Tolo: Dopiero co asystowałem ci w powołaniu na świat twojej rozprawy filozoficznej „Nielegalna zajęczyca męczy Heideggera i innych filozofów (nie przypuszczałem, że bycie akuszerem jest takie ekscytujące), to jest świadkiem byłem jak to powstawało, jak męczysz filozofów z powodu ich płciowych czy narodowych zabobonów, potem byłem rozmówcą w dialogu położniczym o powodach tego męczenia, zaraz potem oszałamiasz pięcioma poematami w grubym tomiku pt. „Bycie i lu!”, który jest tym samym: zmagasz się z twardą ścianą panów, i znowu z Heideggerem, to pytam: czyżbyś wątpiła w skuteczność dyskursu filozficznego, że sięgasz po inną, poetycką formę ekspresji? Ma to większą moc rażenia?
BeJot: Najpierw poezja, potem filozofia. Tak to jest i tak to pisałam. To wydawcy opublikowali obie książki w odwrotnej kolejności, a do tego pod sam koniec roku 2017, co pozbawiło mnie możliwości promocji książek w tym samym roku. Poezja wyprzedza filozofię, sto razy już to mówiłam. Sloterdijk najpierw cytuje Rilkego, już w tytule, i ten cytat prowadzi jego myśl („Musisz zmienić swoje życie”). Mogę z ciebie zacytować jedną frazę: „Wolą tej krawędzi jest, abym skoczył”, czy z siebie: „Ty, to co na moich oczach się przekształca”, i zrobić z tego tomiszcze rozprawy filozoficznej o trwodze i czasie, z tym, że takie tomiszcze to dwieście stron, a nie modnych osiemset. Chodzi o te dwieście stron sensu w jednej poetyckiej frazie. Chodzi mi o poezję, którą trzeba studiować, jak filozofię, bo jest takim systemem, a nie jedynie zerknąć w nią tu, tam. To, że mamy nadprodukcję wierszyków i czasy zerkania, to inna sprawa. To głupia sprawa. Zaciemnia istotną treść. Taką istotną treść czasem słyszymy z ust prostego człowieka. Ja nawet mogę wziąć proste słowa nieżyjącej już Duńki z Narejek: „Czaławiek heta satana”, i uznać, że to perełka poetycka, i znowu zrobić z tego tomiszcze filozofii o tym, że szatana nie ma, że ględząc o szatanie człowiek wypiera się zła, bo nie, nie, to nie ja dokonuję zła, to szatan, to on! Sam te słowa Duńki zapamiętałeś na zawsze. Ale już się nie mówi: prosty człowiek. No tak. W tym miejscu mam istotę, zmanipulowaną telewizjami.
Tolo: Powiedziałaś w „Nielegalnej zajęczycy”: „Poezja zbiera nam nasze rozproszenie w jeden punkt”.
BeJot: Tak. Poezja składa się z takich punktów. Pamiętam z dzieciństwa mój stosunek do książki: język, forma, to wszystko musi być „jak trzeba”, ale nie według zaleceń kierowników literatury, jak to ujmuje Heidegger, to jest bez zalecanej maniery, bez pustej gadaniny i bez pospolitych językowych byków, no i bez stereotypów narodowościowych. Ufałam książce jak najwyższej instancji, że nikt tam mnie nie wyzwie od „Tatarzynów” czy „kacapów”, a mojej matki od „głupich babć”. Pamiętam: w którejś z książek dla dzieci widzę słowo „modry” i tracę zaufanie do autora, bo mi się zdaje, że powinno tam być słowo „mądry”, a tu się okazuje, że ja nie znałam słowa „modry”. Miejska ciotka mówi: Co ty tak nie znasz języka polskiego? „Modry” to niebieski albo błękitny, taki odcień. Tak więc moja miejska ciotka pouczyła mnie słusznie i przywróciła mi wiarę w autora i jego książkę. W moim białoruskim dzieciństwie było słowo „błakitny”, mówiliśmy „błakitnyja woczy”, i nigdy nie słyszałam słowa „modry”. A tamto dziecięce czucie, że książka jest, „jak trzeba” i musi być „jak trzeba”, tkwi we mnie do dziś, ale z awersją do językowej maniery i wszelkich stereotypów. Lektura to następująca dwojakość: odnajdujesz siebie w czyimś tekście albo ktoś tak siebie opowiada, że cię wciąga i zmienia: czujesz więcej, wiesz więcej, choć to cudze życie. Ta pewność, że coś ekstra czeka się po pierwszej stronie, że zyskasz wiele, to już pojawia się po lekturze tej pierwszej strony. Filozof Lech Ostasz podarował mi swoją książkę o myśleniu i początkowo rozumiałam się z nim w pół słowa, ale on nagle mówi o „dowolności i kapryśności metafory” w poezji. Nie. Metafora trafia niemal naukowo w sedno sprawy. Przecież poezja Rilkego to naukowa metaforyzacja bycia, zarówno męskiego, jak i żeńskiego. Dobrze ten jej stan oddał tłumacz Adam Pomorski. Uznał w Posłowiu, że autor znowu różnicę pomiędzy życiem a śmiercią. Nie przypadkiem dałam motto z tego poety do „Bycia i lu!”. Próbowałam znieść płciową różnicę bycia. Krzyczę moją mojością i metaforami. Ty mówisz: oszałamiam. Dzięki. Jesteś drugim facetem, który to mówi. Jeśli mówisz w wierszu, że twarz obmywa ci wiatr, to ględzisz zużytą metaforą, pospolitą. To już lepiej, jeśli koniecznie chcesz mieć ten wiatr, powiedzieć: wiatr pierze sztandar. Ale zgadzam się z Ostaszem, że filozofowanie musi być bezinteresowne. Tak samo uprawianie poezji. Przez to wybitna myśl, wybitny wiersz nie mają ceny; bezcenne są.
