Dagmara Pułaczewska: Przeczytałam już trochę książek wydanych w wydawnictwie j i wciąż mam niedosyt, wciąż mam wrażenie, że pływam po powierzchni, że dotykam czubka góry lodowej. Te książki są wielowarstwowe i nie da się ich „doczytać” za jednym razem. Podobnie było z Pestką mandarynki i innymi dramatami – Twoją najnowszą książką, która niedawno się pojawiła.
Jacek Bierut: Może to jest właśnie definicja dobrej książki? Jeśli po przeczytaniu myślisz, że niby ją oswoiłaś, ale czujesz, że jeszcze coś ci umknęło albo coś się nagle dobudowuje. Bo jeżeli po przeczytaniu książki wiesz o niej niemal wszystko, to jest ona jednorazowa.
Jako wydawca staram się wybierać takie teksty, które trudno okiełznać i coś z nich w nas zostaje. Bardzo często sam wracam do książek, które już wydałem, czyli je zredagowałem i wielokrotnie przeczytałem. Czasem w nocy przypomina mi się jakieś zdanie, zaczynam go szukać, znajduję kolejne tropy… Literatura to przygoda bez końca.
DP: W ostatniej książce odwołujesz się w do tradycji dramatu, ale we wszystkich trzech utworach w niej zamieszczonych jest również duża dynamika, co sprawia, że wydają się bardzo współczesne.
JB: Trudno mi powiedzieć, czy te dramaty są współczesne, nie jestem znawcą dramatu, szczególnie współczesnego. Dramat na długi czas zniknął mi z oczu, niewiele chodzę do teatru, oczywiście widziałem Warlikowskiego i niektóre inne ważne rzeczy, ale nie wiem za wiele o tym, co się dzieje na polskich scenach. Jakiś czas temu dostałem zamówienie na dramat i się zgodziłem. Z obawami, ale i z radością, bo to jednak było zupełnie nowe wyzwanie. Napisałem wtedy Poczucie ciągłości, za które dostałem pierwszą nagrodę Stref Kontaktu. Przygotowując się do jego napisania, zdecydowałem przepracować na własny użytek wszystko od początku, sięgnąłem zatem do dramatu antycznego. Wiedziałem, że bez niego nie dam sobie rady, ale korzystałem też z metod, które wypracował choćby Beckett, i zacząłem kombinować. Może to była moja przewaga, że byłem jak taki poruszający się we mgle, musiałem rozstrzygać wiele rzeczy, które na pewno zostały już dawno rozstrzygnięte na wiele sposobów. Nie wiem, na ile moje decyzje dotyczące materii czysto technicznych są ciekawe, ale wiem niemal na pewno, że udowodniłem tymi trzema tekstami, że dramat wciąż jest gatunkiem literackim i chyba może się mieć całkiem nieźle.
DP: To ciekawe – dwojako traktujesz dramat: jako sztukę do wystawienia na scenie i jako gatunek literacki.
JB: Pamiętam, że jako dwudziestodwulatek czytałem dramaty – choćby Ionesco, Becketta – w Ossolineum. Wszyscy zakuwali do sesji, a ja czytałem takie nie wiadomo co i po co. Dziewczyny patrzyły na mnie raczej z zaciekawieniem, od razu łapałem plusy, bo co to za człowiek, który przychodzi czytać Ionesco. W tamtych czasach te książki były raczej trudno dostępne, zatem zostawało mi siedzenie w czytelni. To była wspaniała przygoda. Czytałem i miałem wrażenie, że oglądam coś w rodzaju filmu doskonałego, tylko to było coś więcej niż filmy, bo to właściwie ja sobie sam je tworzyłem, niejako bez ograniczeń, włączając wszystkie zmysły. I kiedy dostałem tę niespodziewaną propozycję napisania dramatu, pomyślałem, że warto spróbować, że może potrafiłbym ocalić tę chyba niemal ginącą funkcję dramatu w czymś, co od biedy nazwę „powszechnym użytkiem”. Może ktoś przeczyta w ten sposób i przeżyje takie wspaniałe chwile, jakie mi się przydarzyły niemal zupełnie za darmo.
DP: A swoje dramaty, jakbyś potraktował – jako gatunek literacki czy utwory na scenę?
