Rytmy
8.08.2010
Zauważyłem, że w niedzielne przedpołudnie świdniczanie działają rytmicznie. Mniej więcej pojawiają się w centrum dwa razy. Pierwszy raz współtworzą zwartą kolumnę, która mknie w dwóch kierunkach: Kościół św. Józefa i katedra (to mi przypomina anegdotę o Kościele św. Elżbiety we Lwowie, że jak pada deszcz na jego stromy dach, to woda z jednej części dachu zasila Bałtyk, a z drugiej Morze Czarne). Tak też w Świdnicy – połowa idzie do Józefa, połowa do katedry. Drugi raz, gdy wracają ze mszy – wtedy idą krokiem powolnym, dostojnym z zakupionymi ciastami w cukierniach lub lodami, a czasem i z tym, i z tym.
Poszedłem zatem i tu, i tu, by sprawdzić, w jakich godzinach działają kancelarie parafialne. Kamienicę Pułaskiego 24 zostawiłem sobie na jutro – w niedzielę nie chodzi się po ludziach.
(ten sam dzień, wieczór)
Kancelarie: katedralna (poniedziałek, środa, piątek godz. 16-18), kancelaria kościoła pw. św. Józefa (wtorek godz. 9-10 i 15-17, sobota 9-10).
9.08.2010
Z jeszcze większym niepokojem niż poprzednio poszedłem na Pułaskiego. I już na początku zwątpiłem w misję. Przy drzwiach kamienicy wymieniono domofon. Pojawiły się nazwiska, nawet obco brzmiące, ale to, co mnie zupełnie zaskoczyło, było związane z numeracją. Na domofonie widnieje tylko 7 numerów. Zadzwoniłem pod 7 – jeśli ktoś mógłby udzielić mi jakiś informacji, to tylko sąsiad mieszkający na tej samej klatce schodowej.
Nikt nie odebrał domofonu, ale po chwili rozległ się sygnał, pchnąłem drzwi, które ledwie drgnęły. Naparłem ramieniem i znalazłem się w środku. Wspiąłem się na górę. Ale zanim zadzwoniłem pod 7, chciałem sprawdzić, czy pod 8 znajduje się mieszkanie z drzwiami, na których widnieje tabliczka – M. W. i nazwisko KAME. Okazało się, że ani widzianych wcześniej drzwi, ani tabliczki nie ma. Uchyliły się natomiast inne – spod 7. Przez szparę, której szerokość odmierzał zamontowany od wewnątrz łańcuszek, wyjrzało niebieskie, blade oko. Oko należało do staruszka, ale to się okazało dopiero, gdy ten przemówił – „Czego chcę? Czy jestem z poczty i przyniosłem emeryturę? I czy już ją waloryzowali, złodzieje? Wszyscy politycy to złodzieje, a wszyscy złodzieje to politycy.”
Po rozmowie okazało się, że nie pamięta, czy ktoś tu o nazwisku Kame mieszkał, choć on zajął to mieszkanie po „ruskich” w 1951. Jeśli ktoś wiedziałby, to ta starowinka spod 2, ale ona „wykitowała” przedwczoraj. A co do numeru 8, tutaj takiego nigdy nie było. Boczne drzwi od zawsze były takie i nikt ich nigdy nie wymieniał. Prowadzą na strych.
14.08.2010
Mam wrażenie, że całe miasto przeniosło się dziś pod moje okna. Gwar, krzyki radości dzieci, które biegną z kuponami w ręku (pewnie wygrały coś na loterii), kolorowe balony, głośna muzyka. Granitowa fontanna wypluwa wesoło strumienie wody (świdniczanie zmęczeni tegorocznym wakacyjnym upałem chętnie podchodzą, by nawilżyć twarz, szyję i ręce, a najmłodsze dzieciaki taplają się całe, trzymane przez rodziców pod ramiona). Święto ulicy. Festiwal Łukowej.