Tolo: „Kosmonautyka wewnętrzna” to pierwszy poemat, otwierający książkę. Za tobą „inwazja byłych twarzy”, wleczesz za sobą „ogon z ludzi”. Mówiąc dosadniej i wprost: to rzecz o umieraniu. Nazywasz to ładniej i pojemniej:
„Do.
Doszło się, doznanie ciasnoty w domu życiorysu”.
Kończysz ten poemat słowami o rzeźbie Giacomettiego, o tej jego słynnej suchej ręce, mówisz:
„Piękna szara.”
To co, to tylko sztuka może zostać po nas?
BeJot: Tak. I myśl. I nasze wspomnienia, jeśli je opiszemy, ożywiając matkę i ojca, i ich świat, jeśli go nam opowiedzieli. Jeśli oczywiście nie będzie jakiegoś kataklizmu na całym globie i wszystko diabli wezmą, sztukę też, i tę „piękną szarą” rękę Giacomettiego. .Jeszcze coś, a tu znowu sięgnę po cytat z Ostasza: „Jeśli unikamy tematu śmierci, to nie myślimy, nie filozofujemy”. Ja też tak sądzę. Powoli, trzeźwo, z trwogą i bez trwogi trzeba przymierzyć się do tego momentu w życiu. W miarę naszego starzenia się przeżywamy coraz więcej śmierci, bliskich i znajomych, i powstaje ten ogon z ludzi za nami. Najbardziej odczułam to na Zajazdach do Naraju, kiedy dosłownie co roku ktoś nagle umierał, ktoś tak drogi, jak Janusz Korbel. W tej małej społeczności narajskiej stawało się to bardzo dotkliwe. W dodatku zaczął mi się powtarzać kolorowy piękny sen: tańczę w czerwonej sukience, aż wybiegam z Narejek i docieram na nasz kolejowy buhor, i tam dalej tańczę, i nadbiega ku mnie tańczący mężczyzna, cały w czerni, i ma czarne atłasowe rękawiczki, i takie długie palce, a ja jestem taka cienka w talii, jak w młodości, i on zaciska obie dłonie na mojej talii, i przez chwilę tańczymy, i on nagle mówi do mnie słowami z mego starego wiersza (z tomu „Rośliny”): Twoim obowiązkiem jest umrzeć, droga pani. I dodaje: Czy pani o tym wie? Teraz do ciebie mówię moją odpowiedź, której ani razu nie udzieliłam w tym cyklu snów: wiem. Spokojnie to mówię. Całe „Bycie i lu!” utrzymałam w tonie sur, dobrze wiedząc, że sen to nasza naga jaźń, barwna, prawdziwa, bezbronna wobec złej zewnętrzności, zniewalająca, pouczająca, że nam ta jaźń coś istotnego przekazuje, bo przekazuje.
Tolo: Piszesz: „Martin za bardzo wyjrzał na jawie. Tak można złamać kark”. Co to znaczy?
Bejot: Zwracam się do filozofa po imieniu, jak w „Nielegalnej zajęczycy”. Z kontekstu wynika przecież odpowiedź. Jeśli się wyjrzy z narodowej ideologii, z rasistowskich teorii, w jawę, to się bije ludzi, to się zabija ludzi, to się bliźnich dręczy, bo to sami wrogowie, zdrajcy narodu, podludzie, podgatunek, drugi sort, kacapy i „same parchy, Żydzi”. Nacjonalistyczne ideologie to coś w rodzaju śnienia o własnej potędze. Jawa to uczynki. No nie zaprzeczysz, że tak to jest. Jeśli ta jawa, to na przykład skatowanie antyfaszysty przez nacjonalistów, co miało miejsce wśród moich młodych znajomych, to robi to złamany kark, istota bezmyślna, to znaczy niezdolna do rozumnej myśli, a tkwiąca w nacjonalistycznym śnie o własnej potędze. Gdzieś ten złamany kark zbezcześci prawosławny krzyż w 2018 roku!, odpiłowując poprzeczkę, bo to kacapskie, i zawiesi tam patriotyczną jedynie słuszną chorągiewkę, bo kacapów dręczyć należy, bo jak oni mogą ciągle dbać o polne krzyże, przecież to obraza naszych uczuć narodowych. To irracjonalne postępowanie. W takim ogólnym nacjonalistycznym śnieniu policja nie reaguje na nacjonalistyczne uczynki. Sen ideologiczny, sen nacjonalistyczny to irracjonalne odurzanie się pierdołami jakiegoś wodza. To cudza jaźń, brana jak swoja przez irracjonalną hordę, „wiecznie żywą”, jak mówi Max.
Tolo: Rozdział „Kędziorki w asfalcie” to między innymi dowcipkowanie z przedmiotem, a ściślej według ciebie: wstrzymywanie mu czasu, ale nie tylko to. Wyrywam z kontekstu: „niech będzie godzina, jaka się oku zdarzy”, a zdarza się godzina: „19.71”. Albo to:
„kiedy już wygłoszono wszystkie toasty,
trochę później, kiedy już je wysikano,
kiedy się chce tyle samo, co się nie chce,
w chwili tradycyjnej równowagi,
zaczęli śnić, co jutro zobaczą (…)”
Twój poprzedni poetycki tom „Hop! Hop! Hop! Traktat o samotności” zdawał się doskonały, wysezonowany, elegancki krój, spięty nicią sensu (samotność), a w „Byciu i lu!” puściłaś się pędem z górki, jak to robią dzieci. Stąd to ten niczym nieskrępowany luz, to wyzwolenie?
