Otworzyłam drzwi…
Dagmara Pułaczewska: Ukazała się Pana książka – Transmigracja. Późny debiut prozatorski.
Radosław Wiśniewski: Dla mnie to jest ważna książka. Różnym moim kolegom po piórze mówiłem, że prozę pisze się po czterdziestce i to jest ta pierwsza książka prozatorska, którą po czterdziestce napisałem. Choć wcale nie pierwsza, którą zacząłem.
Transmigracja bardzo mocno dotyczy tożsamości, poddaje ją w wątpliwość, egzaminuje, gdzieś tam trochę transmigruje. Pisałem ją bardzo długo, miała kilkanaście różnych form, wiele razy przepisywałem, przekładałem, przeredagowywałam, dokładałem coś i wyjmowałem, wiele wątków usunąłem, bo gdyby była za bardzo rozcapierzona, to byłoby trudniej przez nią przejść. I kiedy tak na nią spojrzałem z zewnątrz, z dystansu, to sobie pomyślałem, że to ludzkie życie, ta ludzka tożsamość wydaje się nam być taka zestalona. Ja sprzed 20, 30 i 40 lat – to jest ta sama konstrukcja, a to wcale nieprawda.
Nie będę ukrywała, że trudno mi było wejść w opisywany przez Pana świat.
Bardzo często tak jest z książkami, że na początku nie wpuszczają i wymagają jakiegoś wysiłku od czytelnika, a potem jak już pociągną, to bywa, że szkoda, że się kończą.
I tak w ogóle powinno być ze sztuką. Z jednej strony powinna być dialogiczna, ale z drugiej powinna stawiać wymogi odbiorcy i stawiać trochę oporu. Nie dla samej zasady, tylko z powodów, które leżą poza nią, to znaczy z powodu złożoności spraw, którymi się zajmuje, złożoności języka, który trzeba zastosować do wyrażenia czegoś.
Podobnie jest ze sztukami plastycznymi. Wiele osób narzeka, że są hermetyczne, niezrozumiałe, ale trzeba w nie wchodzić. Można nie rozumieć, ale nic mnie nie zwalnia od tego, aby się z tym nie konfrontować. Zresztą najlepiej w sztuki plastyczne wchodzić z z trzy lub czteroletnim dzieckiem. Ono wtedy wszystko opowie.
Dzieci mają umiejętność świeżego patrzenia na świat.
Kiedyś byłem z kilkuletnim dzieckiem w Bunkrze Sztuki w Krakowie. Znajomi oddali mi je pod opiekę, na parę godzina, a ja poszedłem do Bunkra Sztuki. Pomyślałem: „Chryste”.
Jak to się skończyło?
Kapitalnie. To była wystawa sztuki współczesnej, takiej konceptualnej, minimalistycznej, gdzie prawie nic nie było w całych salach, a dziecko się zapytało: „Co to jest?”, tak na wejściu, a ja powiedziałem: „Nie wiem, ty musisz mi opowiedzieć.” Kupiło to, nie miało problemu interpretacyjnego, ale oczywiście na początku też doświadczyło pewnego oporu, nie poddało się od razu, musiało wejść i się trochę w tym zanurzyć.
Jeżeli chcesz trochę inaczej doświadczyć, jeżeli chcesz zobaczyć piękny widok ziemi, na której żyjesz, to idziesz w góry. Czyli wykonujesz pewien wysiłek, czy to będzie Ślęża, czy Śnieżka, Rysy czy Mount Everest, jakiś rodzaj wysiłku musisz podjąć, żeby zmienić swój punkt widzenia, wejść na górę i powiedzieć: „Uuu, to tak wygląda. No nieźle”.
Wracając do tych moich trudności… Początkowo nie potrafiłam określić, co to jest. Zatrzymała mnie narracja. Narracja w drugiej osobie jest dość rzadko spotykana.
Jak zaczynałem to pisać, to wydawało mi się, że rzeczywiście rzadko, a potem zupełnie przez przypadek wpadłem na Siódemkę Ziemowita Szczerka i tam też jest druga osoba.
Dla mnie ta narracja drugoosobowa ma kilka ważnych jakości. Po pierwsze wydaje mi się, że ona stawia przed czytelnikiem…
(To jest oczywiście to, co mi się wydaje, to jest świat intencji autora, który z grubsza rzecz biorąc jest mało ważny. Zawsze wszystkim powtarzam, czy są młodzi, czy dorośli, nie dajcie się wkręcić w świat autora. Jeżeli książka jest dobra, to robi coś w waszym świecie, a nie w moim. Mój świat jest nieistotny, swój świat sobie przeżywam).