JB: A jak Ty je odbierasz?
DP: W Poczuciu ciągłości i Pestce mandarynki miałam wrażenie, że widzę deski teatru i kurz unoszący się z kurtyny. W przypadku Ciała mężczyzny już tak nie było. Może dlatego, że tak dużo się tam działo, ale również przez samo nawiązanie do Twojego opowiadania, Kiedy ranne wstają sfory, które ukazało się w zbiorze 71, które teraz, jako mały fragment, nabrało innego charakteru.
JB: No tak. Tam się dużo zmienia. Wchodzi w siebie, przenika. Takie erupcje czegoś z czegoś zupełnie innego. Takie skakanie z wody do wody.
DP: Sceny co chwilę się zmieniają, przeskakują, kwestie są krótkie, chronologia nie jest oczywista.
JB: Każdy aktor gra kilka różnych postaci i w każdej scenie z kimś innym. Nawiązując do pytania, najbardziej świadomie na scenę napisałem właśnie Ciało mężczyzny, myśląc o ruchu scenicznym itd. I mówisz, że nie da się tego pokazać? Musiałbym to teraz przeczytać. Ale wydawało mi się, że to już poszło poza literaturę, że gra tu coś więcej niż tylko sam język i opowiadane historie. Że gram też obrazem.
Z kolei Pestkę Mandarynki napisałem w trzy dni. Pamiętam, jak zobaczyłem pierwszą scenę w nadmorskim miasteczku. Latem. Siedzieliśmy z Różą na ławeczce, wieczorem. Przed nami stały dwie budki na kółkach, z jednej dziewczyna sprzedawała kukurydzę w kolbach, a z drugiej chłopak watę cukrową. Widzieliśmy te budki „od zaplecza”. Powiedziałem wtedy do Róży: Popatrz, to jest gotowa scenografia. I chyba właśnie tam, od razu, wszystko wymyśliłem, wszystko, czyli motorek wydarzeń. Ale zapisałem to dopiero zimą. Według mnie ten dramat jest najbardziej kopnięty, najbardziej szalony. I może najwięcej z niego wyłazi?
DP: Wróćmy jeszcze do Ciała mężczyzny. Tam jest bardzo duża dynamika, wiele się dzieje, musiałam go kilkakrotnie przeczytać, za każdym razem wychodziło coś nowego.
JB: Pisałem go podczas Strajku Kobiet. Czasami szedłem na te wędrówki po mieście, ale czasami wolałem zostać w domu i pisać to, o co być może w tym zrywie społecznym w jakimś stopniu chodziło. To był czas, kiedy państwo stało się czymś w rodzaju uzurpatora, stało się sprawcą wydarzeń, które wprost określiły rolę kobiet, ale nie tylko kobiet – jesteś nieważna, nieważny. Jak to? Mamy wszyscy się stać niemą resztką polityki? Jak to? To tylko rządzący mają monopol na odciśnięcie piętna na rzeczywistości? Przecież rządy deklarują zajmowanie się szczęściem społeczeństw. I cóż mamy zrobić w punkcie przecięcia naszych obaw i zewnętrznych wydarzeń? Możemy tylko chodzić? Bardzo to przeżyłem. Nie miałem wyjścia, czułem, że muszę się poważniej zająć kategorią mężczyzny. Nie tylko w literaturze, ale i w perspektywie społecznej. Chyba udało mi się to zrobić. Napisałem dramat, w którym ten najważniejszy zawsze facet leży na środku sceny przez cały czas. W każdej scenie jest kimś innym, czasami truchłem, czasami latającym truchłem, czasami gadającym, a wokół niego dzieje się bardzo dużo różnych, bardzo dynamicznych rzeczy, dzieje się prawdziwe życie, w którym jednak to my poruszamy światem, a nie tylko możemy omawiać siły tkwiące w zdarzeniach niezależnych od nas.
Najwyższa pora żebyśmy jako społeczeństwo przerobili kwestie równości, szacunku do siebie, szacunku do jednostki i szacunku jednostki do zbiorowości, bo będzie źle. To wisi w powietrzu. A w tamtym czasie było naprawdę nieciekawie, byłem załamany.