Wieczorem iluminacje. Chodnik przemienił się w pas startowy dla małych samolotów, awionetek, oświetlono rzeźby w kamienicach przy ujściu ulicy do rynku i na plac Grunwaldzki, oświetlono również fontannę.
A ja nie biorę udziału w festynie. Mnie nie do śmiechu. Na początku jest moja głowa w moich rękach. Następnie z tego miejsca rozchodzą się koła. Koło stół kwadratowy. Koło pokój. Koło kamienica. Koło ulica. Koło miasto. Koło kraj. I kontynent opasany kołem. Koło półkula. Koło. Koło wszystko. Na samym końcu jest maleńka kropla.
Trwam tak przy swej bazie (są różne bazy: tak nazywam proceder, polegający na tym, że nie wychodzi się na zewnątrz, tylko trwa opartym na łokciach w oknie, na parapecie, i się obserwuje; są różne bazy: ascetyczne – bez niczego, bazy z kocem, bazy z wietrzącą się pościelą, bazy pojedyncze, bazy podwójne, bazy, które służą dokarmianiu gołębi, bazy z kwiatami i bazy dla kotów i psów, które zastępują właścicieli mieszkań, choć czasem zdaje się, że same wynajmują mieszkania i ludzi jako służbę). Trwam przy swej bazie. Siedzę. Nie ruszam się. Obserwuję. W Rynku pracuje dźwig.
3.09.2010
Zauważyłem, że oprócz niedzielnego przedpołudniowego rytmu świdniczanie poddani są rytmowi świeckiemu.
O wpół do szóstej rano pojawia się na ulicach armia emerytów i rencistów, tworząc trzy formacje. Pierwszą stanowią ci, co podbiegają nieco, by wyprzedzić pozostałych, którzy chcą zarejestrować się w przychodni (kawaleria) – stawką jest niższy numerek, względnie wcześniejsza godzina. Druga formacja to ci, którzy cierpliwie wyczekują, kiedy ranne wstaną zorze (lotnictwo) – za życia rezygnują z cielesności, by stać się czystą pneumą i wniebowstąpić. Trzecią formację (piechotę) stanowią ci, którzy zdobywają okopy lad sklepowych – wyśledzą najmniejszą różnicę w cenie podstawowych towarów (chleb, jajka, owoce, warzywa) i nigdy, i nikomu nie popuszczą, nawet o grosz, choćby miała się polać krew.
Siódma czterdzieści pięć. Miasto zalewa młodzież szkolna – wymyśleni przez swoich rodziców i media niedoszli celebryci (mogą jednak celebrować to, aż do zakończenia studiów).
Dziewiąta czterdzieści pięć. Do swoich firm wyjeżdżają „tankami” rodzice niedoszłych celebrytów.
Od szesnastej do osiemnastej: shopping (dotyczy wszystkich, z wyjątkiem armii emerytów i rencistów).
Dwudziesta: armia emerytów i rencistów – m jak miłość, barwy szczęścia, na dobre i na złe; niedoszli celebryci – fejsbuk, ajfon, skajp; rodzice niedoszłych celebrytów – liga mistrzów (mężczyźni), perfekcyjna pani domu, kuchenne rewolucje magdy gesler (kobiety).
Pierwsza w nocy: armia emerytów i rencistów robi pranie (druga taryfa); niedoszli celebryci – fejsbuk, ajfon, skajp; rodzice niedoszłych celebrytów – śpią, w tle kolejna powtórka ligi mistrzów (mężczyźni), pani domu, gesler (kobiety).
Weekendy są bardzo płodne (z wyjątkiem armii emerytów i rencistów).
Peryferie
ten sam dzień (blisko północy)
Bywa, że mając zupełną swobodę, zdaję się na przypadek. Niektórzy zdają się na intuicję. Ja wolę przypadek, bo przypadek wolny jest od wszelkich zobowiązań, nie kryje się za nim żadna religia – ani religia doświadczenia, ani religia przeczucia.
