Małe miasto, blokowisko, muzyka… To tematy, które pojawiają się w Twojej najnowszej książce Babilon. Mam wrażenie, że stanowi ona zamknięcie i zakończenie czegoś, być może tego, co nosiłeś w sobie, a może nawet jakiejś epoki, która już nie powróci?
Coś się kończy. Coś zaczyna. Najprościej byłoby się odciąć od tego, co było. I żyć tym, co jest. Tu i teraz. Ale to raczej niemożliwe. Chyba że poddamy się elektrowstrząsom i wykasujemy całą przeszłość, jak to zrobiono McMurphy’emu w Locie nad kukułczym gniazdem.
Dlaczego akurat teraz przyszedł czas, by zamknąć tę historię?
Pojadę banałem: każdy z nas nosi w sobie jakąś historię. Z wiekiem coraz częściej powracamy do korzeni. Faworyzujemy dzieciństwo i lata dzikiej młodości. W pewnym momencie poczułem, że warto odciąć się od idealizowania czasu szczeniackich uniesień i beztrosk. Musiałem zatem wypluć z siebie nadmiar emocji związany z tamtym czasem. Pogodzić się z tym, że „to se ne vrati”. Pomysł na książkę buzował we mnie od lat. Ale z racji tego, że jestem człowiekiem leniwym, ciurkałem se te opowieści bez pośpiechu. Tak na marginesie.
Czy postawienie tej ostatniej kropki coś zmieniło?
Chyba niewiele. Trzeba to było z siebie wyrzucić. I zapomnieć. Niech już to będzie zamknięty rozdział. Niech leży w grobowcu i nie straszy (śmiech). Pozostało jeszcze wiele historyjek do opowiedzenia. Da się pewnie z nich coś jeszcze ulepić, jeśli zajedzie taka potrzeba. Teraz jednak o tym nie myślę. Niech się mózgownica przewietrzy. Ochłonie.
Długo zbierałeś te historie?
Całe życie.
Odnoszę wrażenie, że bohater powieści jest takim Twoim alter ego. On również w sześćdziesiątym siódmym:
„Leżał w kołysce. Regularnie walił w tetrową pieluchę̨. Ściągał z matczynego cyca hektolitry mleka. Beatlesi tulili go do snu”.
Oczywiście, że tak – Ferment to ja. Wszystkie wydarzenia, w które jest uwikłany, są prawdziwe. Napisałem te bzdety tak naprawdę dla paru osób. Czułem i czuję ogromne przywiązanie do ziomków, o których piszę. Do Mundka. Do Skubiego. Do Drupiego. To skromy hołd dla nich. W końcu wzbogacili moje życie. I byli mi jak bracia.
Czy zastanawiałeś się na ile przeszłość, pamięć jest ważna? Czy lepiej pozwolić jej odejść, czy zostawić, bo stanowi naszą tożsamość?
Z jednej strony warto gmerać w przeszłości. Chodzi mi przede wszystkim o genealogię. Nie pamiętam, aby u mnie na kwadracie mówiło się, że jarecka pochodzi z Łemkowszczyzny, a jarecki z Centrali. To znaczy z okolic Częstochowy. W pewnym momencie sam zacząłem grzebać w rodzinnych archiwach i odkrywać nowe światy. I to dało mi ogromną siłę. Z drugiej strony czuję, że im jestem starszy, tym częściej wracam do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Staję się jakimś jebanym sentymentalistą. A to zaczyna się robić nieco kłopotliwe. Bo zamiast skupić się na tym, co tu i teraz, rozpamiętuję jakieś pierdy z przeszłości.
Ale ten „czas szczeniacki”, to czas, w którym najwięcej się dzieje, wtedy – stajemy się.
To chyba najbardziej intensywny czas. Czas eksperymentów. Lecę w Babilonie od wczesnego dzieciństwa do współczesności. Można powiedzieć, że jest to alternatywna wizja tego, co by się stało, gdybym nie miał stałego związku. Nie miał dwóch synów. Jest to wizja faceta, któremu miłość życia, na jego własne życzenie, uleciała w kosmos. Starałem się wyobrazić siebie – kim byłbym? Pewnie podstarzałym zgredem, który tylko rozpamiętuje, bo nic innego już mu zostało. Siedzi w jakiejś spelunie, grzeje alko, wali dragi i czeka na koniec.
W Babilonie wspominasz pewną dziewczynę…
To Justyna.
Scena z Twoją żoną, to fragment, w którym czuć ogromną czułość. Drugi to historia babuszki. Bardzo mnie zatrzymała, bo to również takie zderzenie dwóch skrajnych światów – szaleńczej młodości i starości.