DP: Podejmowane były próby inscenizacji Twoich dramatów, prawda?
JB: Tak, widziałem Poczucie ciągłości w dwóch realizacjach. Były to wystawienia performatywne, tutaj we Wrocławskim Teatrze Współczesnym w reżyserii Anny Adamowicz oraz w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w reżyserii Szymona Kaczmarka. Tam odbyły się dwie próby, aktorzy grali z tekstem w rękach, to było szaleństwo. Zobaczyłem dwa zupełnie inne teksty. O taki efekt zresztą mi chodziło. Tak to starałem się napisać, cegiełkami, które można dowolnie wyjmować i w efekcie zmieniać całość. Możliwości podmianek jeszcze trochę zostało.
Ciało mężczyzny zostało wyróżnione w IV Konkursie dramaturgicznym Strefy Kontaktu, niestety z powodu pandemii i lockdownu nie było próby nawet performatywnej inscenizacji.
DP: W Twoich dramatach pojawiają się bohaterowie z innych Twoich książek. Jest biegacz z PiT-a, jest Stryjek z opowiadań 71 (zresztą pierwsze i ostatnie zdanie z tego opowiadania pojawia się w dramacie Ciało mężczyzny), nie wspominając już o Kopalni i Rachoniu.
JB: Stryjek był bardzo istotną osobą w moim życiu, ale to nie jest mój stryjek literacki… Z tego drugiego jestem dumny, czasami w różnych sytuacjach go cytuję. (Śmiech) Skleiłem go z dwóch ważnych dla mnie postaci i mi pięknie ożył.
DP: Czasem mam wrażenie, że to taki kocioł, gdzie wszystko się przelewa, miesza, ale jest to jakaś całość.
JB: Może jakoś to skomentuję. Rzeczywiście jest wrażenie, że to kocioł, ale każdy mój gotowy tekst literacki jest zwarty i osobny. Tylko wtedy, kiedy mam takie wrażenie, publikuję. Nie wiem, na czym to polega, ale może chodzić o to, że tak naprawdę powinienem być raczej inżynierem niż pisarzem. Lubię stawiać konstrukcje i tylko tak buduję teksty literackie. Skonstruować kocioł, w którym zmieści się tyle ludzi i zdarzeń, to jednak coś.
DP: To nie jest zarzut
JB: Tak, ja to zrozumiałem. Moi bohaterowie się czasami buntują i przeskakują mi z książki do książki. Jako pisarz mógłbym bardzo łatwo to uporządkować, np. zmieniając Hopera w Choppera lub Czopera. Swoją drogą Hoper to jest mój najlepszy kumpel z podstawówki, którego nie widziałam kilkadziesiąt lat (ostatni raz w pociągu, którego był kierownikiem i sprawdzał bilety), ale ciągle we mnie jest żywy. Fenomen jakiś. Przydaje mi się bardzo, szczególnie w prozie. Odmienia się, jest bardzo plastyczny. Pełni zawsze trzeciorzędną rolę, ale jest to zwykle bardzo istotna rola, zarówno dla narratora, jak i samych wydarzeń. Te książki trochę mi puchną, wchodzą nawzajem sobie w przestrzeń. Nikt do tej pory tego nie zrobił, o ile wiem, ale być może ktoś przeczyta kiedyś całość i zobaczy, że jest ona spójna, zwarta i dziarska. Coś takiego zrobił kiedyś Karol Maliszewski z moimi książkami poetyckimi i sam się zdziwiłem, jak on je zmyślnie ze sobą sfasował.
DP: Mówiąc, że to jest kocioł, mam na myśli, że wszystko się zazębia, trudno jest te książki od siebie oddzielić.
JB: Całość nie jest jeszcze pełna. Na pewno do tego dojdzie jeszcze jedna powieść, która jest właściwie skończona, ale nie zapisałam jeszcze ostatniego zdania. Co prawda pół roku temu już je wymyśliłam, ale pomyślałam, że jak je wpiszę, to będzie koniec i trzeba będzie wydawać, więc jeszcze czekam.
Mam też pomysł na kolejną powieść, którą już zacząłem pisać i bardzo mi się podoba, ale nie będzie związana tak wyraźnie z tymi wszystkimi poprzednimi (choć Hoper już mi się tam władował).
