty muzyka potrzebowała wyizolowanej, niemal laboratoryjnej przestrzeni, sanktuarium-wyroczni. Pomieszczenie było wąskie, a jednak przypominało wyspę, harfę ustawiła po środku, na tle okna. Przy ścianie na końcu pokoju stała dębowa szafa. Posągowa, rzeźbiona harfa wyglądała jak dziób ogromnego okrętu, wędrowiec do kresu nocy, wehikuł Stelli. Wyniosła kruchość harfy tworzyła z masywnym, zdecydowanym spokojem szafy całość, zwieńczoną smakowitym detalem: podczas wizyty w Berlinie Stella odwiedziła wystawę w Kulturforum tuż naprzeciw słynnej filharmonii, grafiki Adolfa Menzela, wśród nich szkice fragmentów, cząstek świata, niezwykłe miniatury głów, koni, latarni, pomników, powozów i … dłoni, a dłonie były w pokoju harfy najważniejsze, urzeczona pruskim malarzem kupiła na aukcji szkic dłoni, wiedziała, że zawiśnie w pokoju harfy, właśnie tutaj. Sama przywiozła ją z domu aukcyjnego, sama zamówiła gustowną oprawę. Przywiesiła dłoń tak, by wskazywała harfę i okno. Dawało to teatralny efekt, w słabym świetle wyglądało jak oznaczenie drogi bezpieczeństwa, wycięta dłoń na białej ścianie, między harfą a drewnianą garderobą. W wąskim pokoju był jeszcze wysuwany zza szafy fotel i niewielki stolik do lektury nut. Żadnych kwiatów, sekretarzyków, lamp i gobelinów, przestrzeń klarowna jak nad powierzchnią wody. Nad okrętem unosił się zapach niebezpiecznej podróży. Zbliżała się noc, więc Stella przykryła harfę atłasowym pokrowcem w zielone lilie. Brakowało tylko pocałunku.

II.

Covent Garden to prawdziwie włoski przyczółek, prawie od zawsze można tu było zjeść jakiś kontynentalny smakołyk. Sam pasaż handlowy, pełen galeryjek, placyków pod zadaszeniem i zakamarków uwiecznił Alfred Hitchcock w Szale. Tuż obok targowych alejek znajduje się gmach jednej z najlepszych oper na świecie, to właśnie stąd pochodzi historyczne nagranie Toski z 1964 z Marią Callas, Tito Gobbim i Renato Cionim, a w reżyserii Franco Zeffirelliego.  Po próbie w operze na lampkę wina i lunch zajrzała do pasażu Stella Erdmont. Zajęła miejsce w bistro na pierwszym piętrze, tak by móc obserwować. Podpatrywanie, wzięte najpewniej z wrodzonej nieśmiałości, obok muzyki poważnej i dziewiętnastowiecznego malarstwa, stanowiło największą pasję Stelli.