Stanąłem w odrzwiach kamienicy i przypadek zdecydował, że odwróciłem się nagle od miasta w stronę jego peryferii. Widocznie nie byłem jeszcze gotowy, by stawić czoło nowej przestrzeni. Nad ciekawością zaczęła bowiem górować obawa, że pewne rozstrzygnięcia, które przyniesie moja podróż do Świdnicy, będą dla mnie ostateczne, a ostateczność niekoniecznie musi się wiązać z czymś pozytywnym.
Skierowałem zatem swoją uwagę na peryferie. Peryferie w tej chwili milczały introwertycznie. Zresztą jeśli w ogóle kiedykolwiek byłyby skłonne coś powiedzieć, to myślę, że zwykle odbywałoby się to niezwykle rzadko i w formie zupełnie niezrozumiałej. Peryferie bowiem, jakby wszystkim na złość, rozsmakowały się w milczeniu. Introwertycznie chodzą własnymi drogami, introwertycznie myślą, patrzą i nie uczestniczą w jarmarku próżności centrum. Peryferie niepokoją centrum bardzo tym swoim milczeniem. Centrum nie wytrzymuje ciszy i eksploduje. Rozprzestrzenia się energicznie. Ale peryferie są czujne i milczą po bratersku. Braterstwo peryferii zna jednak granice.
Po wyjściu z kamienicy kierowałem się tylko jedną zasadą – byle dalej od świateł. Rynek (z wielkim budowlanym żurawiem ponad dachami kamienic), jasny jak pochodnia, płonął za moimi plecami. Przedarłem się przez wąską uliczkę. Minąłem szybko granitowy placyk z fontanną i ukryłem się w ciemności, idąc przy ceglanym murze ciągnącym się przez całą długość traktu. Naprzeciw muru, po drugiej stronie ulicy miasto wybebeszyło trzewia, ukazując piwniczne zakątki. Skręciłem w prawo i zobaczyłem korpulentną wieżę. Za nią, w oddali zamajaczyły sylwetki drzew. Pomyślałem, że już jestem blisko celu, i ruszyłem żwawo przed siebie. Wkrótce osiągnąłem linię drzew i wtargnąłem w ciemność. Ciemność znamionowała przekroczenie intymnej granicy peryferyjności. Przebiłem się skorodowanymi asfaltowymi alejkami do kolejnej ulicy. Rząd przygarbionych latarń spał w mroku. Zupełna ciemność i cisza. Ani żywego ducha – prawdziwe peryferie. Pachnący kwitnącymi drzewami mrok zaprowadził mnie do przejazdu kolejowego. Pod wiatą pierwszego przystanku siedział on – pierwszy mieszkaniec peryferyjności.
Poznałem go od razu. Miał na sobie czarny, sięgający ziemi zimowy płaszcz, futrzaną czapę i mówił coś do siebie. Gdy mnie zobaczył, podniósł wzrok i niewyraźnie jęknął, czy mam papierosy. Kiedy usłyszał, że nie, wygrzebał z kieszeni zimowego płaszcza garść kiepów. Odpalił jeden. Zaciągnął się raz, aż do zajarzenia filtra, i wyrzucił go. Po czym znów zaczął mówić coś do siebie, powtarzając ten sam niezrozumiały dla mnie stop dźwięków. Usiadłem koło niego i wsłuchiwałem się w tę mantrę. Uspokoiło mnie to i uwolniło od myśli. W ten sposób pierwszy mieszkaniec peryferyjności, świdnicki Jurodiwy, zadomowił się we mnie.