DP: Chciałabym wrócić jeszcze do Kopalni. Joda, bohaterka Poczucia ciągłości wypowiada takie zdanie: „Kopalnia, jak się domyślam, to jakaś́ kobieta? Dziwna ksywka”. Właśnie skąd się ta ksywka wzięła?
JB: Kiedyś na lekcji polskiego jedna z moich koleżanek została wezwana do odpowiedzi. Zapytana o Jana Chryzostoma Paska nie potrafiła powiedzieć nic, stała czerwona i ktoś jej podpowiedział początek zdania z podręcznika, że Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska są kopalnią…, nie dotarła do niej reszta podpowiedzi lub jej nie było, więc powtórzyła tylko głośno: „Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska są kopalnią”. I zamilkła. Tak została Kopalnią. Moja koleżanka z liceum nie jest jednak pierwowzorem mojej literackiej Kopalni, pożyczyła jej tylko tę piękną ksywkę.
DP: Ta bohaterka pojawia się w wielu Twoich książkach: w opowiadaniu Paryże północy czy w Pornofonii. To motyw wyczerpany czy wciąż cię inspiruje?
JB: Kopalnia wypłynie w mojej najnowszej powieści. Piękna kobieta, która jest kompletnie pogubiona. Dotychczas wykorzystywałem ją trochę instrumentalnie, pojawiała się w scenach, które były mi do czegoś potrzebne. Jak na przykład kwestia aborcji w dramacie Poczucie ciągłości. Piekielnie trudna sprawa, jak napisać tekst literacki wolny od polityki, od wojny, od ideologii, tekst idący przez problem w taki sposób, że zarówno jedna, jak i druga strona wojny będzie miała z nim niewygodnie. Tylko tyle. Wiesz, lubię ambiwalencje, coraz częściej dostrzegam to, co już wiadomo z fizyki, czyli że wszystko ma dwa poprawne rozwiązania. Ale nie brnijmy w to. Wracając do Kopalni, w mojej następnej powieści, w której mam do dopisania to ostatnie zdanie, będzie o niej trochę więcej.
DP: Dlaczego ta postać Cię tak gnębi?
JB: (Śmiech) Nie wiem, ma fajną ksywkę, wydaje mi się atrakcyjna literacko, jakoś umocowana w rzeczywistości, choć na pewno ktoś taki nie istnieje w jednym kawałku. Na przykład ktoś, kto fałszuje wyniki badań diagnostycznych tylko po to, żeby ludzie mogli choć przez chwilę uwierzyć, że są zdrowi, pewnie rzadko jest jednocześnie bardzo atrakcyjną i bardzo merkantylnie traktującą mężczyzn kobietą.
DP: To nie jest typowy przedstawiciel płci pięknej. Podobnie jak Rachoń nie jest typowym przedstawicielem płci męskiej.
JB: Tak, ale Kopalnia to taki typ kobiety, który mnie intryguje. Trochę ją wymyśliłem, trochę ulepiłem na podstawie obserwacji i lektur. Ona wciąż się zmienia, nabiera klasy, umie się sprzedać, iść w górę w hierarchii estetyczniej.
A Rachoń? To taki nietypowy facet, który kocha raz, a jak się nie uda, to jest nieszczęśliwy całe życie i stawia te swoje kreseczki na ścianie. Są tacy faceci, kobiety nie wiedzą, że są tacy, ale trochę ich jest. Zostawmy Rachonia. On i tak już ma źle.
DP: W swoich dramatach poruszasz współczesne problemy i bolączki społeczne – służba zdrowia, policja, relacje damsko-męskie. Twoi bohaterowie dość krytycznie wyrażają się o polskim społeczeństwie: „Polacy lubią być idiotami i cenią idiotów”, czy „W Polsce się wszystko dzieje tak, jakby się nic nie działo”.