Błąkająca się chaotycznie po Londynie Celia zajrzała do pasażu na coś włoskiego, od kilku dni chodziła jej po głowie pasta, przystanęła przy włoskiej knajpce, uśmiechnęła się na widok demonstrowanych potraw, pokazała na którąś z nich, potem dłuższą chwilę grzebała w torebce, po czym odeszła spod lady. Stella zrozumiała, że kobieta w zgrzebnym płaszczyku zwyczajnie nie ma pieniędzy. Może jest biedna, a może po prostu zapomniała, po prawdzie bratu nie przyszło do głowy, że jego siostra może przyjechać właściwie bez pieniędzy, z resztek na podróż z Włoch kupiła tygodniowy bilet na metro. Wstydziła się poprosić brata o więcej, zapomniała także, co to kupować w mieście. Zachowała jednak elegancję, którą Stella w myślach określiła mianem duchowej, przystawała przy witrynach z kapeluszami, rękawiczkami i butami, o tak!, przydałyby się jej nowe pantofle, w tych starych czuła się jak z domku na prerii albo ze staromodnego wodewilu. I tak Stella przyuważyła Celię, nie zastanawiała się długo, podeszła, dotknęła jej ramienia, ta odwróciła się. Czy mogę panią zaprosić do mojego stolika? – zapytała uprzejmie Stella. Po paru wstępnych komplementach, zamówieniu lunchu i butelki Saint Chinian (włoskie wino ustępowało jednak francuskiemu), zaczęły swobodnie rozmawiać. Nieśmiała Stella zyskała dziś dar perswazji, namówiła Celię nie tylko na lunch, ale i zakupy. Każda z nich miała świeżą, nietkniętą, poruszającą historię do opowiedzenia, Celia mówiła, jak chłodno Kościół obchodzi się ze swymi byłymi opatkami, Stella zaś o śmierci Cedrica, o tym co czuła i że zamordowała go najprawdopodobniej jego sekretarka, ale to jeszcze niepotwierdzone. Mówiły o pustce, stracie, która wcale nie miała melancholicznego posmaku, wcale nie była poetycka, była ziemista, fizyczna. Stellę nurtowało, co skłoniło zakonnicę w jej wieku do opuszczenia klasztoru. Nie była leciwą staruszką, ale nawet młodszym, zabezpieczonym życiowo kobietom, trudno jest odnaleźć się w zmieniającej się rzeczywistości. Dopytywała, czy jest to na tyle dobry świat, by chcieć do niego wracać, by opuszczać na zawsze zakamarki duszy i klasztorny spokój. Czy powrót do chaosu, nieuporządkowania,  miał jakikolwiek sens… Celia wyjaśniła w barwny sposób, że świat w klauzurze nie jest ani spokojny, ani wyzuty z dramatyzmu, nie zawsze także jest przystanią ducha. Nie na Boga się pogniewałam, tylko na ludzi, tak właśnie, dziwne…, na ludzi, których prawie nie widywałam, od których byłam izolowana. Było ich jednak wystarczająco dużo, bym mogła przestać ich kochać. Parę krnąbrnych, egzaltowanych mniszek i kilku niedojrzałych, groteskowych księży. Na ludzi się pogniewałam i na siebie – wyjaśniała Celia. Podczas opowieści Stelli odniosła z kolei wrażenie, że za stratą męża kryło się coś jeszcze, coś co nieprzyzwoicie ją absorbowało. Zeszły schodami na parter, obejrzały występ jakiegoś domorosłego iluzjonisty, po czym Stella bez zawahania skręciła do sklepu z butami. Pomożesz mi wybrać, moje mają już całkiem zdarte fleki – kłamała niewinnie. Po dłuższej chwili wygramoliły się z dwoma ogromnymi pudłami. Stella przekonała skonfundowaną Celię, że odda pieniądze, jak będzie mogła. Dolnym pasażem spacerował komisarz, ten sam, który poinformował Stellę o śmierci męża, a potem dokonał okazania zwłok. Zdziwił się, gdy zobaczył ją rozbawioną kilka dni po pogrzebie, do tego z pudełkami butów, jak wieńcami na ręku. Zawstydzony swoją własną wszechobecną podejrzliwością, i po przywołaniu w myślach fali stereotypów na temat kryzysowych zachowań kobiet, wytłumaczył sobie nieśmiało: może musiała odreagować… Zatem przypominam o jutrzejszym spacerze i koncercie w piątek, zaproszenie zostawię w kasie – pożegnała Celię tuż przed zejściem do metra.

Brodata głowa herosa, fauna prawie, ułożona wygodnie w okolicach wydatnego biustu zalotnej, inteligentnej kobiety. Pokaźnych gabarytów mężczyzna, ogromniejący tak być może na skutek domniemanej choroby wzroku samego malarza, zasnął, erotyzm przywołujący sen, miękkość piersi poskramiająca drapieżną siłę szemranego osiłka. Stella przetarła okulary, dobrze zna ten obraz, przedstawia Samsona i Dalilę, National Gallery. Jedno z największych dzieł dojrzałego baroku, zajmujące poczesne miejsce w szeregu różnie zakończonych prób uchwycenia nierównych walk, rozstrzyganych sprytem, brawurą, a i magią. Nad Samsonem postać ścinająca mu włosy, u Rubensa nie robi tego sama Dalila. Zaczęła rozmyślać, dlaczego zatrzymuje się w galerii, w tych a nie innych miejscach, przed tym akurat a nie innym obrazem. Po wizycie w muzeum whisky, próba w filharmonii, potem spacer z Celią.