BeJot: Nie. To nie luz. To spięte inną nicią – byciem i lu!, czyli życiem tu-oto-teraz w tym-oto-czasie, pośród przedmiotów, jeszcze poręcznych, jak mówi Martin, a poręczność przedmiotu oznacza: mamy pokój, stół stoi, gdzie stał, tak samo dom i stare, ale wciąż mocne drzewo. Metoda tutaj to: mogę myśleć, mogę się śmiać, dowcipkować, i mogę pomylić się co do godziny i zobaczyć, że mamy godzinę 19.71. Metoda to: sur, przez cały tomik. Mogę zanotować coś o liściu, podobnym do sztucznej skaczącej szczęki z nieco oblizanymi zębami, i jakże starannie wygiętym, wręcz antropologicznie, no wprost na moje/twoje podniebienie. To wciąż liść poręczny dla oka w warunkach pokoju. Skacze, jak w ubiegłym roku podobny liść skakał, i taki sam skakał przed laty w Narejkach. Nawet mogę zanotować zabawną sytuację z kindziukiem, kupionym przez ciebie, bo dlaczego nie? Taka sytuacja to tkanka czasu, a czas u mnie to lu!, a lu! to to samo co „wio!, i sam czas do siebie woła: wio! I pędzi. A ja łapię chwilę i wyrywam ją z czasu. Nie opisałam tego kindziuka w „Byciu i lu!”, bo to zdarzyło się później. Teraz to opowiem: przyniosłeś kawał zeschniętego kindziuka, aż tak zeschniętego, że nie można go było pokroić. Ucieram go na ostrej małej tarce, tej naszej niemieckiej, wiesz, której, tej wąziutkiej, a nie wiem, do czego ta tarka służy, ma kształt marchewki, ale jest bardzo ostra, usiana dziurami-oczodołami o bardzo twardych rzęsach, jak to określił kiedy Poeta – zamrugana, ale on mówił o „zamruganych ogórasach”, to nic, tarki też są zamrugane, myślę: wytrzyma kindziuka, bo ostro zamrugana, więc ucieram to drewno kindziuka do filiżanki z porcelany, tej o japie szerokiej jak talerzyk, aż porcelana dźwięczy, jakby szklany koń przebiegał po ceramicznym bruku. Porcelana, twardy kindziuk i szklany koń. Za oknem pokój. Mój śmiech. Tkanka pędzącego czasu. Starłam czas i zanotowałam to tu teraz dla ciebie. A te „wysikane toasty”, które wyjąłeś z Bycia, pochodzą wprost z Naraju. I ta chwila wyobrażenia sobie, co będzie jutro, też z Naraju. I tam dalej goście wyobrażają sobie coś strasznego, coś tak przerażającego, że to nie może się zdarzyć. Jest zbyt przerażające. Ale, jak wiadomo z historii, wyobrażone zbyt przerażające sprawy jednak zdarzają się, choć ludziom ciągle się zdaje, że nie, że będzie dobrze.
Tolo: Poemat trzeci „Bycie i strębule” jest, jak mówi motto, o bełkocie naszych czasów. „Poznamy się po pokraczności”.
„(…) Niski widok: słowa.
Ten który gada, to niski widok.
Odurzony tym co sam plecie”(…)
Punktem odniesienia jest film o ćpunach, „Nagi lunch”. Jak pojąłem, „Bycie i strębule” są także aluzją do wielkiego dialogu Naphta-Settembrini z Tomasza Manna, a w twoim przypadku to spór o źródła i wagę sztuki, no i bycia: czy wolne, niewymuszone obrazy ze snu, spokojne wsłuchiwanie się w siebie, czy sztuczne obrazy spod narkomańskiej igły i przedwczesna śmierć? Zresztą sama skomentuj ten tekst, bo on jest mi wstrętny, bo to „świst wydalania”, bo to ćpuński słowotok, choć z chwilami przytomności tego i tamtego ćpuna. No i twój trzeźwy, ale wrzeszczący głos kontry, ale i bezradności. Jesteś tu obrzydliwa, Tamaro BeJot! Już dopuszczam cię do słowa, ale ponieważ tutaj ścierają się ze sobą racje piękna i brzydoty, i tego piękna jest wiele, a brzydoty: choć się porzygaj, pozwolę sobie zakłócić równowagę dłuższym cytatem z ciebie, z tego miejsca, gdzie Rilke zawiesił głos, mówiąc: „Raz jeden, każda istotko. Raz tylko (…), a ty podjęłaś tę porzuconą pieśń:
– Raz popatrzyłem, raz zapamiętałem:
martwa dziewczyna, raz ostatni piękna.
Raz
tak zaistnieć.
Tak się pokazać.
Raz
tak nic nie mieć prócz piękna.
Raz
tak zdechnąć,
pod cudzym progiem,
na niewygodnych schodach,
a okryć się pięknem.
Raz
Pozwolić popatrzeć na siebie tak długo,
jak długo trwa przekręcanie serca
ze ślepej strony na zachwyconą.
Raz
zobaczyć, a jednak na całe życie,
potem wiele razy powtarzać:
przeżyłem coś okropnego.
Raz
aż tak być,
żeby obca chwila stała się moja
i była jak szturmująca rana.