1.08.2010
Tego ranka, choć była to niedziela, obudziły mnie unoszące się nad ulicą tony głośnej, ożywionej rozmowy. Wyjrzałem przez okno – Łukowa do połowy zastawiona prowizorycznymi straganami, właściwie kocami ułożonymi na bruku, na których eksponowano przeróżny asortyment. W ten sposób otrzymałem jako tymczasowy mieszkaniec Łukowej nieoficjalne zaproszenie na odbywający się w każdą pierwszą niedzielę miesiąca Targ Staroci (o czym donieśli pytani przeze mnie przechodnie). Stało się jasne, że prędzej czy później przyjdzie mi się zmierzyć z własną historią, z własnym losem, a ten nieodwołalnie związany jest z tym miastem. Na szczęście jednak jak dotąd nie odbywa się to gwałtownie. Gwałtowności nie lubię. Raczej bliższe jest mojej naturze niespieszne oswajanie nowej przestrzeni. Targ Staroci, mający w sobie coś z pogranicza, a każde pogranicze nawykłe jest do obcowania i wchłaniania elementów niejednoznacznych i do końca nieokreślonych w swym charakterze, powiedziałbym nawet, że peryferyjnych, stanowi doskonałą okazję, by wkroczyć w nową przestrzeń, ale nie czuć się w niej całkowicie obco.
Bardzo szybko przekonałem się, że Targ Staroci to symbol: dla centrum nauczka i przestroga, dla peryferii afirmacja witalności i kolorytu. Polityka zachłannej ekspansji centrum ponosi tutaj fiasko i kończy się przewrotnie – opanowaniem centrum przez peryferyjność. Hordy barbarzyńskich synów rozlewają się po ulicach i odbierają chęć do życia dawnym kolonizatorom. Wiedza o tym, że jednak tu wejdą, na tę ziemię, która nie jest nasza, lecz i nie ich – sprawia, że zakupy, których dokonujemy w tych dniach, są tak bardzo tymczasowe (ćwierć chleba poproszę). Kulturalni mieszkańcy, którzy od wieków wznosili centrum, ustępują przed barbarzyńskim żywiołem, zamykają sklepy, chowają się do bram lub uchodzą z miasta z duszą na ramieniu. Na miejscu pozostają jedynie na wpół oswojeni, na wpół nawróceni wilniuki i lwowiaki, których pamięć sięga dalej. Przypominają sobie dzieciństwo, a w ich żyłach zamiast krwi jak po długiej zimie znów rozkwita radośnie bazar.
Targ staroci – feeria kolorów, tonów i smaków, które tętnią nieokiełznane w oczach przechodniów, pęcznieją w ich wyobraźni i wybuchają radosnym okrzykiem w ustach. Festyn dziwactw, form przeinaczonych, powykręcanych struktur, budzących grozę awanturniczych eskapad w nieznane i wesołych powrotów do prapoczątków. Miasto w mieście. Labirynt pozornych i tymczasowych uliczek, traktów wiodących w przestrzenie intymne i nieokiełznane. Ledwo udało mi się stamtąd wrócić.
Na zawsze jednak jakaś część mnie w tym mikroświecie pozostanie. Zapanował bowiem nade mną pewien przedmiot i nie mogłem odmówić sobie jego zakupu. Owym przedmiotem, który zawładnął moją wyobraźnią i zniewolił ją, był stary kordzik ze zdobną rękojeścią. Ponadto dokupiłem u starszej kobiety (mam zawsze niezwykły szacunek i sentyment do ludzi w podeszłym wieku) stary drewniany zegar z szyszkami i kukułką. Jakoś tak wpadł mi w oko – zatrzymał się na godzinie drugiej, właśnie wtedy, gdy kukułka wyszła i rozdziawiła dziub.
Po zakończeniu Targu tradycyjnie o 17 w całym mieście syreny alarmowe i bezruch.
7.08. 2010
Chodzenie. Chodzenie ma niewątpliwie swoje zalety. Jeśli jesteś człowiekiem nerwowym i nosisz w sobie niepokój (głównym źródłem niepokoju może być na przykład to, że inni spokojnie siedzą przed telewizorem i trwonią czas, nie mając z tego powodu w ogóle wyrzutów sumienia), to chodzenie może być dla ciebie wybawieniem. Długi spacer daje człowiekowi nerwowemu wiele nowych możliwości. Po pierwsze, chodzenie jest zdrowe, po drugie, wycisza i reguluje oddech, po trzecie, podczas chodzenia wytwarzane są endorfiny, które poprawiają nastrój, po czwarte, podczas chodzenia można wpaść na ciekawe pomysły i niekonwencjonalne rozwiązania naszych problemów.