Zagubiona, z zaproszeniem w ręku ruszyła w tłum brnący przez secesyjną posadzkę filharmonii. Zbyt wielu eleganckich, pewnych siebie, zamożnych, napastliwych ludzi, kontrast z klauzurą objawił się w tej chwili z całą mocą. Ostatni raz była na koncercie symfonicznym jeszcze na studiach, dzisiaj przybyła dla Stelli, bardziej nawet, by ją zobaczyć, niżeli wysłuchać. I bardziej wpatrywała się w scenę, niż pochłaniała muzykę. Klasztor był krainą zacienionych, różnobarwnych brzmień, nie dawał jednak sposobności do obcowania z twórczą ekspresją, nawiedzeniem, natchnieniem innym niż boskim. Śledziła każdy ruch Stelli, każdy grymas, drgnięcie, spazm. Celia utożsamiała harfę z niebiańską muzyką tła, kojącym dźwiękiem przybywającym z daleka, starannym, niemal pastelowym dodatkiem do podnoszących się kotar przed tronem stwórcy. Wedle jej dość oczywistych (a nawet obiegowych) wyobrażeń harfiana solówka miała być szeptem, lentem, modlitwą. Tymczasem dość liryczny w swej fakturze utwór Stella grała porywczo, drapieżnie, hałaśliwie, niemal demonicznie, bardziej nawet niż wyzwoloną menadę, przypominała jakąś oszalałą walkirię. Jej ciało straciło rubensowską szlachetność, stało się zwaliste, przesadne, napastliwe, jakby chciała nim stłamsić harfę, obezwładnić ją, upokorzyć. Walka z aniołem, której ceną była wieczność. Z drugiej strony Stella sprawiała tragikomiczne wrażenie, jakby miała za chwilę wlecieć instrumentem wprost do piekła. Celia poczuła wstyd, takiej jednak Stelli nie lubiła, parę dni po wyjściu z klasztoru uciekała jeszcze przed takimi frenetycznymi emocjami, bała się ich zaraźliwości, nie rozumiała ich, napawały ją prawdziwie blokującym procesy życiowe lękiem. Mimika Stelli wykraczała dalece ponad natchnioną egzaltację, widoczną zwłaszcza u pianistów. W chwili, gdy jej twarz wykrzywiła się w niejasnym grymasie, policzki oblały się potem, a wargi pokrył uśmiech, jakby czerpała radość z jakiegoś nieznanego okropieństwa, Celia nie wytrzymała i ku konsternacji zasłuchanych melomanów, przepychając się między skrzypiącymi siedzeniami tudzież kolanami, wybiegła z sali. U portiera zostawiła kartkę z paroma zdaniami wyjaśniającymi ucieczkę. Bała się, że Stella źle ją zrozumie, dając posłuch egotycznemu artyzmowi sprofanowanemu przez kłopotliwą dyletantkę nieodporną na doznania inne niż zaśpiewy anielskich chórów. W istocie Stella pomyślała jednak, że demoniczny charakter jej interpretacji mógł kłopotliwie współgrać z rzekomym buntem przeciwko światu ducha, z którego Celia uciekła. Z kolei przekonania do Stelli nabrał siedzący na widowni komisarz.

Niezrażona ucieczką Celii z wczorajszego koncertu Stella ponowiła zaproszenie do swojego apartamentu na kolację i drinka. Celia z ulgą przyjęła jej propozycję. Już w drzwiach rozpoczął się osobliwy spektakl, obie prezentowały się kontrastowo. Stella ubrana była na czarno, miała starannie upięte włosy, nad odsłoniętym dekoltem wisiały perły. Z kolei Celia była dzisiaj chłopczycą, ubrała garsonkę, spodnie i krawat. Stella pomyślała nawet, że z braku własnych ubrań, wygrzebała coś z szafy brata. Nie wyglądała, rzecz jasna, źle, mocnym akordem były zakupione ostatnio pantofle. Na wejściu wręczyła Stelli bukiet herbacianych goździków.