Babuszka była dla mnie miłością totalną. Stała przy mnie w najtrudniejszych momentach. Dzieliła wszystkim, co miała. A miała niewiele. Była biedną osobą. Często opowiadała o łemkowszczyźnie. O swojej chyży w Świerżowie Ruskiej. O bosorkach, mamunach, bohynach. Tak rozpaliła moją wyobraźnię, że kilka lat przed jej śmiercią zabrałem ją w ostatnią podróż w rodzinne strony. Wieś, w której mieszkała, już nie istnieje. Zostały tam tylko krzyże przydrożne, fragmenty fundamentów starych domostw i dzikie jabłonie… Pamiętam, jak doszliśmy do miejsca, w którym stała jej chyża. Siedziała na taboreciku przez godzinę i patrzyła. Łzy w oczach miała. Później w Bartnem spotkała się z panią Ewą Felenczak, której nie widziała pięćdziesiąt lat. Ustawiłem kamerę na stole i zostawiłem je same. To był zbyt duży ładunek emocjonalny jak dla mnie. Nie mogłem patrzeć jak one się wyściskują, głaskają po siwych włosach, płaczą. Mam ten film do dzisiaj. Jest dla mnie perłą.
Właściwa akcja Babilonu rozgrywa się w krótkim czasie, ale jest to opowieść o pewnej epoce – muzyce, subkulturach, a wydarzenia polityczne i społeczne przeplatają się z losami bohaterów.
Myślę, że bez muzyki nie byłoby tej książki. Jest jednym z najważniejszych elementów w moim życiu.
Moim zamiarem było pokazać, jak bohater się zmienia wraz z rozwojem muzyki – poczynając od Beatlesów, przez czasy buntu (punk rock), skończywszy na reggae. Ferment idzie swoim tropem, a nie podąża za popeliną, którą serwowano wtedy na liście przebojów Programu Trzeciego. W tamtych czasach byliśmy mocno ograniczeni. Dobre albumy kosztowały pół wypłaty. Jeździliśmy na giełdy, kupowaliśmy winyle, a potem dzieliliśmy się nimi z ziomami na osiedlu. To był nasz kontakt ze światem, z dobrą muzyką. Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy czekało się na audycje Jurka Kleszcza czy Sławka Gołaszewskiego.
Muzyka była naprawdę wtedy aż tak ważna?
Wszyscy nią żyliśmy. Była dla nas totalnym żywiołem. Wyobraź sobie, początek lat osiemdziesiątych, Ząbkowice Śląskie, około 20 tysięcy mieszkańców, a w tym sześć kapel, od heavy metalowych, punkowych po reggae’owe i jazzowe. Grałem w trzech z nich: Kara śmierci, Żelazne Ramię Pomarańczowej Koparki (wspominam o niej w Babilonie) oraz Rebelia. Nie potrafiliśmy grać na instrumentach, ale wciąż kleiliśmy nowe składy. Muzyka była odskocznią od stanu wojennego, od Jaruzela, od komuny. Chcieliśmy się buntować, mówić o tym, co nas wkurwia. Zaszywaliśmy się w sali prób i to były chwile, kiedy byliśmy naprawdę wolni. Oczywiście, nie robiłbym z nas wielkich rebeliantów, którzy walczyli przeciw komunie, ale w naszych tekstach ostro zlewaliśmy cały system. Może w prymitywny sposób. Ale jednak.
Rozmawiając o muzyce, która przewija się w Babilonie, nie sposób nie odnieść się do książki Wojciecha Kozielskiego – Weltschmerz Hardcore – wydanej również w Wydawnictwie j. Tam również muzyka była istotnym elementem. Tylko tam autor czegoś poszukiwał, u Ciebie, mam wrażenie, opowiadasz tylko pewną historię.
Nie jestem poszukiwaczem. Jestem opowiadaczem. Na całe szczęście Weltschmerz Hardcore przeczytałem po wydaniu Babilonu. Te dwie książki mają wspólny klimat, poruszają wiele podobnych tematów, odnoszą się do naszych doświadczeń generacyjnych, ale są opowiedziane innym językiem. Nieważne, czy ktoś był ze Śląska Górnego, Dolnego czy z Pomorza. Jak przystało na załogantów z blokowisk, z przedmieść, budowaliśmy nasz świat siłą wyobraźni. Zabrano nam wszystko, więc stawaliśmy okoniem i robiliśmy co w naszej mocy, by to życie wyglądało inaczej. Wojtek napisał swoją książkę językiem literackim. Nic tam nie zgrzyta. Natomiast Babilon skonstruowany jest w zupełnie inny sposób. Chciałem, by ta książka była brudna, potrafiła odrzucić, zniesmaczyć. Chciałem być jak najbliżej tamtej, mocno naturalistycznej wrażliwości.
W Babilonie to właśnie język robi robotę, jest żywy, prawdziwy. Również sama konstrukcja, podział na krótkie scenki…
Wielu z moich znajomków garowało w puszce. Język, którym operowali zawsze nam – młodym szczylom – imponował, dlatego myśmy też grypsowali. Na własny użytek. Babilon jest wulgarny. Jest w nim dużo mięcha. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym operować w nim innym, wygładzonym językiem. Dlatego zdania są krótkie, treściwe i na temat. Mają walić po łbach i zostawiać ślad.
Swoja drogą nie wiedziałam, że na rodziców mówiło się jareccy.
Jesteś którąś z kolei osobą, która o tym mówi.