Bejot: Rzeczywiście jestem obrzydliwa w poemacie „Bycie i strębule”. Udzielam głosu ćpunom, a oni oskarżają dorosłych w straszny sposób o niszczenie języka, o wojny, o manipulacje, o obłudę, i wtedy mówią przytomnie, choć obrzydliwie, wyjaśniając powody swojej ucieczki w brzydotę od tego „piękna” dorosłych, od ich pięknych wojen, od ich pięknych ideologii, od ich pięknej głupiej religijności, od ich pięknej muzyki. Oni się drą i ja się drę. Ja bronię obrazu ze snu, ale i jawy, bronię myślenia o rzeczywistości, a oni mają to gdzieś, pchając mi przed oczy swoje ćpuńskie halucynacje, a ma to być nowoczesność, raj. Moja odraza jest równa ich odrazie do tego samego, do świata dorosłych, do ludzi przemocy, manipulacji, ale ja czuję także krańcową odrazę do ich „nowoczesnych obrazów”, do ich ćpuńskiego bełkotu – jako odtrutki czy lekarstwa na zło. Tak. Są odniesienia do filmu „Nagi lunch”. Tak, i do dialogu Naphta-Settembrini. Ktoś z ćpunów mówi, oskarżając odrażających dorosłych i usprawiedliwiając wybór halucynacji i brzydoty:
Czy choć jedna basetla, jedne skrzypce
zapobiegły mocy głupich rozkazów?
Zresztą a u was ta sama muzyka cieszy zabijających.
Wasze gołąbki pokoju obsrały już całą planetę.
A inny ćpun wtrąca dalszy ciąg racji:
– Noszę głupi wieniec z gołębiego gówna.
To wymuszona forma głupiego pokoju,
Wyśmiecamy was.
Oni nas wyśmiecają, Tolo, i walą w nas brzydotą, zawartą w naszym pięknie. I mają rację, choć nie w metodzie. A ten kawałek o pięknej martwej, który przytoczyłeś, i o której opowiada jeden z ćpunów, to wzruszająca mnie samą część poematu, ale i obraz prawdziwy, widziałam taką piękną martwą po złotym strzale w żyłę na schodach, na ostatnim piętrze wieżowca. I to obrzydliwe moje „spierdalaj!”, pojawiające się w tej części książki, to też prawda. Tak wołałam do naćpanego studenta, który zwijał się w konwulsjach i walił głową w moje drzwi, aż tak się czegoś naćpał. Długi korytarz i drugie „spierdalaj” z przeciwległych drzwi, to też prawda. Słowo „spierdalaj” przez drzwi odsyłało studenta od drzwi do drzwi. Masz rację, poza opisem pięknej martwej, mówię obrzydliwie. I nie wygrywam. Epilogiem tego darcia mordy przez obie strony jest remis. Jednak wynikiem pozostaje diagnoza stanu świata, w tym najbliższego nam. Morderstwa, czy to pospolite, czy to wojenne, są coraz obrzydliwsze. Dokonują ich menelskie typy, solidnie naćpane, i naćpani żołnierze, i naćpani terroryści. Jestem obrzydliwa i przez to, że nie widzę tak zwanego społecznego problemu narkomanii. Widzę budowanie ćpuńskiego systemu dosłownie wszędzie, w kulturze, w mundurze, w muzyce, w sztuce. I używam obleśnego słowa „ćpun”. W „Nagim lunchu” nie mniej ode mnie obrzydliwy reżyser Dawid ukazuje ćpuński system kulturowo-finansowy. Zrobił obrzydliwy film. Ćpuńskie towarzycho rozumie własne obrazy, własny slang, własny system finansowy. A ja to odrzucam, i zarazem wraz z ćpunami odrzucam obrzydliwy świat dorosłych, do którego przecież należę. No więc wyłazi nagle ze mnie białoruskość, bo myśmy kiedyś w naszych wioskach rzucaliśmy strasznym miechem, jeśli coś się nam nie podobało. Nasze słowo „piździec” to było nasze najłagodniejsze mięcho. I wyłazi ze mnie białoruskość już w tytule tego poematu: użyłam słowa „strębule”, a pochodzi ono od białoruskiego słowa „strymbuli”, z akcentem na ostatniej sylabie. Mówiliśmy: A jakaja tam cybula, adnyja strymbuli. To była badylasta niejadalna łodyga cebuli. Cybula kiepsko parasła adnyja strymbuli. W języku polskim znaczy to także: strękowina. W staropolskim strębić to to samo, co zwołać ludzi przez jakąś rurkę, trąbkę czy coś, co głośno piszczy. Przez cebulowy strębul/strymbul można było zapiszczeć. Od biedy można było przez nią czegoś się napić, jeśli nie była zbyt zarośnięta. W tytule te strębule są jedną wielką niejadalnością, jeśli można tak się wyrazić, degeneracją. W całym poemacie rozmawiają człowiek z człowiekiem, ale są to dwa odrębne już gatunki. Nie można zwalczyć brzydoty jeszcze potworniejszą brzydotą. Ale co zbuntowani wykrzyczą, to wykrzyczą. Także ja.
Tolo: Jesteś w tych strębulach tak obrzydliwa, że mi ręce opadają, choć wiele mi wyjaśniłaś. Mówisz, że to diagnoza. Ale jaka straszna! I jednak trafna. Są jednak momenty piękna, na przykład twoje stwierdzenie: „Strach Hamleta nie był moim strachem”. Pozostając w tej konwencji, spytam: opozycja w postaci Ofelii, to dla ciebie też nie wyrocznia? Gdzie umieszczasz swój bunt?
