„Na spotkaniach autorskich nie siedzę i nie nawijam, chcę zawsze czytać wiersze”.
Dagmara Pułaczewska: Tak sobie myślę, że z poezją to taka dziwna sprawa. Z jednej strony chciałoby się rozłożyć każdy fragment na kawałki, a z drugiej… chyba ważniejsze jest to, co po lekturze pozostaje?
Mirka Szychowiak: Myślę, że tak. Kiedy książka już wyrasta z pieluch i funkcjonuje w przestrzeni czytelniczej, widzę, co ona w ludziach zostawiła. Sporo osób wysyła mi swoje wrażenia, krótką opinię po przeczytaniu: „Jestem potargana”, „Muszę się z tą książką przespać.”
To czytelnicy stawiają kropkę albo nawet wiele kropek. Dowiaduję się wtedy o swoich wierszach rzeczy, o których nie miałam pojęcia, bo akurat się nie skupiałam na jakiejś sprawie, a ona musiała wyjść jako okoliczność i była dla czytelnika wiodąca w utworze. To jest fantastyczne, że ludzie znajdują swoje sprawy w moich sprawach czy sprawach innych ludzi, które opisuję. Tak było w przypadku Gustawa znikąd, ballady poetyckiej o wielkim siwym dziecku. Czytelnicy potraktowali tę książkę jak człowieka, nie papier, napełnili go krwią i ciałem. Dziękowali za przyjaciela, przysyłali zdjęcia książki przypiętej pasami w samochodzie z podpisem „Gustaw jedzie do Portugalii” czy „Jesteśmy z Gustawem w Elektrociepłowni Wrocław”. Nie było nikogo, kto napisałby mi dziękujemy za książkę, tylko: „Dziękujemy za Gustawa. Zaopiekujemy się nim”.
DP: To pewnie fajne uczucie, prawda?
MSz: Uczucie niezwykłe dla autora książki. To co ludzie mi dają w zamian za to, że ja im napiszę książkę, jest dla mnie nieporównywalnie ważniejsze niż to, że ja ją napisałam. Tak bym powiedziała.
DP: Odnoszę wrażenie, że Pani wiersze są szczere, osobiste. Pani mąż kiedyś powiedział:
„Mirka się bardzo ze swoimi myślami zżywa, to są najczęściej jakieś rzeczy z nią związane, to tak jakby pisała o rodzinie, przyjaciołach. (…) jest chodzącym notatnikiem, chodzącym pamiętnikiem. Ona to wszystko spisuje i to jest takie bardzo jej wewnętrzne”.
MSz: Moje wiersze nie mogą być inne, to jest przetrawianie życia ogólnie pojętego. Tego, co mi się przydarzyło, co się przydarzyło komuś. O innych sprawach pisać nie mogę, bo nie są moje, a nie będę wymyślać. Powtarzam to od wielu lat, we wszystkich rozmowach, że ja nienawidzę wymyślactwa. Oczywiście, można wykreować sobie jakiś obszar i go obrobić, ale to się sprawdza w prozie. Jest taki gatunek – fantasy, gdzie wymyśla się wszystko, chociaż i to nie do końca jest prawda, bo autor czerpie również z realnego świata. Natomiast w poezji wszystko działa inaczej. Tu niczego nie można zaplanować. Poezji się nie planuje, poezja wychodzi z człowieka. Nie z serca, to mnie to rozśmiesza, jak ktoś tak mówi, bo do pisania trzeba używać też głowy i to jest korzystne dla utworu.
DP: Niedawno ukazał się Pani najnowszy tomik poetycki Uwaga, obiekt monitorowany. Kto jest tym obiektem? Skąd pomysł?
MSz: Tytuł odnosi się właściwie do drugiej części książki. Tak na marginesie, ktoś powiedział mi, że powinnam agencję z tytułami założyć, bo zarobiłabym na tym więcej pieniędzy.
Wracając do pytania, Leżymy w łóżku, druga w nocy, oglądamy telewizję, jakiś dokument kryminalny i tam jest taka zajawka: parking, samochody, człowiek, kamera. Rano wstaję, coś mnie męczy. Lecę do komputera, wpisuję „monitoring” i wyskakują mi tabliczki z napisem: „Uwaga! Obiekt monitorowany”. Myślę sobie: „Matko, mam tytuł!”.