… wymóg bardziej intensywnej dialogiczności, ta osoba czytając, czuje się troszeczkę pobudzona do pewnej uważności. Ja ten sposób mówienia tak naprawdę zapożyczyłem ze swoich wierszy. Dla mnie literatura jest jakąś tam składową rozmowy. To jest pewnie dziwna rozmowa, nie taka jak tu toczymy. Czasami to jest rozmowa wspak czasu, gdzie sobie trzeba pogadać, na przykład z Mickiewiczem czy z Kochanowskim, a ich już dawno nie ma, ale z drugiej strony jakby trochę byli.
A po drugie na początku próbowałem ją pisać w trzeciej osobie i zupełnie mi to nie pasowało. Dlatego, że to jest taka książka trochę osobista, ta drugoosobowa narracja jest formą gry, rozmowy z samym sobą, bo większość z nas te prototypy zdarzeń, postaci, fabuły czerpie z własnego życia czy z zasłyszanych historii. Choć oczywiście są autorzy świadomi tego co robią, bardzo dojrzali i potrafią się do tego zdystansować, stworzyć super konstrukcje, w taki sposób, że nie poznamy, że jest to zakotwiczone biograficznie.
Odniosłam właśnie wrażenie, że to taka trochę autobiograficzna książka.
Takie poszukiwania tożsamościowe.
Pamiętam, jak kiedyś prowadziłem rozmowę z Jackiem Kaczmarskim, przed jego emigracją do Australii. Opowiadał, jak tuż przed wyjazdem dopadł go ksiądz Tischner i powiedział: „…, ale pan wie, że wszystkie demony, które pan spotka w australijskim buszu, będą miały polskie imiona”.
Nie bez powodu mój bohater sporo szlaja się po świecie i nawet jeśli z pozoru to wygląda tylko na włóczęgę, to w dalszym ciągu on szuka różnych demonów. Czasami je znajduje, a czasami te demony okazują się nie być demonami.
Te podróże bohatera, to takie rzeczywiste doświadczenia?
Nie odważyłbym się pisać o miejscach na podstawie Google Street View. Oczywiście pojawia się trudne pytanie: jaka jest relacja między autorem a bohaterem, między wydarzeniami opisanymi a prawdziwymi? To prawie nigdy nie jest jeden do jednego, to jest jakiś rodzaj przetworzenia, manipulacji faktami, zestawiania jednej osoby z dwóch, itd. Ale nie odważyłbym się pisać o Boliwii czy Patagonii, nie będąc tam chociaż przez chwilę.
Dużo miejsca w Pana książce zajmuje Gotlandia, ma ona jakieś szczególne znaczenie?
Pojechałem tam na stypendium z żoną, do miasta Visby. Nie bardzo wiedziałem, co ja mam tam robić. Pamiętam, jak szefowa tego ośrodka – zresztą, w którymś momencie książki, to przemyciłem – powiedziała, że: „nie będzie naszą przedszkolanką, każdy potrzebuje czegoś innego”. I dokładnie, to się spełniło, chociaż w sposób niespodziewany. Myśmy totalnie nic tam nie robili. Miałem takie rosnące poczucie winy, że: „Boże święty, Szwedzi za mnie płacą, marnuję czas, chodzę…”, a tam tak kompletnie odkorkował mi się mózg.
Zresztą polecam każdemu Gotlandię, tam prawdopodobnie „coś” na tej wyspie jest, a może w Skandynawii w ogóle. Ten pejzaż tak działa na ludzki umysł. Pamiętam, jak Marzanna Kielar opowiadała, że miała doświadczenie absolutu, gdy pojechała na Gotlandię. Stanęła na brzegu wyspy Faro, tej wyspy Bergmana, było pochmurnie, patrzyła w morze i to był właśnie ten moment. Ja dopiero to zrozumiałem, kiedy tam pojechałem.
W Transmigracji padają takie słowa:
„Spójrz na drzewo, nie myśląc słowa „drzewo”, spójrz na niebo, nie myśląc „niebieski” (…). Jeżeli znajdziesz takie miejsce w sobie albo na zewnątrz, będziesz u siebie i nie będziesz musiał już niczego szukać, ku niczemu zmierzać”.
Zdarzają się czasem takie chwile, kiedy się tylko czuje, chłonie…
To zdanie o drzewie jest zdaniem zapożyczonym z Krishnamurtiego. Tak naprawdę w tej książce jest poukrywanych bardzo dużo kryptocytatów czy różnych parafraz, gdybym miał je wszystkie oznaczać, to by się zrobiła druga książka przypisów, a to by nie miało sensu. Poza tym, to jest jednak proza, a nie praca naukowa.
