Weszli do pokoju, obaj bardzo markotni. Mama Wolna zaproponowała kawę. Kiedy wróciłem z łazienki, chłopaki wciąż siedzieli smutni i gapili się w szklanki w koszyczkach.
– Słuchaj, Wolny, co robisz we wtorek? – spytał w końcu Włodek.
– Co się głupio pytasz, do budy idę – żachnąłem się. – No chyba że Kowalski dostał przepustkę, jedziemy grać do Lublina i mamy gdzie zrobić tego dnia próbę.
– Kowalski dostał przepustkę na wieki – wtrącił się Miron.
– A co, jest w szpitalu? – ożywiłem się. – Napisał do mnie ostatnio taki list, że zupełnie zgłupiałem. Trzeba było od razu wygłówkować, że chciał tym, co cenzurują listy, dać do zrozumienia, że mu się pod kopułą poprzewracało. Zuch!
– Dobrze główkował, ale mu nie wyszło – oznajmił posępnie Miron.
– Kowalski nie żyje – dodał Włodek. – Pochlastał się na warcie. Ktoś mu źle poradził i okazało się, że wykrwawił się szybciej, zanim jeszcze przyszedł zmiennik.
Poczułem się tak jak wtedy na koncercie, kiedy Pleśniak walnął mi z główki. Pociemniało mi przed oczami, zakręciło się w głowie, osunąłem się na ścianę. Włodek potrząsnął mną i spytał, czy dobrze się czuję. Zacząłem płakać, łzy tryskały z moich oczu jak z hydrantu.
– Myśmy wiedzieli, co chciał zrobić – powiedział Miron. – Rozmawiał z nami, ale prosił, żeby ci o tym nie mówić, bo jesteś miękki i będziesz bardzo przeżywał. Miał to dobrze zaplanowane, ale nie wyszło. Nikt nie wie, jak to się naprawdę stało. Trzymają to w tajemnicy.
Wojciech Kozielski, człowiek undergroundu, rocznik 1969. Na co dzień stoi za barem w prowadzonym przez siebie klubie Baza w Krakowie i próbuje animować niezależną kulturę w tym mieście. Wcześniej organizował koncerty, sprzedawał płyty, pracował w kilku wytwórniach fonograficznych i pisał o muzyce dla mniejszych i większych magazynów, od Anteny Krzyku po Przekrój.
Ślązak mieszkający w Krakowie, z długim epizodem emigracyjnym. Szczur miejski kochający prymitywnego rockandrolla i życie towarzyskie.
Weltschmerz Hardcore to jego debiut prozatorski.