GP: Pani książka podzielona jest na dwie części: Stan podgorączkowy oraz Skrawki. Pierwsza jest bardziej osobista, a druga opowiada historie różnych osób.
MSz: Ja zawsze mocno przeżywam swoje wiersze. Przywiązuję się do nich, ale na krótko, kocham się w nich, ale góra dwa dni. Dzisiaj zmieniłabym coś w każdej książce, pousuwałabym niektóre rzeczy czy wiersze, ale zawsze mówię, że wystarczy, że je napisałam. A teraz niech one walczą.
Uwaga… jest całkowitym zaprzeczeniem teorii, że autor, w kontekście podmiotu lirycznego, jest obecny w każdym ze swoich utworów. W Stanie podgorączkowym, który obejmuje zaledwie jedenaście wierszy, rzeczywiście jestem bliżej na scenie, ale już w Skrawkach opowiadam epizody, historie (co widać po dedykacjach) innych ludzi – zasłyszane, podsłuchane, podejrzane, które z jakiegoś powodu utkwiły w mojej głowie, mimo że zdarzyły się nawet bardzo dawno temu. Coś musiało się wtedy ze mną zadziać, że właśnie je wybrałam. Jednak zawsze piszę w pierwszej osobie liczby pojedynczej, żeby nikogo nie krępować, biorę na siebie czyjeś bóle, żeby ktoś się nie poczuł zdemaskowany.
DP: We wcześniejszych książkach i tutaj również, odnoszę wrażenie, że podmiot liryczny trawi jakaś choroba. Tomik rozpoczyna się wierszem Niewiele.
MSz: To taki wiersz pandemiczny, który napisany został na fali niepokojów, w sytuacji, gdzie coś (wirus), dopadło nas globalnie. To taki rok, kiedy cały świat choruje. Niektórzy mówią, że to jakiś znak, bo ten świat zwariował, robi się nienormalny, plastikowy, nienawistny wobec samego siebie. Może w jakimś sensie coś pękło, rozlał się wrzód, który ogarnął wszystko. Ja nie chcę stawiać się w roli wizjonera, znachora, ale zostawiam: „tylko sterty świstków dla chorego świata” – swoje wiersze. Jako autor nie mogłam uciec od tego, co się dzieje. Dlatego w Stanie podgorączkowym pokazuję mój brak komfortu w tej rzeczywistości, w tym wszystkim w czym tkwię, bo nie przeniosę się na inną planetę, nie zamienię się w kogoś innego.
DP: W kolejnym utworze – Lepiej szuka Pani własnej przestrzeni, ale pisze Pani również:
„tam jest za dużo mnie, za dużo moich słów”.
MSz: To jest właśnie jeden z wierszy, które lubię. On oddaje to, co ja bardzo często czuję, że jako reprezentant gatunku pt. człowiek, czuję się czasem źle. Szukam wtedy jakichś innych wcieleń, by przekonać się, gdzie będę lepsza, gdzie będzie lepiej, ale „tam jest za dużo mnie, za dużo moich słów”. Ten temat poszukiwania przestrzeni pojawiał się już wcześniej. Dawałam temu wyraz w Trzecim migdale czy w pierwszej swojej książce Człap story, gdzie napisałam: „Węszę, obrastam sierścią, staję się niezjadalna. Pazurem wydrapuję nowe inicjały”.
DP: Słowa z jednej strony potrafią oczyścić, a z drugiej zniewolić, bo nazywają, określają.
MSz: Tak jest. Często słowa są zamknięte w szablony, a ich nie wolno zamykać, one nienawidzą niewoli. Tak jak ludzie nienawidzą niewoli. Słowom trzeba dać szansę, trzeba je otworzyć. Oczyścić z tych więzów, które narzucił im człowiek, tradycja, zwyczaj czy jakaś grupa ludzi, a które nakazują im dookreślać różne rzeczy. Język polski pod tym względem jest cudowny poprzez swoją wieloznaczność. Słowa muszą mieć możliwość, żeby opowiedzieć więcej niż mają na etykietce, tak bym to powiedziała. Ale trzeba też uważać, żeby nie przeszarżować. Kiedyś napisałam, że „nie wolno przestrzelić wiersza, bo padnie po drodze” i nie trafi do drugiego człowieka. Ze słowem jest podobnie, jeśli się go nie przestrzeli, to się rozmnoży. Gdy ludzie mają dostęp do niego z każdej strony, wtedy autor może być zaskoczony, gdy zobaczy reakcje, opinie czy to, jak czytelnik mu jego własne słowa zaadaptował. Oczywiście odbiorca musi być otwarty, nie może być tym perszeronem, który ma klapki na oczach.