Akcja Babilonu rozgrywa się głównie w Ząbkowicach Śląskich. Czy to miasteczko ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie? Jesteś z nimi jakoś emocjonalnie związany?
Jestem bezpaństwowcem. Znam swoje korzenie. Opowiadam o nich moim synom. Ale nie przywiązuję się do konkretnych miejsc. Interesują mnie jedynie ludzie. Ludzie, nie kamienie. To z nimi staram się trzymać sztamę. To poprzez ich historię wnikam w teren. To dzięki nim tworzę mapę miejsc, do których najczęściej wracam. Przykładem niech będzie Międzygórze, wieś u podnóża Śnieżnika. Jeżdżę tam regularnie od 1985 roku. Urocza miejscówka. Nieco na uboczu. Mam tam wielu znajomych. To właśnie do nich mnie ciągnie, a nie do wodospadu Wilczki.
Przypomniały mi się słowa Jeana Geneta, które zacytowałeś we wstępie książki:
„Ojczyzna? To dwóch, trzech ludzi, których znam…”
Genet zawsze był dla mnie ważną postacią. Natomiast zdanie o ojczyźnie jest wciąż mocno aktualne. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego włócząc się po świecie, ciągle wracam do tego zafajdanego kraju. Do tej syfiozy. Odpowiedź była zawsze ta sama – wracam do ludzi, których bardzo chciałbym mieć koło siebie. Nie ma we mnie przywiązania do jakiegoś szczególnego miejsca, do jakiejkolwiek narodowości i całej tej otoczki pseudopatriotyzmu.
A jak Twoi synowie odbierają Twoją książkę? Na pewno czytali.
Jeszcze nie czytali. Ich to nie rusza, że ojczur, coś tam skrobie. Zapewne w ogóle nie wiedzieliby, że piszę, gdyby nie pani od polskiego, która jakiś czas temu zapytała starszego syna: „Czemu nie mówiłeś, że twój tatuś jest pisarzem?”, a syn na to: „Bo nie wiedziałem” (śmiech). Wynika to z tego, że nigdy nie widzieli mnie piszącego. Zabieram się za swoje sprawy w nocy, kiedy rodzinka już słodko tnie komara. W ciągu dnia mam inne priorytety. Na przykład staram się wyrwać synów na rower. Ale oni wolą każdą wolną chwilę spędzać przed kompem. Naparzają w jakieś gry i mają na wszystko wywalone.
Wspomniałeś o grach, dzisiaj Internet bardzo mocno oddziałuje na nasze dzieci.
W pandemicznym czasie co rusz wprowadzane było zdalne nauczanie. Moi synowie kończyli lekcje i nadal siedzieli przed komputerami. Obecnie, kiedy wróciliśmy do względnej normalności, też siedzą. Jak przyspawani. I nie dają się odciągnąć. „Małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot”. Coś w tym jest. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że te zarwane noce, karmienie, przewijanie pieluch, to była czysta radość. Teraz w grę wchodzi ciężki kaliber. Zaczyna się formowanie ich własnej osobowości. Albo coś ugrasz, albo nie. Oczywiście nic na siłę. I inaczej jak robili to moi jareccy. Nie miałam traumatycznego dzieciństwa, ale pamiętam, jak matka biegała za mną z kablem od żelazka, bo podpaliłem mieszkanie.
Podpaliłeś mieszkanie?
Podpaliłem. A co! Jarecka wyszła do sklepu, a ja korzystając z chwili wolności, rozpaliłem ognisko ze starych zabawek na środku pokoju. Zajęła się wykładzina. Wokół kłęby dymu, a w łóżeczku kilkumiesięczna siora. Sąsiedzi zaczęli dobijać się do drzwi. „Krzysiu, otwórz! Krzysiu, otwórz!” krzyczeli, ale im nie otworzyłem. No to wezwali straż pożarną. Akcja była szybka. Zanim jarecka wróciła ze sklepu, było po wszystkim. Dostałem należny oklep. Kablem od żelazka.
Chyba też bym tak zareagowała.
W Babilonie ojciec bohatera wypowiada do syna takie zdanie:
„Idź zawsze pod prąd. Z podniesioną głową. Jeśli ktoś stanie ci na drodze, masz dwie możliwości. Bij albo ignoruj. Bij tych, którzy pierwsi podniosą na ciebie rękę. Ignoruj głupców. Omijaj ich szerokim łukiem. Bo są jak wrzód na dupie tego świata. A w ich ptasich móżdżkach rodzą się potwory”.
Masz dwóch synów, co chciałbyś im powiedzieć?
Po śmierci mojego jareckiego wszedł do kin Przypadek Kieślowskiego. Jest w nim scena, w której Witek Długosz, bohater filmu, dzwoni do umierającego ojca. Ten na koniec mówi mu: „nic nie musisz”.
Właśnie to chciałbym powiedzieć moim synom: NIC NIE MUSICIE.
Rozmowę w styczniu 2022 r. przeprowadziła Dagmara Pułaczewska
Książka jest dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/krzysztof-sliwka-babilon-proza-polska-11806391543