Gospodyni wieńczyła przygotowania do kolacji, podczas gdy Celia spacerowała po majestatycznym korytarzu łączącym jadalnię z salonem. Zaskoczyła ją wielość religijnych odwołań, w tym obrazów. W końcu Stella wychyliła się z jadali i zaprosiła na kolację. W drodze powrotnej Celia poczuła się nawet jak w klasztorze, wyciszona muzyka w tle, korytarz pełen obrazów i zapach jedzenia na końcu, jak zapowiedź życia wiecznego, jej codzienna droga od dwudziestu pięciu lat. W klauzurze jadały skromnie, ale pomysłowo, z prostych rzeczy, głównie warzyw, wyczarowywały medycejskie uczty, którymi żywiły okoliczną biedotę, ku jej wielkiej uciesze i nieskrywanej wdzięczności. To właśnie w klasztorze poznała smak i potęgę przypraw, zwłaszcza okolicznych ziół. Stella podała wołowinę po burgundzku w potrawce z boczniaka, bzu i migdałów z batatami i puddingiem z pora i chardonnay. Niebiańska uczta – rzekła przewidywalnie Celia, zaczęły się śmiać, a potem jeść. Dużo rozmawiały o Italii, Stella opowiadała o kompozytorach, salach koncertowych i hotelach, Celia o małomiasteczkowych kościołach, opactwach i przyrodzie. Gospodyni wychwyciła, że Celia – mimo swoich zapewnień – znakomicie poruszała się po muzyce, wprawiając ją w zdumienie biegłą znajomością chóralnych partii w operach Mayerbeera. Po drugim kieliszku medoca, Stella zaprosiła gościa na małą wyprawę po mieszkaniu, po chwili weszły do pokoju harfy, Celia musiała przyznać, że ustawiony na tle okna, a naprzeciw dębowej szafy, instrument pięknie się prezentował. Do tego detal Menzela na ścianie, który w myślach określiła jako „dłoń prawdziwego artysty” (tak też szkic nazywała pani domu),  domykał ascetyczną, ale gustowną przestrzeń. To miejsce Stelli, subtelne i rozmarzone, jak ona. A oto moja niespodzianka – wyjaśniła. Wysunęła zza szafy wygodny fotel i usadziła na nim Celię. Nie grałam wczoraj dobrze, zbyt nerwowo, frenetycznie, jakbym nie dotykała harfy, jakbym grała na innym, obcym instrumencie… Dziwne…  – po chwili sama wybiła się z krótkiego otępienia. Dziś zapraszam cię na prywatny recital, będziesz jedynym widzem, jedynym słuchaczem. Poznasz dziś dźwięk prawdziwej harfy. Już samo zasiadanie przy instrumencie miało coś z kontemplacji, rozpoczynała się zaświatowa rozmowa. Zdjęła okulary, podczas wczorajszego koncertu najbardziej nerwowa była właśnie jej twarz, zwłaszcza oczy, wyglądała jakby szukała drogi na pustkowiu albo straciła nagle wzrok. Podczas dzisiejszego recitalu miała zamknięte oczy. Zaokrąglone ciało Stelli dialogowało na różne tematy ze smukłą, wysoką harfą, przypominającą cherubina z arki. Zagrała coś współczesnego, ale wyciszonego, jak szeptany nokturn. Przywieszona do harfy, wyglądała jakby zatrzymywała odchodzącego kochanka, jakby rozczesywała jednorożca albo żyrafę. Gdyby Hildegarda z Bingen grała na jakimś instrumencie, byłaby zapewne harfistką – wyszeptała Celia. Po recitalu długo rozmawiały, brawurowo mieszając trunki. Musi ci być ciężko po śmierci Cedrica…, banał… zresztą co ja mogę wiedzieć o tym, co czuje kobieta po stracie ukochanego mężczyzny. Modliłam się za spokój jego duszy. Stella należała do rzadkiej kategorii osób, które nie przytakiwały, nie potwierdzały, nie komentowały, wyzbyta była jakiejkolwiek egzaltacji (może spalała ją w graniu), czekała za to w skupieniu na swoją kolej i wtedy mówiła, niezbyt zresztą wyczerpująco, to działo się jak w orkiestrze, potrzebowała sygnału od dyrygenta, co nie oznacza, że zawsze współgrała z resztą (co widoczne było na wczorajszym koncercie). Próżno było jednak czekać na jej mechaniczne „dobrze”, „jasne”, „oczywiście”, „doskonale”, „rozumiem”, doskonale rozumiem”, „ach tak”, „wspaniale”. Może taki skryty, niebanalny był jej charakter, a może nosiła jakąś tajemnicę.