Dla mnie wszystko musi być żywe, może dlatego uwielbiam wymyślać słowa. Przykładowo za frazę: „Przefujarzyłeś mnie lekką ręką” (zupełnie nie wiem skąd przyszła mi ona do głowy?), zostałam wyłuskana przez Zadurę do nagrody Grand Prix.
DP: Mówiłyśmy o słowach, a chciałabym jeszcze porozmawiać o języku, którego używa Pani w swoich wierszach. Jest prosty i do przyjęcia. Opowiada Pani o zwykłych rzeczach w niezwykły sposób.
MSz: Język musi być czysty. Ważne rzeczy nie potrzebują obudowy, nie potrzebują warstw czy pięter. Emocji nie trzeba pakować w metafory, kolory czy sreberka, one muszą być pomiędzy. Ja nie używam metafor, ponieważ narzucają one pewien stan, a ja wolę go załatwić jakimś słowem czy frazą. Nie potrafię zabrudzać, zapajęczać wiersza, bo też tak z ludźmi nie rozmawiam, nie wymądrzam się, bo co to za przyjemność czytać poezję i co chwilę otwierać Google’a, bo połowy słów się nie rozumie. Myślę sobie wtedy: „Co ty chłopie! O czym ty gadasz do mnie?”. Język musi być czysty, jak piękna kobieta, która założy zwykłą sukienkę z lumpeksu i nie musi latać po projektantach mody, żeby wyhaczyć coś za 15 000.
Wielodenność utworu napisanego przejrzystym językiem, takim jakim się mówi, powoduje, że ludzie traktują go jak rozmowę.
Kiedyś Jacek Filipowicz, świetny krytyk i poeta z Łodzi, napisał o mnie takie zdanie: „Mirka pisze o ludziach i dla ludzi.” To chyba najlepsza rekomendacja, bo ktoś, kto będzie miał moją książkę, nie musi znać się na poezji, nie musi nawet jej lubić.
DP: W pewnym sensie o języku mówi Pani w utworze Na migi. „Podsłuchuje” w nim Pani głuchoniemych.
MSz: Kiedy czytam tę książkę, są takie miejsca, które mnie zatrzymują, w tym wierszu jest właśnie taka fraza: „rozumiałam każde słowo z ich rąk”. W takich chwilach lubię siebie za to, że akurat na takie zdanie wpadłam.
Wracając do wiersza. W gestach mniej można skłamać, jest znacznie więcej szczerości, prawdy, jakiegoś uczucia. „Słowa” mają barwę w rękach, twarzach… Wszystko widać, zanim zostanie powiedziane palcami, znakami. Dlatego napisałam, że: „Właśnie takim językiem nie chcę kłamać́, że wiem wszystko”.
DP: Druga część książki Skrawki to pewne historie, czasem trudne. Noszenie ich w sobie musi być ciężkie, wyraz temu daje Pani w Czułym uchu:
„Nie chcę się̨ razem z nią̨ zapadać́ codziennie w te otchłanie, nie mam czasu, czas mi się̨ kurczy”.
MSz: Każda trudna historia powoduje, że jestem fizycznie chora. Czasem bywa, że ktoś się wygada i potem idzie sobie na kawkę, a ja – jak taki wór na śmieci, zbieram to i przeżywam. Np. historia faceta, który skacze z wieżowca albo historia opisana w wierszu Znad ziemi, gdzie opisuję babuleńkę, którą poznałam w szpitalu psychiatrycznym. Babuleńka do rany przyłóż. Niech pani sobie wyobrazi: sześćdziesiąt babek szoruje po korytarzu, w tę i z powrotem. Jarać można. To nie jest przyjemne. Siostry wietrzą, okna pootwierane. A ta zbiera okruszki w kieszeniach, wystawia chlebek w kosteczkach, ptaszki wlatują, nabierają zaufania, a ona pach i łepek ukręca. Nikt by tego nie zauważył, tylko na dole pełno trupów. Miała syna księdza, przychodził do niej z wizytami, pół damskiej części leciało się spowiadać. Zwłaszcza Władzia z wąsami, taka hiszpańska. Spowiadała się na głos, a miała świńskie grzechy. A babuleńka czeka w kolejce trochę ze strachem, czy ją syn rozgrzeszy. Raz tylko słyszałam tę spowiedź, mówiła, że szatan każe jej zabijać ptaki, a ten syn nachylił się do niej i widziałam ból i łzy w jego oczach.