BeJot: Po tej frazie są dalsze słowa, o moim strachu: Mój to kamień. Wciąż jestem tylko oglądana,/więc od wewnątrz zarosłam, że siebie nie poznam,/ani się w co własnego macnę./Mój kamienny strach jest wygoniony z wiedzy,/z rozmyślań (…). Tolo, kobieta ma krótsze życie niż mężczyzna, bo jak tylko zacznie się starzeć, przestaje istnieć i staje się nikim, oskarża się ją o marudzenie, o gadanie głupot, o zajmowanie miejsca, wypycha się ją z wszelkiej przestrzeni, także w kulturze, w literaturze. Wygania się z rozmyślań nad światem. Kobieta denerwuje wszystkich tym, że się starzeje. Wszystkich. Męża, szwagra, wnuka i koleżankę w tym samym wieku. Stara kobieta jest niemal niepoprawnością polityczną. A ty mówisz o Ofelii. Ofelia tylko mignie, i już jej nie ma. Nie, Ofelia to nie ja. Ja się buntuję w rozprawach filozoficznych, a najbardziej w „Nielegalnej zajęczycy”. Wprowadzam tam moją mojość, bo filozofowie, nawet dzisiaj, jeśli piszą rozprawy, to kobietę tylko dostrzegają, że gdzieś tam żyje sobie, tylko o kobiecie mówią, ale żeby wpuścili ją do książki z jej mową, to już nie, choć ta jej mowa przecież istnieje! I jest istotna! Kobieta nigdzie, Tolo, nie ma dla siebie praw człowieka. Ja je sobie ustanawiam w moich książkach, i gdzie tylko mogę. Na spotkaniach autorskich łajam facetów, że mówią tylko o facetach. I znowu jestem w tym obrzydliwa. Czepiam się, że bełkoczą, że piszą martwe książki, i za te martwe książki czepiam się również kobiet. Potem niezmiennie żałuję, że poszłam na ten wieczór z jakimś kolejnym napuszonym dupkiem. Mogłam przewidzieć.
Tolo: Rzeczywiście jesteś obrzydliwa na takich spotkaniach, choć racja jest po twojej stronie.
Bejot: Nie jestem ideałem. Nikt nie jest. Jest tu jeszcze coś istotnego, o czym muszę ci powiedzieć. Muszę, bo bez tego nie zasnę. Pan Łukasz, który prowadził moje spotkanie z „Nielegalną”, przedtem porozmawiał ze mną, żebyśmy nakreślili ogólny klimat i poziom spotkania, i on nagle mówi coś, co mnie zaskakuje: Gdyby nie było na okładce książki pani imienia, byłbym przekonany, że książkę napisał mężczyzna. Czy będzie to dla pani obrazą?
Odpowiedziałam, że nie, ale zaskoczyło mnie to stwierdzenie i to pytanie, i dopiero po upływie miesiąca coś istotnego zrozumiałam: jeśli piszę jak mężczyzna, znaczy to, że piszę jak człowiek. Tak! A rzecz ma się następująco: kobieta pisze „jako kobieta”, gej pisze „jako gej”, macho pisze „jako macho”, a ktoś pisze „jako Polak”. To nie tak! To nie tak powinno wyglądać w literaturze czy rozmowie. Piszemy, wypowiadamy się jako ludzie i tylko ludzie, i aż ludzie, a jeśli tak, to wypowiadamy się szeroko, o wszystkich interesujących nas sprawach, o całym świecie i najbliższej rzeczywistości, bez kompleksów płciowych czy narodowościowych. Nie możemy zawężać się do płciowości i narodowości, bo nasze słowa będą ograniczone, śmiesznie miałkie i bardzo prowincjonalne, bardzo wąskie. I to stałe u nas psychologizowanie przez kobiety, zwące siebie feministkami! One wypowiadają się nie jako ludzie, tylko jako: ja-psycholożka. Nie będę tego dokładniej tłumaczyć, a znowu posłużę się myślą Lecha: to myślenie z głowy czy też głową, to znaczy teoretyzowanie, dopasowywanie wypowiedzi do wiedzy, jaką się zdobyło na wydziale psychologii, i zrobiło się zawodówkę, zwaną licencjatem. A gdzie prawdziwe życie ludzkie i ludzka opowieść? To przykrawanie człowieka do teorii, a człowiek się teoriom zwyczajnie wymyka, jest od nich szerszy. Nigdy nie wypowiadam się „jako Białorusinka”. Białoruskość należy do mnie i uważam to za normalną sprawę. Bo cóż to by znaczyło: wypowiadam się „jako Białorusinka”? Mogę jedynie mówić o białoruskości jak o czymś bardzo drogim dla mnie, i opowiadać, czym to jest, czyli mówić o przebogatej kulturze, która ma tendencje do zanikania, którą nacjonaliści z większości traktują jak wrogą obcość, bo kacapska, a przecież kultury przenikają się, a przez to nie kostnieją, jak u nacjonalistów. No więc, Tolo, czy jestem obrzydliwa, czy mniej obrzydliwa, wypowiadam się jako człowiek, a nie mysz czy Pacuk (szczur). Jest różna białoruskość, i różna polskość. Po co ciągle coś mówić „jako Polak”? Na Saharze coś powiesz do piachu „jako Polak”? Do człowieka, który ci pomoże przebrnąć przez Saharę będziesz przemawiać „jako Polak”? Może jeszcze „jako katolik”? Mówię, piszę jako człowiek, i basta. Owszem, wciągam, gdzie się da, moją mojość żeńską, ale nie dlatego, że lepsza od męskości, tylko dlatego, że jej elementów, jej problemów, nie ma w rozmyślaniach człowieka. Owszem, jeśli mi się podoba jakieś słowo białoruskie, to je biorę