Właśnie podczas spaceru doszedłem do wniosku, że w poszukiwaniach mojej tożsamości powinienem przenieść akcent z zaufania w przypadek na zaplanowane, racjonalne działanie.
Wróciłem do domu i na pierwszej, jeszcze pustej, tablicy korkowej postanowiłem rozmieścić działania, jakich podejmę się w najbliższych dniach. Istotą tych działań będzie zdobycie jak największej ilości informacji o mojej „rodzinie”, które będą pomocne w poszukiwaniu mojej prawdziwej tożsamości.
Dostęp do informacji (obiekty, instytucje, w których mogę czegoś się dowiedzieć): kamienica Pułaskiego (przytwierdzona pinezką), Urząd Stanu Cywilnego (druga karteczka), księgi parafialne (sprawdziłem w przewodniku i wypisałem wszystkie parafie), cmentarze (cmentarze? A niech będzie, może dotrę do „dziadków”) – no, i to na razie tyle. Plan działań na najbliższe dni.
5.09.2010
Czym różni się mieszkaniec peryferii od mieszkańca peryferyjności? Kiedy wertowałem wcześniejsze zapiski, trafiłem na określenie, którego użyłem – „mieszkaniec peryferyjności”. Może to budzić wątpliwości co do poprawności. Ale u mnie nie wzbudza, a nawet opowiedziałbym się za takim sformułowaniem jako mi najbliższym. „Mieszkaniec peryferii” to nie to samo co „mieszkaniec peryferyjności”.
Ten pierwszy po prostu mieszka na peryferiach, w peryferyjnym państwie z perspektywy Europy – Polska, peryferyjnym województwie z perspektywy Polski – Dolny Śląsk, peryferyjnym mieście z perspektywy województwa – Świdnicy, na peryferiach miasta z perspektywy centrum – ul. Korczaka. „Mieszkaniec peryferii” jednak uczestniczy, ma aspiracje, a więc nie jest mu wygodnie we własnych granicach.
Ten drugi peryferie ma wpisane w krew, dla niego peryferie stanowią rację bytu i nie chce tego zmieniać. „Peryferyjność” to rodzaj duchowości i stan umysłu zakorzeniony w transcendencji. „Mieszkaniec peryferyjności” może mieszkać gdziekolwiek, nawet w centrum świata – Wrocławiu, Warszawie, Berlinie, Jerozolimie, Nowym Jorku. Bogaty krajobraz wewnętrzny sprawia, że zawsze jest u siebie.
Wojciech Koryciński – ur. w 1979 r., pomysłodawca i współorganizator Świdnickich Śród Literackich – cyklicznej imprezy odbywającej się od 2006 r. – oraz świdnickiego festiwalu Cztery Żywioły Słowa, a także Rzeźni Literackiej w Domu Kultury Polskiej w Wilnie. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i stowarzyszenia Chiazm. Autor licznych artykułów o tematyce krytycznoliterackiej i kulturoznawczej oraz powieści Tajemnice ulicy Pańskiej (2010), Niebieskie Zakony (2013), dramatu Urząd nad jeziorem (2013), powieści Wieża, a także krótkich form prozatorskich obejmujących postmodernistyczne wersje legend świdnickich. W 2011 r. otrzymał świdnicką Nagrodę w Dziedzinie Kultury, a w 2014 r. Nagrodę Publiczności Warto, przyznawaną przez wrocławski dodatek „Gazety Wyborczej” i miasto Wrocław. Stypendysta Prezydenta Świdnicy w latach 2010 i 2013.