GP: Podejmuje Pani również temat starzenia się kobiet w wierszu Z daleka. To trudny czas w życiu każdej z nas.
MSz: Taka próba wymazania daty urodzenia z metryki. To nie jest tak, że kobieta świadomie odziera się z jakiejś godności, ale po prostu w pewnym sensie chce zatrzymać czas. Można to zauważyć zwłaszcza w dzisiaj, kiedy dostępne są różne środki i zabiegi. Temat ten podjęłam już w Trzecim migdale, w wierszu My. Z daleka jest jego kontynuacją – trzy kobiety, które robią wszystko, żeby zatrzymać czas, wydają pieniądze na ciuchy, zabiegi, na wydatne usta i biusty. W pewnym sensie tracą wzrok, kiedy patrzą w lustro i nie widzą, że wszyscy widzą, że są wynaturzone. Kontrapunktem dla nich jest ich koleżanka z liceum w ciuchach z lumpa, niezrobiona, która nie wie, czy im zazdrościć, czy śmiać się. One robią to z lęku, który pojawia się, kiedy widzą, że gdzieś włos wyrasta, że szyja nie ta, że ręce nie te. Nie radzą sobie z wiekiem. Mężczyźni też zresztą nie, tylko oni się ładniej starzeją.
Wydaje mi się, że każda kobieta jest, w swoim przedziale wiekowym, na swój sposób piękna. Kochający ją mąż, czy mężczyzna, to widzi. Czasu się nie da się oszukać, czas nie jest z gumy. Według mnie szkoda energii i tych zabiegów, bo to bardzo wyczerpujące psychicznie i mało skuteczne.
Ja jestem kobietą po przejściach, też mam swoje lata, ale ich kompletnie nie odczuwam, bo „wiek” zależy od wielu czynników od: kontaktów, znajomych, środowiska, sposobu patrzenia na życie, witalności. Nie czuję swoich lat. Zawsze ubierałam się w trampki i nie ma powodu, żebym kiedy stuknęła mi sześćdziesiątka, zaczęła ubierać szpilki. W jednej z moich książek pada taka fraza: „z garsonką i wysokimi butami nie jest mi po drodze”. Niestety nie wszyscy tak chcą, bo uważają, że kobieta musi wyglądać, a nie być.
DP: Nie tylko trudne tematy podejmuje Pani w Skrawkach, ale również zwraca się Pani w stronę przyrody. Jest ona opisana w wierszu Było minęło, który dedykowany jest Pani „nieeleganckiemu ogrodowi w Księżycach”.
MSz: Mój ogród zasługuje na uwagę. Musiałam kiedyś wyjechać. Dwa razy deszcz spadł, dwa razy zaświeciło słońce. Wracam, a tam perz taki, pokrzywiska, jak wiatraki, tu śliwki, tam pszczoły. Jedne kwiatki włażą na drugie, na płot się coś poprzewracało. Tu muszę wyrywać, tam muszę wyciągać. Dlatego napisałam ten wiersz.
Zresztą ja bardzo wczuwam się w przyrodę, w różne zwierzęta. Mam przyjaciół w ogrodzie. Liczę ślimaki, kiedyś nawet dwa identyczne znalazłam w ogrodzie. Nazwałam je Czesiu i Wiesiu. Lubię czuć, że ziemia pachnie, patrzeć, że tu robal wyłazi, a tu ptaszeczek leci. Mam bardzo dobry kontakt ze zwierzętami, nawet z rybami. W moim domu są wielkie akwaria. Często wodzę palcem po szybie, a one pływają za nim. Może dlatego mam czasem taką silną potrzebę poczucia się kimś innym, np. sową. Choć są takie zwierzęta, na punkcie których mam pierdolca, ale nie chciałabym nimi być. To są osły, może dlatego, że sama jestem z pewnych powodów osłem.
DP: Z Pani książką jest mi zwyczajnie dobrze, dlatego że podmiot liryczny nie tyle akceptuje to co jest, ale przyjmuje rzeczywistość taką jaka jest.