do wiersza, jak zrobiłam ze „strymbulami”. Tak więc pan Łukasz naprowadził mnie na ważny trop w myśleniu, a ty się dowiadujesz, że są na świecie strębule/strymbuli. Oczywiście wylezie z nas polskość czy białoruskość, ale jako kultura! Piękno kultury. Piękno! Tak powinno być. Śmiesznie byłoby, gdybyś w lesie wołał do pajęczyny: jak śmiesz wieszać mi się na uchu, ja tu jestem „jako Polak”. Jeszcze śmieszniej byłoby, gdyby ktoś w tymże lesie wrzeszczał do tejże pajęczyny: nie wieszaj mi się na zębie, jestem tu „jako Białorusin”, wszyscy mnie krzywdzą i ty też? A już na pewno idiotycznością byłyby słowa naszego stąd Białorusina w tymże lesie do tejże pajęczyny: nie właź mi do oka, bo ja tu jestem „już jako Polak”. Tak samo śmieszne i idiotyczne byłoby takie nastawienie człowieka w rozumnym towarzystwie czy gdzieś na stacji benzynowej w Europie, pełnej różnych ras i narodowości. Ja wszędzie „jako Polak”… Ja Białorusin w Polsce „już jako Polak”… Zacytuję ci kontrę do takiego Ja z Jolanty Brach-Czainy, z jej szkicu o niepozorności wrzosów: „Chodzi o nieudawanie, czym się nie jest, niedodawanie sobie fałszywego znaczenia. Niepozorność wiąże się ze skupieniem się na procesie istnienia, bo jeśli poświęcimy mu trochę uwagi, okaże się absorbujący – a więc ciekawy – że nie potrzebuje poklasku i nie domaga się zewnętrznej aprobaty dla potwierdzenia swej wartości”.
A słyszę na ulicy, jak się facet drze do komórki: Kurwa, jak wrócę, to ci, kurwa, opowiem, jak było, kurwa. Tak wyłazi z nas polskość czy nasza białoruskość i nie jest to piękno jego kultury. W „Byciu i strębulach” aż tak obrzydliwie jednak nie jest.
Tolo: Dobrze to ujęłaś. Aż śmiać mi się chce. W twojej „Zajęczycy” Heideggera broni waga jego filozoficznej diagnozy przyszłości, teraz już boleśnie naszej – rzeczywiście przewidział każde zło naszych czasów. Ale ty w lirycznej wypowiedzi w „Byciu i lu!” zawieszasz pytanie: „Czym cię, Martinie, powycierać z Adolfa!/Od tej czynności nawet Hannah odstąpiła”. Moje pytanie: nie można otrząsnąć się z Heideggera?
BeJot: Nie można. Zbyt trafnie zdiagnozował czarną przyszłość, teraz, jak mówisz, boleśnie naszą. Rosnący wszędzie rasizm, faszyzm, nacjonalizm świadczy, że dziadkowie nie powycierali z Adolfa swoich wnuków. Jestem człowiekiem wycierającym ludzi z Adolfa. I robię to w obrzydliwy sposób, jak wiesz.
Tolo: „Dienst ist Dienst” to czwarty poemat. W żadnym z dotychczasowych utworów nie byłaś aż tak suwerenna, tak swobodna i żywiołowa, aż do słownego rozchełstania się, wręcz się rozpychasz. Już dość! Dość „rozćwierkanego o babie mężczyzny”, i brutalnie mu burzysz obraz dyktowanej przez niego kobiety, „klasycznie szczupłej i pięknej”, i tej z dolepionym przez niego aż po jej śmierć „twardym jajkiem cycka”. Masz dość „skucia niepodległością wzorcowej sylwetki”?
BeJot: Skoro biorę sobie słowa z różnych języków, to i z niemieckiego, z języka Martina, mego adresata. „Dienst ist Dienst” brzmi potężniej niż polskie „Służba jest służbą” czy „Służba to służba”. Pisanie to służba prawdzie o prawdziwym życiu Tak. Mam dość teoretycznej kobiety. Chcę tej nieartystycznej, w całej książce. Tej kuśtykającej, tej o lasce, tej z utraconą sylwetką, tej bezzębnej, bez szczęki, która słowo kosztuje u nas, choć jesteśmy ubezpieczone. Bycie starzejącą się kobietą to bycie szczerbatą, bo szczęka jest bezpłatna wtedy, kiedy się nie ma pięciu zębów w tak zwanym jednym ciągu. Tak więc jak się ma co drugi ząb, to się szczęki nie ma, bo ten brak co drugiego zęba nie jest brakiem pięciu zębów w jednym ciągu. Szczerbatość to podstawowe bycie u nas z powodu niepostarania się o brak pięciu zębów w jednym ciągu? Wybić je, czy jak? Żeby wymusić należne przecież ubezpieczenie? To z powodu emeryckiej biedy wynika ta szczerbatość nie w jednym ciągu. Nie stać człowieka na prywatnie wykonaną szczękę. No i ze złego systemu, który mimo ubezpieczeń, nie zapewnia bezpłatnego dentysty. No więc biorę sobie na bohaterkę szczerbatą babę, która jednak mówi bardzo mądre słowa, a więc dla mnie ta nieartystyczna staje się artystyczna z powodu tego, co mówi. Kobiety z Narejek były z reguły szczerbate, choć w PRL mogły po roku czekania zdobyć piękną sztuczną szczękę, trwalszą niż dziś. Za daleko było jeździć do miasta, aby pousuwać korzenie zjedzonych zębów. Za drogo było jeździć, bo tych wizyt byłoby mnóstwo. Stare kobiety mówiły: po co? I tak już nikt na mnie nie patrzy. A ja na nie patrzę, bo ja lubię ich dojrzałe słowa o życiu, nieobecne nigdzie. Tak, w tym poemacie rozpycham się człowiekiem płci żeńskiej. I mówię o podłym stanie świata.