Te słowa o drzewie przypomniały mi się, kiedy wracałem z pogrzebu. Cmentarz był porosły takimi pięknymi drzewami, patrzyłem na nie w chwili, kiedy facet, a właściwie jego ciało zjeżdżało do grobu. Patrzyłem zupełnie uwolniony od słów i pomyślałem sobie, już po wyjściu z cmentarza, jakie to życie jest piękne właśnie dlatego, że mogę patrzeć na drzewa, nie nazywając ich. Dopóki mogę „patrzeć”, to żyję, to życie jest warte życia. Ta jedna chwila, to jedno mgnienie, kiedy tylko się widzi, w pełnej ostrości…
Czasami ten moment urasta do ogromnych rozmiarów. Uczeni mówią na to epifania, ktoś inny nazywa to objawieniem, buddyjscy mistrzowie mówią na to satori. Pewnie Stachura powiedziałby o całej jaskrawości, zresztą on też gdzieś jest w podszerstku tej książki.
…, a potem ubiera się to w słowa, ale to już zakłamanie tego obrazu. Pojawia się wtedy pytanie, po co mówić, pisać?
Pewnie tak, ale z drugiej strony jakbyśmy mieli się komunikować?
Dawno temu ukułem sobie taką koncepcję własną i prywatną tego, po co jest literatura, po co jest poezja? Jej funkcja jest paradoksalna – używam słów, ale właściwie wychodzę poza nie, używam języka, ale wykraczam już swoim doświadczeniem poza niego. Tak sobie wyobrażam funkcję literatury, że to jest taka funkcja magiczna. Moim zdaniem spora część poezji właśnie na tym polega, że się próbuje na różne sposoby zmusić język, żeby posłużył do transmisji czegoś jakby poza słowami. Ludzki język, szczególnie literacki ma taką właściwość, która się ujawnia, kiedy operują nim naprawdę prawdziwi szamani, a jest ich bardzo niewielu. Cała reszta z nas próbuje podskoczyć do ich poziomu i czasami na pół frazy się udaje. Czasami się pisze całą książkę, żeby do tego jednego zdania dojść, które, jakby to powiedział poeta, będzie „godne zapamiętania”. To jest taki rodzaj zaklinania magicznego, przecież słowa, zaklęcia magiczne nie znaczyły tego, co znaczą teraz. Czasami były to jakieś zupełnie bezsensowne zbitki brzmieniowe, ale tworzyły coś z innego świata, z innej warstwy rzeczywistości.
Drugą, według mnie, nie mniej ważną funkcją literatury, bliższą codziennemu doświadczeniu – jest zatrzymywanie entropii, rozpadu. Dzięki temu poprzez język można coś opowiedzieć, skadrować, na chwilę zatrzymać.
Przychodzi mi teraz na myśl postać Zbyszka z Adelajdy w Australii i listów, które wysłał do bohatera. Napisał Pan:
„Wiedziałeś, że trzeba zabić to, co jeszcze drga i żyje, bo co żyje, będzie tylko bolało i nic więcej, a ze wszystkich rzeczy najbardziej nie chcesz, żeby bolało bardziej niż musi.”
Zbyszek to opowieść o emigracji, emigracji lat osiemdziesiątych, która wysysała całe rodziny z podwórka. Wtedy, jak ktoś znikał, to rzeczywiście znikał, to było porzucenie lądu, na którym się żyło i wyprawa w nieznane. Wyprawa, o której jako gnojki nie mogliśmy decydować. Byliśmy stawiani przed faktami dokonanymi. Pomyślałem, że ta postać to jest figura, która tu będzie akurat pasowała.
W tej książce wiele jest fragmentów, nad którymi panuję, patrzę z dystansu, czasem manipuluję, bawię, podmieniam imiona, ale Zbyszka zostawiłem prawie jeden do jednego. Byłem przekonany, że ten oryginalny list od niego zniszczyłem, ale coś mnie ciągnęło. Ciągnęło wilka do lasu, przegrzebałem swoje papiery (jestem typem chomika, strasznie dużo zbieram rzeczy, nie umiem wyrzucać, szczególnie jeśli wiąże się z nimi jakaś historia, więc obrastam w rzeczy coraz mocniej) i wygrzebałem ten list. W trakcie redakcji długo walczyliśmy z Jackiem i Marcinem o jego pisownię. Chciałem, żeby była ze wszystkimi błędami, mimo że to się ciężko czyta, ale zależało mi na tym. Właściwie trudno mi coś więcej powiedzieć, bo jeżeli coś jest blisko, to ciężko jest o tym mówić… Może dlatego, że to jest taki rzeczywisty wyrzut sumienia – mój, małego chłopca z dawnych czasów. Mam taką naiwną wiarę, że ta książka będzie wędrowała i może gdzieś do Zbyszka trafi, teraz już dorosłego chłopa, takiego jak ja. Byliśmy rówieśnikami. A może ten mój Zbyszek nie żyje, może gdzieś umarł na raka i nic po nim nie ma, a ja mam wobec niego dług, choćby tego kominiarczyka, którego mi zostawił. Niech po nim pozostanie chociaż ten list, tak jak go napisał czterdzieści lat temu, niech to zostanie tak właśnie, w tej jednej książce, po prostu.