MSz: Powiem tak. Nie ma co walczyć z czymś, z czym się nie wygra. Są rzeczy nieuniknione. Można walczyć w bieżących rejestrach, ale z tym co nieuchronne – nie warto, bo człowiek dostanie świra, będzie miał depresję, zamknie się, będzie umierał zanim umrze.
DP: Dlaczego tak jest?
MSz: Nie wiem. Każdy ma inaczej, to tak jak z chorobą. Każdy człowiek inaczej ją przeżywa, bo ma inną perspektywę, inne pokłady wrażliwości, empatii czy refleksyjności. Ludzie boją się pomyśleć o jakimś problemie, o śmierci, chorobie, przemijaniu, odejściu, rozstaniu. Szukają tematu zastępczego, żeby skończyć myślówkę, więc lecą psa wyprowadzić, pogadają z sąsiadką… „Pomyślują” sobie przez chwilę, a potem uciekają, zamiast przetrawić pewne rzeczy. A to dalej w nich tkwi. Sama to mam, bo ja nie mówię, że niczego się nie boję. Boję się. Gdy mijają lata, częściej się myśli o pewnych rzeczach. Czasem w nocy jak leżę, to tak jakby jakiś piorun przeszedł. Myślę sobie: „jeszcze nie wiem, kiedy zacznę umierać ani z kim, ale jakoś to będzie”, to trwa krótko. Też uciekam, szukam czegoś, ale jest mąż…, a zaraz potem nadchodzi taka energia: ile będę mogła, ile zdążę, to muszę… I już jest następna książka, i następna…
DP: Trochę trudny temat zaczęłyśmy…
MSz: On się przewija we wszystkich moich książkach, jakoś go w ten sposób przerabiam. Dzięki temu przestałam tracić czas na gówna, na rzeczy, które mnie denerwują. Choć teraz coraz więcej mnie denerwuje, np. głupota. Kiedyś miałam chęć, żeby z tym walczyć, kogoś pouczać, a teraz…? Szkoda mojego czasu, szkoda mojej energii. Dlatego staram się być aktywna, bo toczące się cały czas życie odsuwa śmierć. Trzeba coś robić. Ja jestem łatwozapalna, krawędziowa, nie osiągam tzw. małej stabilizacji, bardzo często zapadam w doły, ale przekonałam się, że cudownym stanem jest wygrzebywanie się z nich i to jest życiodajne.
DP: W Uwaga, obiekt monitorowany jest bardzo dużo skrajnych emocji, ale też jest dużo czułości, zwłaszcza jeżeli chodzi o męża. Ten temat długotrwałej relacji pojawił się również w poprzedniej książce Trzecim migdale w wierszu To nie porażka.
MSz: Ja sobie zdaję sprawę, że nie wszystkim mężom ten wiersz może się podobać. „To nie porażka, że lubię cię tylko w kawałkach” ale te kawałki są najważniejsze. Żona kocha męża niezmiennie i tego się trzymajmy. Niech mężowie nie boją się, że kocha się ich z obowiązku, bo ma się obrączkę założoną na palec. Po prostu są takie sytuacje, kiedy kochając męża, można go czasem nie lubić. Dopiero kompromis, umiejętność omijania pewnych sfer, pozwala funkcjonowa
instytucji pod tytułem małżeństwo. Ja to widzę po mnie i moim mężu, my jesteśmy małżeństwem włoskim. Dzięki temu, że nauczyliśmy się omijać, jak ja to nazywam, mało przyjazne miejsca, nie wydrapaliśmy sobie oczu i nie mamy ran pozadawanych sobie nawzajem. Można powiedzieć, że ten wiersz jest pewnego rodzaju małżeński poradnikiem poetyckim w pigułce, co zrobić, żeby się kochać, żeby „nie tłuc zastawy”, nie wychodzić z domu, trzaskając drzwiami.
W Uwadze…, jest kilka wierszy dedykowanych mojemu mężowi, ale jeden z nich jest dla mnie ważny i bardzo go lubię. Nie jest taki jakie zazwyczaj piszę, on jest najbardziej liryczny ze wszystkich moich wierszy. Napisałam go dwadzieścia lat temu, leżał w szufladzie i kiedy pisałam Uwagę… wiedziałam, że to książka dla niego.
Są wiersze, które czekają na swoją książkę.
https://allegro.pl/oferta/mirka-szychowiak-uwaga-obiekt-monitorowany-9850432752