III.

Mało spacerujesz – powiedziała Celia i wyciągnęła Stellę na solidną przechadzkę po Crystal Palace. Centrum Londynu budziło jej lęk, znakomicie poruszała się po peryferiach, nawet dalszych, tak jak w życiu. Przygotowała prowiant jak na piknik i herbatę w termosie, niezbędnik podróżujących zakonnic. Dystyngowana Stella, pijąca herbatę w mieście, nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak termos. Zniekształcał nieco smak herbaty, ale był szalenie praktyczny, z termosem pod ręką można się było poczuć jak na górskim szlaku. Celia wnosiła w jej życie nie tylko intelektualny ferment, ale także coś pierwotnego, niemal dzikiego. Górskie drogi mistyków na obrzeżach Londynu. Na ścieżce dwie kobiety – była zakonnica i wirtuozka harfy, obie, jak dotychczas, bez matek, przyjaciółek, mistrzyń, poślubione zbliżonym abstrakcjom: stwórcy i muzyce. Teraz, rozmawiając o przeznaczeniu, schodziły pod rękę kamiennymi stopniami, prowadzącymi do nieistniejących pawilonów wielkiej wystawy światowej sprzed ponad stu lat. Drogę przebiegł im srebrny lis, zniknął w zaroślach, po czym wyłonił się ponownie tuż obok Stelli, która zrobiła krok w jego stronę. Celia odradzała jej ten ruch, napomykając nieskładnie o wściekliźnie. Stella wyciągnęła rękę, srebrny lis wyjadł z niej figę. Stała nieporuszona i spokojna, taką brawurę Celia widziała tylko u świętych, śmiertelnie chorych i szarlatanów. Lis wtulił pysk w dłoń Stelli, po czym czmychnął. Obie uważały to za znak, coś naznaczyło po prostu Stellę.

Celia miała sen. Trafiła do klasztoru, jak dwadzieścia pięć lat temu. Na wejściu wręczono jej szkaplerz z piernika i czekolady, łamała zatem kawałki i wkładała do ust, wędrując w stronę gabinetu przełożonej. W klasztornej kaplicy znajdował się słynny ołtarz gandawski van Eycków, z tą jednak różnicą, że anioły adorowały mistycznego baranka na żywo. Korytarze porastał głóg, uśmiechnięte mniszki pomykały po ogrodzie i zbierały do wiklinowych koszy ogromne grzyby. Celia chwyciła włócznię wiszącą na gotyckiej ścianie i rzuciła w biegnącego po trawie jednorożca. Padł z niewypowiedzianym, niemal ludzkim piskiem, Celia bez żadnego smutku, nie nachyliwszy się nawet nad martwym zwierzęciem, beznamiętnie ruszyła dalej, po chwili weszła do gabinetu. Przeorysza mówiła do niej odwrócona tyłem, język nieznany. Kiedy obróciła się na drewnianym ruchomym fotelu, zamiast ludzkiej twarzy Celia zobaczyła pysk srebrnego lisa z Crystal Palace. Obudziła się. Co przyniesie dzień po takim śnieniu? Miała klęknąć do modlitwy, zawahała się.