Tolo: Ludzie wolą pozostawać w nieświadomości wobec tego, co nadciąga, a to jak według maksymy trzech japońskich małp, zasłaniających sobie oczy, uszy i usta: nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego. A ty mówisz: „Chciej mnie,/chciej moich tańczących oczu, i potem: tańcz ze mną/ dlaczego nie możesz?”, i oprowadzasz czytelnika po obrazach świata, jak dziecko za rękę według drogi swych tańczących oczu. To w ostatnim poemacie „Elegancja serca”. W wcześniej wskazujesz na przykład taki obraz:
Bocian
gnie
białą leniwą poręcz
na czerwonym pręcie.
Albo, jeśli już nie ma pewności dachu nad głową, to załatwiasz chwilę strachu egzystencjalną przekorą: „wpatrzyć się w kiełbia agrafki”. Albo to: „palec zwalił się w jajko i obciekł”. Poczucie humoru, inwazja metafor, i mało tego: jedna metafora u ciebie prowadzi w głąb następnej. To rzeczywiście oszałamiające.
BeJot: Cieszę się, że ty tańczysz ze mną, z moim tańczącym okiem. Tak. Oprowadzam po obrazach. Jeszcze cię tu po jednym oprowadzę, spoza książki: omal nie potykam się o cień dużego ptaka. Wpadł mi pomiędzy stopy i bezradnie trzepocze skrzydłami, głośno, jakby człowiek łopotał gumowym czy foliowym płaszczem, którego za nic nie może włożyć, bo silny wiatr. Ptak dostaje się pomiędzy łydki, chce się wznieść, robi się coraz wyraźniejszy, większy, czarniejszy. Nie mogę się go pozbyć. Myślę: przydeptałam ptaka i teraz on próbuje wyrwać się z tego ruchomego potrzasku. Zmełłam go nogami. A to przecież cień, ale to wiem dopiero po chwili. Tak mocne było to złudzenie. Złudzenie może nas zatrzymać i sparaliżować strachem, jak widzisz. Nie był złudzeniem mój strach o życie ptaka. Ten strach był prawdziwy, stanowił prawdę w złudzeniu. Możemy się o cień potknąć i nawet przewrócić się boleśnie. Jeśli nie jesteśmy już młodzi z dobrym wzrokiem oczywiście i młodzieńczo przytomni. Spisałam to wprost z ulicy, ale to jeszcze nie literatura. Nie po to mieliśmy kubizm, futuryzm czy surrealizm, żeby dziś uprawiać prosty ulicyzm. Dla tej opowiastki należy jeszcze znaleźć formę. Forma! – wołał Gombrowicz. Przyjmuję to poważnie. A tego bociana wyjęłam z naszej dawnej kolejowej łąki niedaleko Narejek. Czy on z przeszłości, czy dzisiejszy, tak go widzę. A jeśli ktoś mi zechce odebrać mój dom, to w chwili rozpaczy i poczucia krzywdy wpatrzę się w kiełbia agrafki. Tego kiełbia mam zawsze pod ręką, leży na biurku, odbija się w lśniącej powierzchni, i pływa – tak ożywa, jeśli tylko zmienię kąt spojrzenia. Też zjawisko. Trzymam go na biurku, żebym nie musiała szukać, gdyby mi gumka w majtkach puściła. Sam trzymasz takie kiełbie na swoim stole, żeby w każdej chwili móc spiąć kieszeń, w której masz sto złotych, a ta stówa ma nam wystarczyć na tydzień żarcia.
Tolo: Spór o obraz istotny i nieistotny mamy za sobą. W ostatniej części, koronującej dyskurs o kondycji naszego świata, w „Elegancji serca” oddajesz głos sercu, surcercu, zwanym Ono, i „podlegającym innej grawitacji”. I czyta się ten najbardziej samodzielny poemat inaczej, w rytmie nadciśnienia, w sposób „podkręcony, w systemie pościgu”. Od razu czytający potyka się o frazę: „Jak mało strachu na świecie/o skrzydła złego dnia”. I to: „Znowu strzał./Znowu dziecko pada tańcząc”.
A usta mówią, luźno tu cię cytuję: „podstawowym narządem twarzy w dwudziestym pierwszym wieku jest kominiarka, a karabin – miarą dotyku, a więc udziału”.
I jeszcze: „Bóg skołtuniony, podany w religijnym strzepie,/nie jest wymagający (…)”
Bóg chce tylko twego sumienia, ale:
a ono jest ogromne,
większe od Boga,
i on to wie.
Albo to:
Krzycz, czego nie chcesz, a nie czego chcesz.
Człowieka ustala krzyk niechcenia,
a nie chcenia, wiesz?
Twoje surserce, do niego należą te słowa, jest tutaj nad wyraz trzeźwe, chłodne. Jest to bunt konieczny? To opozycja do tradycyjnego powiedzenia „Bóg tak chciał?”, i westchnień w kierunku wymodlonego nieba? Czy raczej (również) dlatego, że bierzesz poważnie słowa Maxa: „Horda jest wieczna”?
