Jezioro Północne było jednym z najpopularniejszych łowisk w Polsce. Domki noclegowe, stołówki, restauracje, sklepy ze sprzętem wędkarskim, a nawet punkt zaopatrzeniowy, dzięki któremu wszystko było dostępne na miejscu – od wytrzymałych podbieraków, aż po rzadkie, zdobione stalowe kołowrotki – powstawały wokół Jeziora Północnego. Mówiono nawet, że wkrótce hurtownie z południa kraju zaczną zaopatrywać przydrożny sklep i podpiszą wieloletni kontrakt na wędki spinningowe, ale, jak to bywa z plotkami, skończyło się jedynie na pogłoskach i lokalny punkt zaopatrzeniowy pozostał jedynie lokalnym punktem zaopatrzeniowym.
Niewielu wędkarzy wiedziało, że niecałe dwadzieścia kilometrów od Jeziora Północnego, tuż obok starego lasu sosnowego, znajdował się mały, otoczony z obu stron gęstymi zaroślami, zbiornik wyrównawczy. Wybudowano go w latach dwudziestych ubiegłego wieku, gdy Jezioro Północne regularnie wylewało. Każdej jesieni mieszkańcy okolicznych wiosek musieli przygotowywać się na ewentualną powódź, zabezpieczać co cenniejsze przedmioty oraz usypywać wały, aby uchronić swoje domy przed wodą. Dopiero po niezapowiedzianej interwencji sąsiedniego samorządu gmina, co prawda niechętnie, zdecydowała się wybudować mały zbiornik wodny. Po upływie niecałych dwóch lat, deszcze z zupełnie niewiadomych powodów przestały nawiedzać Jezioro Północne. Mieszkańcy przypisywali zasługi nowemu zbiornikowi i znowu cieszyli się spokojnym życiem. Mogli zapomnieć o powodziach.
Zbiornik, którzy przez swój kształt został nazwany Małym Dębem, na początku cieszył się dużą popularnością. Łowili nad nim mieszkańcy wsi Zagaje i Krzekoty, ale wraz z rozbudowywaniem się infrastruktury wokół Jeziora Północnego, coraz więcej osób wybierało wędkowanie kilkanaście kilometrów dalej. W latach osiemdziesiątych Mały Dąb został zupełnie zapomniany, niektórzy nawet nie uwzględniali go na mapach, przez co jedynym wspomnieniem po zbiorniku był mały znak przy bocznej dróżce, na którym ktoś dorysował drzewo oraz napis: „Mały Dąb – zbiornik wyrównawczy, 11 km”.
Kilka dni temu nad Jeziorem Północnym rozpoczął się sezon wędkarski. Świeciło popołudniowe, wiosenne słońce i trochę wiało, jak to w marcu. Siedząc przy stole w przepełnionej restauracji „Ogonek” można było zauważyć gęsto porozstawiane stanowiska wędkarskie, pomiędzy którymi Piotr szukał miejsca do łowienia. Był dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, miał brązowe, mocno przystrzyżone po bokach włosy, wąskie wargi, które kontrastowały z jego szeroką szczęką, oraz rozbiegany wzrok. Przechodził z wędką obok zajętych krzesełek. Liczył, że któryś z wędkarzy niedługo skończy łowić i zwolni miejsce.
Gdy obszedł cały zachodni brzeg, co zajęło mu ponad godzinę, wrócił na parking, wsiadł do samochodu i skierował się w stronę domu.
Na drodze, jednopasmowej ścieżce, którą od lat planowano rozbudować, szybko utworzył się korek. Długi rząd samochodów zablokował Piotrowi drogę do domu, więc ten, najpierw zakląwszy kilka razy pod nosem, zawrócił w stronę Jeziora Północnego i, jadąc pod prąd, tuż przed ostatnim zjazdem skręcił w nieznaną dróżkę. Prowadziła prawie w linii prostej, przecinając niedawno zasiane pola, które latem będą pełne jęczmienia oraz pszenicy, do starego lasu sosnowego. Na jego skraju znajdował się mały zbiornik wodny. Piotr zatrzymał się, wyciągnął wędkę i ruszył w stronę wody.
Nad zbiornikiem rosły wysokie szuwary. Co jakiś czas wiatr wiejący ze wschodu kołysał roślinami. Piotr przedzierał się przez zarośla, starał się robić duże kroki, uważając, żeby nie spłoszyć małych łysek, które uwiły gniazda w oczerecie. Szukał odpowiedniego miejsca, żeby rozłożyć sprzęt.
Przy brzegu zauważył starszego mężczyznę. Staruszek, szczupły człowiek o ziemistej cerze, siedział na czerwonej skrzynce. Ubrany był w szarą, wypłowiałą kamizelkę, koszulę, i spodnie koloru khaki. Na głowie miał kapelusz z charakterystycznym daszkiem, a na nogach wysokie gumowe buty z poszarpanym wkładem. Wyglądał sympatycznie, więc Piotr podszedł do niego.