Stella poprosiła o spotkanie. Od początku była przygnębiona i niespokojna. Najpierw nieskładnie mówiła o dłoni Menzela; choć wyglądała jakby wypiła już ze dwa kieliszki, Celia zaproponowała dużą whisky, a Stella wróciła do tematu dłoni wiszącej w jej małym sanktuarium, była to jednak narracja wydychanych z trudem morfemów, bardziej niżeli opowieść. Mamrotała coś o jednej dłoni, która gra na harfie, i drugiej, która robi gorsze rzeczy, podczas gdy jej prawdziwe dłonie ściskały nerwowo szklankę. Łyknęła whisky i położyła głowę na ramieniu Celii i przez dłuższą chwilę milczała, miała jednak ruchliwy, narastający puls. Celia wyczuwała, że spowiedź dopiero się zacznie (pomodliła się w myślach). Powiem ci o najgorszych słowach, jakie kiedykolwiek usłyszałam: tłusta świnia poleci na swojej harfie w kosmos… Z trudem łączysz, widzę, przerażenie z niedowierzaniem, powstrzymujesz także wybuch śmiechu. To słowa pana Hollistera… Chciałabym wyjaśnić, dlaczego, ale czy można prosto, prawdziwie i bez ogródek powiedzieć, dlaczego się kogoś zabiło?… bo… bo… bo… mnie niszczył, muzykę też i dom, który  miał być naszym azylem, a … Dopiero teraz jest tu miło i spokojnie, a ja mogłam pokazać moją samotnię przyjaciółce… Ale co to za samotnia, w której powstają takie makabryczne plany… Sadystyczne skłonności Cedrica dostrzegłam dość szybko, te fizyczne może nawet jakoś dały się znieść, ale chodziło o coś więcej. Początkowo nie uciekałam, nie skarżyłam się, wysyłałam do orkiestry zwolnienia lekarskie, ukryłam się w domu, czekałam tylko na moment, aż go zabiję, i tak latami… Kiedyś zakochał się we mnie klarnecista z orkiestry w Leeds, taki miły, dobry chłopak… Rupert. Nie było żadnego romansu, sztubak wysyłał mi kwiaty i zapraszał na wino, raz, czy dwa poszliśmy do teatru. Cedric najpierw obśmiewał, że ktoś mógłby mnie pokochać, tak prostu… potem nasłał na Ruperta drabów z miasta, którzy roztrzaskali mu szczękę i uszkodzili przełyk, nigdy więcej nie zagrał już na klarnecie. Latami mnie poniżał, myślałam czasem, że poza szemranym biznesem nie zajmował się niczym innym jak tylko wymyślaniem nowych szykan, prostackich kpin, odcinał mnie od znajomych, pieniędzy. Kiedy dowiedziałam się o jego romansie z sekretarką, poprosiłam o rozwód, zawlókł mnie wtedy do pokoju harfy, rozebrał do naga… i wtedy padły słowa, które ja dziś, w twojej obecności, po raz pierwszy, wypowiedziałam w całości. Wówczas miałam złamany obojczyk i palec u nogi, rozciętą brew. Do dziś mam pręgi na plecach, zerknij… Po wygojeniu ran i rekonstrukcji harfy, postanowiłam, że już nie mogę czekać… Wywiozłam jego ciało na północ, zwabiając tam sekretarkę. Udusiłam go struną, kochance podrzuciłam grubą żyłkę, policja nie zauważyła różnicy. Tak, zrzuciłam na nią winę, wymyśliłam sobie, że w ten sposób pozbędę się obojga… I teraz jeszcze jedna, już nie zbrodnia, a perwersja, którą zarzucę cię, przyjaciółko, zakonnico: kiedy go udusiłam, otworzyłam okno, haust świeżego powietrza wpadł mi do płuc, patrzyłam na miasto i dopiero wtedy poczułam, jak uwodzicielsko piękny był wówczas Londyn. Celia przyjąwszy niecodzienną konfesję, najpierw chciała uciec, potem skuliła się w kącie, Stella płakała na kanapie. Celia zaczęła się modlić.