BeJot: Tak. Dziecko pada, tańcząc. Strzał. Kilka razy powtarzam ten współczesny obraz zastrzelonego małego człowieka. Tak, to działanie hordy. Ale na razie powiem o czymś innym: znowu mamy element narajski. „Elegancję serca” nie z epilogu „Bycia i lu!”, ale w odrębnym tomiku, wydanym w tymże roku w krakowskiej Miniaturze, zadedykowałam Joannie Troc, z podziękowaniem, że tak pięknie gra moje słowa na scenie. Chyba ona nie zagra na scenie tej „Elegancji serca”. Mówi, że nie zna sposobu. Nie wie, jak to zagrać. A przecież rozmowa z tym, co jest nazywane ONO, z sursercem, to rozmowa o stanie świata, a nie żadna sentymentalna gadanina uczucia z rozumem. Nic z tego. Serce, to narząd, który włada moim życiem. Jeśli zamilknie, przestanie bić, to i ja zamilknę. A surserce to osoba-ONO, i mowa osoby-ONO, wraz z gramatycznymi formami, typu: „byłom zdumione”. Ty mówiłeś, że może to być rozmowa kobiety z mężczyzną lub kobiety z kobietą, nawet mężczyzny z mężczyzną, kiedy jedna postać skrywa się za ogromną czerwoną kropką lub ogromnym czerwonym wykrzyknikiem. Ja z tobą zagraliśmy to kilka razy w naszym Parku Centralnym, a sursercem byłeś ty. To jednak można zrobić ten dialog. Może jednak Joanna Troc znajdzie sposób na tę rozmowę? Rozmowa z osobą-ONO wzięła mi się z Narejek, a ściślej rodzinnego mego kolejowego domu za Narejkami, z ciszy, bo tam była cisza, z tego, że w tej ciszy ojciec rozmawiał ze słabnącym, kapryśnym sercem, to było jakieś pół roku przed zawałem, który go uśmiercił w jednej chwili. Ty mi tak nie fikaj, moje serce – mówił ojciec, łapiąc się za piersi. – Ty mi daj jeszcze pożyć trochę. Ja wiem, że twoja wola, to nie moja wola, ali ty tak ni kałacisa ŭ majich hrudziach. Pierastań, czujasz? I znoŭ walisz ŭwa mnie jak małatok ab rejsu. Ja znaju, szto znajasz: ja mnoho czaho złoho zrabiŭ i żyćciu, ali ni karaj jaszcze minie za heta.
Ostatecznie pan i władca serce zrobiło, jak samo chciało: przestało iść krokiem modelki w ojcu, równiutko po szynie, a szyna pęta krok, nie może on zboczyć, tupnąć i stracić rytm i grunt. ONO to także sumienie. To rozmowa także z sumieniem. Czuję, że mózg robi kroki w sercu, bo ma tam stopy. Jedno bez drugiego nic nie znaczy. Nie. Nie jest to uczucie i rozum, nie jest to spór uczucia z rozumem. Ani serce to nie jedynie uczucie, ani rozum to nie jedynie rozum w opozycji do uczucia. Głos serca też jest rozumem i rozumny. Więcej widzi? Tak. Bo czuje, że coś nie tak? Tak. Jeśli czuje, to wie wszystko? Nie zawsze. Tu u mnie nie ma żadnego romantyzmu. Rozum i serce są udziałem jednego w drugim. W dodatku dziś można przeszczepić narząd-serce, ale to nie zmienia sytuacji, którą opisuję. Nowe serce musi iść krokiem modelki po szynie, pętającej krok, aby się nie omsknął. To narząd-władca we mnie. To ja i ja. I niezupełnie ja i ja.
Tolo: Swój „elegancki” poemat kończysz z wielką powagą, uroczyście i smutno:
(…) Liczę klawisze starego pianina.
52 białe. 36 czarnych. Razem 88.
Dożyć tej liczby.
Liczenie jest muzyką życiorysu.
Jak mało.
Tworzę symfonię krótkiej liczby.
Jak cicho.
BeJot: Przedtem liczyłam rozsypane na stole zapałki. I łyżeczki. I zarazem lata ludzkiego życia. I wychodzi: jak mało. Lata, przeżyte przez człowieka zmieszczą się na ćwierci stołu, no i masz cały życiorys. Tak to jest, moje serce, moje ONO. Tyle moich lat, ile tu, na tym stole zapałek; i może będzie tyle, ile klawiszy w moim pianinie. I wcale może nie być aż tyle tych moich lat żywych.
Tolo: Kojarzę to z Eliotową „Ziemią jałową”. „I tak się kończy świat./ I tak się kończy świat./ Nie hukiem, a skomleniem”. Zamiast skomlenia u Tamary BeJot mamy rosnącą ciszę, jak po symfonii Mahlera. Jeszcze na koniec coś z ciebie zacytuję, obraz jasny, pełen miłości, taki nieoczekiwany po tych trwożnych obrazach, powtarzanych kilkakrotnie, kiedy dziecko pada tańcząc, bo strzał. Ten jasny obraz też z dawnych Narejek? Jestem pewien, że tak. Tak?
BeJot: Tak. To tamta łąka. Tamte ciężarne kobiety.
Tolo: Przeczytam tę część „Elegancji serca”:
Pamiętam kwitnące drzewka,
ruchome:
uwijały się po łące kobiety
w kwiecistych sukienkach.
I było widać, jak kwitną wzgórza brzuchów.
Wzgórza jeszcze maleńkie,
ale już z wyraźnym trzęsieniem ziemi,
kiedy tektoniczne płyty piąstek i stópek
biją o siebie i w matczyną dłoń,
która je uspokaja.
To była piękna skóra
i piękne święto-praca
z udziałem płodu,
kołysanego w kwiatach.