-Dzień dobry.
Staruszek obrócił się.
-Dzień dobry.
-Mogę się przysiąść? – zapytał Piotr.
-Tak. Proszę siadać.
Piotr rozłożył krzesełko i usiadł.
-Dziękuję – odpowiedział. – Biorą dzisiaj?
-Niezupełnie.
Piotr nie odpowiedział. Chwilę później staruszek wyciągnął chudą, pokrytą siwymi włosami dłoń i powiedział:
-Zygmunt.
-Piotr – uścisnął mu dłoń.
-Długo pan łowi?
-Od ośmiu lat – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Późno wyrobiłem licencję.
Zygmunt poruszył wędką.
-A pan?
-Ja?
-Długo pan łowi?
-Zdaje się, że czterdzieści – zawahał się. – Góra pięćdziesiąt lat.
Piotr wstał, żeby zobaczyć ryby Zygmunta. Nie było przy nim wiaderka ani rozłożonej w wodzie siatki, w której można było trzymać złowione ryby, więc zapytał:
-Złowił pan coś?
Zygmunt zaśmiał się.
-Tak. Po prostu je wypuszczam.
-Dlaczego?
-Nie potrzebuję ich – wzruszył ramionami. – Łowię dla przyjemności.
Piotr skinął głową i usiadł obok Zygmunta. Zaczął rozkładać wędkę.
-Nie woli pan nad Północnym? – zapytał Piotr. Jego wędka była prawie gotowa.
-Nad Małym Dębem też jest dobrze – odpowiedział Zygmunt. – Kiedyś tu było tak samo, brzeg był pełen wędkarzy. Ciężko było znaleźć wolne miejsce.
-Dębem?
-Tak go nazwaliśmy – włożył wędkę między nogi i wskazał na zbiornik. – Od tamtej strony ciągnie się jakby pień – pokazał na lewo. – A tutaj, gdzie my siedzimy, jest okrągła korona.
Piotr spojrzał przez szuwary na zwężenie, które miało przypominać pień.
-Wcześniej pan tu nie przyjeżdżał? – zapytał Zygmunt.
-Nie. Trafiłem przypadkiem. Najpierw pojechałem nad Północne.
-Tutaj jest lepiej – zauważył Zygmunt. – Nie ma tłumów, jest cicho, spokojnie.
Piotr otworzył swoją skrzynkę, w której znajdowały się błyszczące spławiki
w kształcie małych rybek. Obok nich leżały różnej wielkości haczyki i pojemnik z zanętą.
-Dużo ma pan takich?
-Całkiem sporo – odpowiedział Piotr. Wyciągnął sprzęt i zaczął pokazywać go Zygmuntowi.
-W takim razie proszę zarzucać.
Po chwili spławik wynurzał się z wody. Czekali w milczeniu, obserwując, jak kolorowe perkozy nurkowały w wodzie i wyławiały z niej małe ryby. Ptaki rzadko zrywały się do lotu.
-Pracuje pan? – zapytał Piotr.
-Jestem na emeryturze – powiedział Zygmunt.
-Co pan wcześniej robił?
-Miałem swój zakład, bednarski. Przychodzili do mnie ludzie z całej okolicy. Czasami brali po dwie, trzy doniczki na kwiaty, tacki czy beczki. Interes szedł naprawdę dobrze. Bywało, że pracowałem całą noc, żeby zdążyć z zamówieniami na następny dzień.
-Musiał być pan z siebie zadowolony.
-Tak. To był dobry czas.
Zaczęło zachodzić słońce. Słychać było przejeżdżające samochody. Droga w stronę Jeziora Północnego była już wolna. Mężczyźni siedzieli obok siebie i spoglądali na unoszące się na wodzie spławiki.
-Też pracowałem z drewnem. Byłem stolarzem – powiedział Piotr.
-A teraz?
-Zwolnili mnie trzy tygodnie temu. Pracowałem jak zwykle, kończyłem zestaw stołów. Mocne dębowe blaty, grube nogi. To było zlecenie z Braniewa. Nagle przerwali mi pracę i wręczyli mi wypowiedzenie. Dostałem tylko chwilę, żeby zabrać swoje rzeczy.
-Dlaczego?
-Nie wiem. Wydawało mi się, że wszystko robię tak, jak trzeba.
Zygmunt skinął głową.
-Przyzwyczaiłem się do tej pracy. Teraz szukam warsztatu, który mnie przyjmie.
-Mam nadzieję, że się uda.
Piotr jeszcze raz zarzucił wędką i posłał spławik daleko przed siebie. Linka przecięła niebo.
-Długo pan się tym zajmował? – zapytał Zygmunt.
-Tak, nauczyłem się tego w szkole. A pan? – zapytał Piotr.
-Pracowałem u mojego ojca, przejąłem po nim zakład.
-Rodzinny interes.
-Zgadza się – skinął głową.