JB: W tych fragmentach patrzę akurat z perspektywy historycznej. Niestety tak się najczęściej kończą nasze postawy. Staram się ostatnio jak najmniej śledzić bieżączkę polityczną, ale to jest niemożliwe, bo zbyt często pojawiają się kolejne sprawy, które oględnie mówiąc, wcale nie są takie oczywiste. Były takie chwile, że nie mogłem przez to spać. Nie rozumiem, dlaczego pewne rzeczy się dzieją. Zazwyczaj nie próbowałam się wdawać głęboko w spory polityczne, ale to czasami mnie boli, tak do żywego boli. Siłą rzeczy jakimś echem musi trafić do moich książek i trafia. Często na poziomie redakcji wycinam pewne fragmenty, ale nie wszystko chcę usunąć, bo są to również kawałki dobre literacko i chyba (tak obiektywnie patrząc) ważne lub istotne w przestrzeniach „poza książką”. One prawdopodobnie będą aktualne i za sto lat, bo my jako społeczeństwo prawdopodobnie jakoś diametralnie się nie zmienimy.
DP: W Pestce mandarynki i innych dramatach wypowiadasz się niepochlebnie o polskiej literaturze. Cytując jedną z Twoich bohaterek: „W polskiej literaturze fajne jest tylko to, że można o niej bez żalu nie rozmawiać́ i to żaden grzech”.
JB: Ale to nie jest moje zdanie. Ono pada z ust, o ile dobrze pamiętam, Arlety Ludzie, wspaniałej kobiety operującej wspaniałym według mnie, a mnie samemu niedostępnym językiem. I jej chyba nawet nie chodzi tylko o polską literaturę, ale też o to co się stało z rolą literatury w ogóle. Ludziom, jako społeczności, potrzebna jest opowieść, bez tego nie istnieją jako społeczność. Literatura przez co najmniej ostatnie sto pięćdziesiąt lat wypełniała tę rolę w miarę nieźle. Ale czytanie książek jest czasochłonne, trzeba być do tego jakoś tam przygotowanym i ostatnio niewielu ma na to ochotę, bo… i tu mi przychodzą różne łatwe wytłumaczenia do głowy… to się kojarzy wielu osobom na przykład z uciemiężeniem ze szkoły. Ale nie powstała przez to pustka. Tę rolę przejęły gry, filmy, seriale Netflix, memy itd. Wielu osobom wystarcza taka opowieść. Ja jednak jestem przekonany, że słowo, które nie jest obudowane obrazem, muzyką, interpretacjami, którego nikt nie wyreżyserował, nikt nie ustawił, pozostawione czytelnikowi działa dużo bardziej sugestywnie niż gotowy obraz.
Trochę mi szkoda tego, że pewna funkcja literatury powoli obumiera, ale ona nigdy nie umrze, bo zawsze będzie spora część społeczeństwa, która jednak czyta właśnie dlatego.
DP: Można byłoby dalej pociągnąć ten wątek, jak się ma książka drukowana w dzisiejszych czasach w porównaniu do np. e-booków? Jak na to patrzysz z punktu widzenia wydawcy, pisarza, czytelnika.
JB: Zabrzmię dziadersko, ale co tam. Dla mnie książka literacka czytana na Kindlu jest erzacem. Lubię czuć papier, przewracać strony, lubię móc odłożyć książkę grzbietem do góry, żeby po chwili znów ją wziąć do ręki. Lubię sobie w niej coś zaznaczyć i po latach to odszukać. Lubię wiedzieć, gdzie mój egzemplarz jakiejś książki stoi lub leży. To mi porządkuje wiele spraw na tyle, że wersje elektroniczne lub audio nie są mi potrzebne. To, że książka stoi na półce, że mogę zerknąć na jej grzbiet, sporo mi daje. Od dzieciństwa to lubiłem i trudno, tak zostanie. Może to takie przyzwyczajenie, ale według mnie papier ucieleśnia literaturę. Ale moja córka czyta większość książek na Kindlu i mówi: „To jest to samo, co ty gadasz?”. (Śmiech)
Zresztą, patrząc na to z drugiej strony, za bardzo obrastam książkami, mało jest takich, które wyrzuciłem lub się ich pozbyłem w inny sposób. Niektóre nie działają już na mnie tak jak kiedyś, ale pamiętam jaką miałem przyjemność, jak je czytałem. Pamiętam, gdzie je kupiłem. Nie pozbędę się ich.
DP: To przez szacunek?