Modliła się także następnego dnia. Pojechała na długi spacer. Po Herne Hill hulał wiatr, Celia błąkała się po wzgórzach jak stwórca w noc zabójstwa Abla. Wiedziała, że nie będzie to zwykły spacer, że nie uniknie słów takich jak prawo, moralność, kara, Bóg. Każde z nich było tylko ludzką próbą nazwania tego, co podstawowe, ale jednak złożone, po opuszczeniu klasztoru planowała już nie wracać do tych wyrazów i kategorii, przynajmniej na jakiś czas, do momentu, gdy nie znajdzie bezpiecznej drogi do ponownego ich używania, tak by odzyskały swój ciężar: by mówiły, i by bolały. Odrzuciła modne frazesy o nieocenianiu, właśnie teraz odczuła szczególnie dotkliwie, że człowiek nigdy nie jest wolny od ocen, ba,  nawet to, że błąkała się dziś po Herne Hill, a nie Regent Park, było jej oceną i wyborem. Nie samo zresztą ocenianie miało być problemem, ale jego źródło, podstawa, ich racjonalność, głęboko wierzyła, że bez ocen żaden wybór nie miałby sensu. Także akt miłosierdzia poprzedza ocena, najczęściej surowa, może nawet nieludzka, a która unieważniona być może przez akt karzącego, wprzódy jednak musi wybrzmieć, zaistnieć. Przed wyborem stanęła biedna Stella, a teraz ona, była zakonnica pod pięćdziesiątkę. Może łatwiej jej było przyjąć wyzwanie, bo co dopiero dokonała rewolty w swoim życiu.

Ze wzgórza rozciągał się widok na cały południowy Londyn, zapierał dech, poezja mieszała się z prawem, tysiące istnień śniło tego popołudnia swój dylemat, rozpacz, mrok, gdzieś tam na dole jej przyjaciółka, jedyna jaką kiedykolwiek miała, czekała na radę, i nie chodziło tym razem o pantofle, czy szlachetną grę na harfie. Celia musiała zejść ze wzgórza z jakimś rozwiązaniem, utrapienie Stelli było wszak ostateczne i desperackie. Raz jedyny Celia chciała mieć jakąś radę, jakiś konkret, chciała powiedzieć komuś dokładnie, bez ogródek i filozofowania, co zrobić, przed czym całe życie się wzdrygała, nie chciała jednak szukać okoliczności łagodzących, podczas spaceru-werdyktu nie chciała zwłaszcza snuć refleksji o tym, czy w tych samych warunkach, postąpiłaby tak samo; nie chciała dywagować, czy wyobraża sobie dystyngowaną Stellę za kratkami, nie o ornament przecież chodziło, czy grę wyobraźni, na szali była najbardziej istotowa treść. Celia nie chciała wchodzić w jej w skórę, nie chciała jej rozumieć, zbyt mądra była, by wierzyć, że to możliwe, celowe. Wobec prawa przypadek Stelli był przegrany, dlatego idąc alejkami Herne Hill, w swej głowie waliła do kamiennych albo drewnianych wrót porzuconego co dopiero stwórcy, żałośnie chciała ocalić zgnębionego człowieka, siebie by za to oddała, niestety taka ofiara nie wchodziła w tej sytuacji w rachubę, tym większy ciężar spowiednika-doradcy, tym większa odpowiedzialność. Nie chcąc wchodzić w rozważania moralne, zestawiające racje w oparciu o prawo, chciała odwołać się do wyższej instancji, do źródła samego prawa i moralności, tego kto zobaczył przerażoną twarz Kaina tuż po zabójstwie brata. Z jednej strony nie była w stanie uniewinnić Stelli, z drugiej nie miała już w sobie dawnej ostrości moralnej. Fakty były bezsporne, wina też, chwyty prawne mające na celu zaciemnienie, wydłużenie procesu dowodowego, od razu odłożyła na bok, wobec dramatu Stelli sztuczki były nie na miejscu. Kluczowa wydała jej się kwestia kary, w wymiarze ludzkim jednak. Przez chwilę błysnęła jej przed oczyma dłoń Menzela z pokoju harfy. Pod koniec spaceru wiedziała, że jest tylko jedno rozwiązanie.

IV.