-Słyszałem o takim niedaleko Krzekot. Moja matka miała nawet stamtąd maselnicę. Dużą, pojemną na sześć litrów. Zawsze ją chwaliła.
Zygmunt uśmiechnął się.
-Pewnie była moja.
-Pewnie tak – odwzajemnił uśmiech. – Zakład jest jeszcze otwarty?
-Nie. Z czasem było coraz mniej klientów. Zaczynało brakować pieniędzy, żeby opłacić dostawy. Stać mnie było jedynie na drewno gorszej jakości, aż wreszcie musiałem zamknąć zakład. Oszczędności wystarczyło na trzy lata takiej pracy.
-Słyszałem, że to był piękny zakład.
-To prawda – powiedział Zygmunt i energicznie pociągnął wędką, żeby ruszyć spławikiem.
Wraz z zajściem słońca perkozy popłynęły w stronę gniazd, które znajdowały się przy brzegu. Zbiornik wydawał się teraz zupełnie pusty.
-Mój dziadek otworzył go w 1922 roku.
-Dawno.
-Tak.
-Co pan robił po zamknięciu?
-Nigdzie nie potrzebowano bednarza, więc szukałem pracy. Zaczynałem w różnych miejscach. Pracowałem i czekałem na emeryturę.
-Szkoda. Były stamtąd naprawdę dobre rzeczy.
Zygmunt skinął głową.
-Mój ojciec wierzył, że dobry bednarz obroni się sam.
-Nie obroni. Stolarz też nie.
-To prawda.
Zygmunt podciągnął rękaw swojej koszuli. Nosił srebrny zegarek na zniszczonej skórzanej bransolecie. Wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą.
-Późno.
Piotr zgodził się.
-Zostaje pan? – zapytał Zygmunt.
-Tak. Jeszcze trochę – odpowiedział. – Dobrze posiedzieć nad wodą.
Restauracja „Ogonek” była otwarta jeszcze przez dwie godziny. Padało z niej mocne światło na brzeg Jeziora Północnego. Równo o dwudziestej trzeciej restauracja została zamknięta. Ostatni klient, który nie zdążył skończyć kolacji, awanturował się z obsługą, jednak ta pozostała nieugięta. Zatrzaśnięto drzwi i zgaszono wszystkie światła.
Wędkarze, którzy zostali nad Jeziorem Północnym, byli dobrze przygotowani na nocne łowienie. Mieli przy sobie ciepłe koce, kupione w pobliskim sklepie kanapki oraz talie kart, gdyby dopadło ich zmęczenie. Pogoda była dobra. Nic więc dziwnego, że nad Jeziorem Północnym nadal łowiono.
Nad małym zbiornikiem Zygmunt i Piotr cierpliwie trzymali wędki. Noc była ciepła. Czasami wstawali i szli w stronę lasu, na który padało blade światło księżyca.
Rozmawiali ze sobą o starym zakładzie bednarskim. W latach trzydziestych, chwilę po przejęciu interesu przez Henryka, ojca Zygmunta, gdy Krzekoty nie należały do Polski, zakład zaczął masowo produkować cebry. Mocne, wytrzymałe naczynia cieszyły się dużą popularnością wśród Niemców. Nawet Polacy w miarę możliwości starali się kupować przez granicę wykonane z leszczyny naczynia. Rodzina Henryka była naprawdę zadowolona.
Problemy zaczęły się podczas wojny. Dwie potężne armie przeszły przez Krzekoty, powodując ogromne starty i sprawiając, że mieszkańców nie było stać, żeby korzystać z usług bednarza i jego rodziny. Dopiero gdy wprowadzono do oferty zdobione beczki, potężne maselnice oraz sondki do kiszenia kapusty, zainteresowanie wzrosło i sprzedaż rozszerzyła się na inne części kraju. Wtedy właśnie zakład bednarski przejął Zygmunt. Był młodym, pełnym wiary w swoje umiejętności bednarzem. Miał szeroki uśmiech, którym witał wszystkich. Ludzie lubili z nim rozmawiać, starał się zagadywać każdego klienta, żeby ustalić szczegóły zamówienia.
Jednak z czasem ubywało zamówień. Mieszkańcy wsi Zagaje i Krzekoty zaczęli wybierać stalowe wiadra, które były produkowane w fabryce niedaleko Braniewa, zamiast korzystać z usług okolicznego zakładu bednarskiego. W latach osiemdziesiątych zakład bednarski został zupełnie zapomniany, niektórzy nawet nie wiedzieli, że taki istnieje, przez co jedynym wspomnieniem po nim były leszczynowe cebry, które stały u wejścia większości wiejskich chatek.
W 1986 roku zakład bednarski „Beczka w Krzekotach” został zamknięty.
Mateusz Wąsowski (ur. 1998) pochodzi z Warszawy, jest studentem filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W chwilach oddechu od pracy naukowej czyta prozę Fiodora Dostojewskiego, Ernesta Hemingwaya oraz Johna Coetzee. Obecnie pracuje nad debiutem powieściowym.