JB: Nawet nie. Bardziej chodzi o to, że to jest jakiś kawałek mnie, że te książki były przez jakiś czas dla mnie ważne. Mam dużo dziwnych książek, na przykład taki Andrzej Makowiecki, wydawany pod koniec lat osiemdziesiątych. Nie wiem, czemu on akurat przyszedł mi do głowy. To było takie liźnięcie zachodu, jazzu. Stoi na swojej półce i czasami, kiedy spoglądam na grzbiety, już coś czuję, tamto brzmienie, słyszę brzmienie chyba jednak dość obciachowego saksofonu. Poza tym tam są fajne sceny, w których bohater uczy żebraków jak lepiej żebrać. Niezłe myki literackie. No i mam takich umarłych książek naprawdę sporo. Do niektórych pewnie jeszcze kiedyś wrócę i może któraś ożyje lub tylko przebiegnie mi przez pokój jak kogut bez głowy.
DP: Czyli sięgając po książkę, sięgasz po kawałek siebie?
JB: Nigdy o tym nie myślałem, ale pewnie coś w tym jest, a z drugiej strony, może kiedyś będę musiał napisać historię żebraczą i znów sięgnę po Makowieckiego, bo wiem, że tam były takie sceny. Wydawały mi się bardzo autentyczne. Król żebraków doskonalący rzemiosło żebracze na żywych organizmach napotkanych żebraków naturszczyków. Z sukcesem. Wystarczyło wymyślić im lepsze historie. Miało to urok. Czytałem to ostatni raz ze trzydzieści lat temu, a już się uśmiecham na samą myśl i do tego, co sobie wtedy myślałem. Poruszyłaś we mnie coś, o czym nie pamiętałem. Widzisz, doświadczanie świata także poprzez literaturę okazuje się niegłupie.
DP: Przed chwilą rozmawialiśmy o Tobie jako czytelniku. Może zabrzmi to banalnie, ale dlaczego właściwie zająłeś się pisaniem? Co ono dla Ciebie znaczy?
JB: Można nie pisać i fajnie żyć, i pewnie samo to jest bardziej zajmujące od pisania, ale może dla mnie czasami takie fajne życie to za mało? Błądzę teraz po omacku, bo nigdy o tym nie myślałem. Tak już jakoś jest, że chce się więcej, inaczej, mocniej lub delikatniej. A pisanie to daje, można wszystko. Dosłownie. Wszystko. I na wszelkie sposoby. Wszystko, co się tylko chce, sprawdzić i przyjrzeć się temu w różnych sytuacjach i z różnych perspektyw. Nie wiem, czy pisanie to pogłębienie, rozszerzenie własnego życia, przeniesienie go w zupełnie inne światy, wymiary, prawa fizyki, ale wiem, że (wracając na chwilę do Makowieckiego) można znienacka stworzyć własną siatkę żebraczą w miejscu, w którym w rzeczywistości trudno nam się znaleźć i w którym pewnie w rzeczywistości radzilibyśmy sobie na znacznie prostsze sposoby. Nie chodzi mi tu tylko o inną rzeczywistość, inną akcję, innych bohaterów, inny wiatr i inne uniesienia lub porażki, ale jakiś inny sposób bycia, w innych przepływach czasu, w innej maszynerii, z innymi ważnymi sprawami do załatwienia i z inną śmiercią w perspektywie. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale kiedy piszę, to nie ja piszę, tylko to jakaś część mnie, która normalnie nie jest zbyt aktywna (a co ciekawe ona mi rośnie i czasami mam wrażenie, że jest już ważniejsza ode mnie), i to ta część mnie decyduje za mnie, że mam się tylko wyspać, najeść, coś przeczytać, coś przeżyć, żeby to drugie coś we mnie mogło to wykorzystać do czegoś konkretnego we własnej strukturze i własnych poruszeniach swojego własnego wszystko. I na pewno, jak sądzę, nie jest to wynikiem psychicznej choroby, tylko czymś w rodzaju losu, na który mam już niewielki wpływ. Choć go mam, bo mógłbym po prostu przestać pisać i uśmiercić tę absorbującą mnie nie wiadomo po co część siebie. Piszę też dla poczucia szczęścia. Ukończenie dobrego tekstu literackiego coś takiego mi daje. Może to o to właśnie chodzi? Pisać najlepiej jak się da, a jeśli tak się nie da, to najlepiej jak się potrafi?