Zbawca najczęściej pozostaje niewidoczny, jak Bóg kabalistów, dla którego świat, który stworzył, jest także kryjówką (owo pięknie brzmiące i znaczące bereszit). Nie zmienia się zanadto, dla chrześcijan jest tym samym Jezusem, znanym przez miliony ludzi z figury krzyża, a jednak pozostaje nierozpoznany, zdradzają go gesty, w tym jeden szczególnie – łamanie chleba. Przerażone – tak, obie były przerażone, obie siedziały na ławce przed Wieczerzą w Emaus, Stella zabrała herbatę w termosie, są przecież na górskich szlakach, pożegnają się dziś, na dłuższy czas, rozstanie rozpoczęły tutaj, w National Gallery, przed Caravaggiem. W drodze do Emaus nikt nie poznał zmartwychwstałego, włoski geniusz celowo maluje Chrystusa mało ikonicznego, ma szeroką twarz, mizerny zarost, jakąś dziwną miękkość w sobie, resztę załatwia kompozycja i osławiona maniera tenebrosa. Brak podobieństwa do ikony nie może tłumaczyć ślepoty uczniów, nie może tłumaczyć, bo wprost ją wyraża, to oni przestali widzieć, zatracili właściwość rozpoznawania, cud wielkiej nocy zaburzył łączność z ikoną, nie pojęli wszak od razu, czym zbawienie. Apostoł Jakub zwany Większym, którego poznajemy po przypiętej muszli, zamiera w geście rozkładanych szeroko rąk, jak na krzyżu, wygląda jakby ilustrował jakąś opowieść, niewierzący widzą w tej pozie „wielkie nigdy”. Jakubowa figura wyrażać może także skalę niedowiarstwa i ukazuje tworząca się na powrót przepaść między stwórcą a stworzeniem, drogę, którą biegnie już jednorożec, a którą teraz chciałyby, mimo wszystko, przejść Stella i Celia. Tymczasem łyk herbaty. Zapytała Stellę tylko o jedno, gdzie zabiła męża, nie była zaskoczona odpowiedzią, potem sama przemówiła.

Komisarz nie dowierzał, brał w ją w obronę, podsuwał kruczki, przeciągał sprawę, Stella jednak przyznała się do winy, oczyszczono zatem z zarzutów sekretarkę jej męża, dopilnowała tego osobiście, po czym w zwyczajowym zamieszaniu na komisariacie zniknęła. W jej mieszkaniu zadomowiła się Celia, czuła się w nim znakomicie, szczególnie, choć nie bez lęku, dbała o pokój harfy. Widywały się kilka razy w roku i były to gęste, absorbujące spotkania. Czasem do mieszkania, w którym przebywała Celia, przychodził komisarz, ale nie wiedział właściwie po co.

Stella znakomicie prezentowała się w zakonnym kornecie.

.

.

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Jakub Michał Pawłowski (ur. 1977) — dr n. hum., literaturoznawca, badacz europejskiego romantyzmu (dysertacja: Romantyczny teatr mistycznego okrucieństwa. Słowacki i Artaud, 2012), a także związków tegoż z ekspresjonizmem, awangardą i modernizmem, również prawnik. Jeśli nie podróżuje, pomieszkuje w Szczecinie, absolwent tutejszego uniwersytetu. Twórca niezależnych spektakli teatralnych (Symbolatorium, Projekt V, Projekt Parsifal), lektor, podróżnik, autor najnowszego przewodnika do Austrii (Wyd. Helion/Bezdroża, 2020) oraz zbioru esejów Nerwowa uliczka. Modernistyczne obrazy kobiecości (z Berlinem w tle), w procesie wydawniczym. Przez chwilę rzecznik prasowy Muzeum Sztuki w Łodzi (2023). Debiut poetycki w Przeglądzie Powszechnym  (1999): wiersz Salomony z krynolinach wirują. Autor kilkudziesięciu tekstów naukowych, esejów, artykułów popularyzatorskich, współpracuje z redakcjami: artPAPIER-u, Kuriera szczecińskiego, e-eleWatora, Spotkań z zabytkami, Teologii politycznej, portalu Histmag.org. Po Wiedniu, Lubece, Hamburgu, Dreźnie, Lipsku, Quedlinburgu, Berlinie, Poczdamie, Lwowie, Londynie, Bristolu oprowadził łącznie ponad 80 wycieczek.

PODZIEL SIĘ

Do góry