DP: Często wypowiadasz to zdanie: „Robić coś najlepiej, jak się potrafi.” Bardzo mi się ono podoba, często wykorzystuję je w swoim życiu. To trochę takie wyzbywanie się oczekiwań.
JB: To nie jest tak, że wszystko trzeba robić najlepiej jak się potrafi, ale te rzeczy, które są ważne, lepiej jednak tak robić. Kiedy nie mam czasu albo mam go niewiele, to po prostu nie piszę. Szkoda prądu.
DP: Czytając Twoje dramaty, naszła mnie myśl, że to życie, które sobie kiedyś wyobrażaliśmy, odbiega od tego, co przyniosła rzeczywistość. Czy masz przepis na dobre życie?
JB: Czyli jestem już stary, już mogę się wymądrzać? (Śmiech) Ale chyba nie mam przepisu na dobre życie. Bardzo długo myślałam, że życie, a właściwie to, jak się ono toczy, w sporej części zależy od naszych decyzji i postaw. I pewnie tak jest. W różnych ważnych momentach możemy pójść w jedną lub drugą stronę. O tym zresztą jest Poczucie ciągłości. I wiele potem od tego zależy. Z drugiej strony teraz myślę, że bardzo dobrym sposobem jest po prostu obserwowanie tego, co życie przynosi i bycie w tym, intuicyjnie, bez wyrachowania. Taka wierność sobie, moralne podejście do siebie i do innych na zasadach wyrwanej światu dla siebie i dla innych wolności.
Wiesz, miałem i mam dobre życie. Prawie wszystko mi się udało. Nie mówię tu o miłości świata, pieniądzach, powodzeniu, tylko o tym, że dobrze się czuję we własnej skórze i we własnym życiu. Ostatnio zastanawiałem się, dlaczego mając te dwadzieścia lat przestałem grać w zespole muzycznym przed publicznością lub tylko w kanciapie? Z dobrymi kumplami. Przecież to było takie przyjemne. Tak sobie pomyślałem, że zrobiłem to intuicyjnie. Nie czułbym się pewnie dobrze na scenie, w trasie, w kawałkach zrobionych wcześniej nawet z dużą przestrzenią na improwizację. Gdybym wtedy nie odstawił instrumentów, pewnie nie zająłbym się na poważnie pisaniem, a to, że się nim zająłem, dużo lepiej, jak sądzę, podziałało na mnie jako na człowieka, dużo więcej mi dało. Więcej wolności i więcej szczęścia.
To też jest kwestia tego, że jak się w czymś zakochasz, to idź w to chłopie! Dziewczyno! Idź i nie patrz, czy to ci się opłaca, bo to być może najważniejsza sprawa w twoim życiu. Jak coś spieprzysz, a łatwo spieprzyć, to wszystko może się ułożyć nie tak jak powinno.
DP: A jeżeli potrzeby i upodobania się zmieniają? Raz ciągnie Cię w jedną, a potem w zupełnie inną stronę.
JB: To dobry wątek – dobrze jest wiedzieć, kiedy odpuścić. Kiedyś myślałem, że będę dużo aktywniej prowadził tak zwany wędrowny tryb życia. Dużo się włóczyłem, a potem, siłą rzeczy, to się skończyło. Przez pewien czas myślałam, że mi tego brakuje… Ale nie. Ja wyłaziłem, to co miałem wyłazić. Teraz czasami zdarza mi się gdzieś powłóczyć, ale raczej robię to już tylko dla przyjemności i wyczyszczenia głowy. Albo odwrotnie, żeby do czegoś dojść w tekście, kiedy na siedząco kiepsko to się udaje.
A wracając do twojego poprzedniego pytania. Chyba życie trochę na tym polega, że dzisiejszy dzień nigdy się już nie powtórzy. Przeszłość to mimo wszystko padlina, przyszłość przecież wciąż nie istnieje. Zrób zatem tak, żeby to co jest, nie było po nic. Ale tylko, jeśli tego chcesz.
Tu można kupić Pestkę mandarynki i inne dramaty: https://allegro.pl/oferta/jacek-bierut-pestka-mandarynki-i-inne-dramaty-10865126198