Ciężko się zrobiło.
No, trochę.
Może przejdźmy do lżejszych tematów. W Transmigracji przewija się wątek marynistyczny. Pływał Pan po morzu?
Mam nadzieję, że to trochę taki element przygodowy, który pomaga narracji, różnym trudnym rzeczom, o których teraz rozmawialiśmy. Musiałem się zdecydować na jakiś głównym motyw.
Jako młody chłopak brałem udział w obozach żeglarskich, trochę udało mi się popływać, potem zupełnie dla mnie niespodziewanie, po wielu latach, wróciłem na morze na kilka rejsów. Jakoś tak nie przypadkiem pomyślałem, że ten element mogę wykorzystać jako taki pas transmisyjny, aby przechodzić od zdarzenia do zdarzenia, a przy okazji to są zawsze… Jak się wsadzi dziesięciu facetów na niewielką powierzchnię i wypuści się na 2 – 3 tygodnie, to zawsze coś się zdarzy. Tak to jest, samonapędzająca się opowieść z pogranicza zupackiej groteski. Zresztą to jest książka bardzo chłopacka. Pewnie pani zwróciła uwagę, że niewiele jest tam postaci kobiecych, nie są one specjalnie wyraziste?
Pojawia się Małgorzata, która mówi:
„Opowiedz mi o tym”.
Tak, jest cały rozdział, w którym Małgorzata jest ważną postacią zwierciadlaną bohatera, indagującą go, która w tej głównej linii narracyjnej mu towarzyszy.
W Pana książce dość mocno wyczuwalna jest ocena naszej polskiej mentalności, rzeczywistości, tego naszego ciągłego gdybania.
Cytat z Kazika: „Gdyby to najczęstsze słowo polskie”.
Słowo „gdyby” jest znienawidzone przez historyków, ale też jest jedną z form ucieczki od stanu faktycznego, bo ile mogłoby się zdarzyć, gdyby…? Kilku postaciom z książki włączają się takie transy gadania, wariantowania bytu polskiego i tego co z nim będzie. To nie tylko forma ucieczki, ale również wyzwolenia się z tego gorsetu, takie gombrowiczowskie szamotanie się, uwalnianie się Polaka z Polaka. Mój kolega powiedział: „Ty nie kochasz Polski i Polaków.”, a ja mówię: „Chłopie! Tu kurwa nie ma czego kochać, to się po prostu ma. To jest twoje dziedzictwo, jak umiera tatuś czy mamusia, to przyjmujesz spadek albo i nie z tzw. dobrodziejstwem inwentarza i nie wiesz, co tam jest. Czy tam są długi, czy tam jest kochanka, pięcioro twoich nieślubnych braci i sióstr, które czekają na zachowek? Nie wiesz tego. Jeśli mówisz, przyjmuję dziedzictwo, nazwijmy je – tożsamościowe, które się nazywa Polską, to jest to twoja decyzja. Wtedy nie można powiedzieć kocham, nie kocham… Wziąłeś je, to teraz się z nim kurwa zmagaj i się z tym męcz”.
Większość z nas przyjmuje to dziedzictwo bezrefleksyjnie, ale kiedy zaczynasz to poddawać refleksji, to odkrywasz, że masz tam wszystko. Ja staram się coś gdzieś wydrążyć, sprawdzić, co gdzie jest nie tak, w którym miejscu? Oczywiście jest to pewien proces stawiania pytań, który może nie mieć końca. W Transmigracji są takie fragmenty, które w tym stawianiu albo w gdybaniu idą do absurdu wręcz. To nie jest proces, który ma zakończenie…
Pytanie czy warto drążyć, a na ile to bezcelowe?
Jest to fascynująca droga donikąd. Gdzieś tam, w takim bardziej surrealistycznym momencie tej książki pojawia się pytanie. Dlaczego musisz trzaskać drzwiami? Dlaczego nie możesz po prostu ich zamknąć? Zetrzeć sobie tej Polski z twarzy, jakbyś sobie pot ścierał. Po co ci te emocje, po co to napięcie, szamotanina ciągła? A my się szamoczemy, tarmosimy z Polską historią: Dzień Żołnierzy Wyklętych, a może tak, a może nie, Bury – zdrajca, Bury – bohater, Łupaszka – zdrajca, Łupaszka – bohater. Ten sposób mówienia o polskim dziedzictwie szczególnie w ostatnich latach jest strasznie napięty, bo albo jest taka infantylna sakralizacja tego narodu, albo taka (ja nie lubię używać tego zwrotu) pedagogia wstydu. To już jest przeszłość, może ją zetrzeć z siebie, powiedzieć dobrze było jak było…
Może ludzie potrzebują tych sporów, emocji?
A po co?
Nie wiem.
To jest właśnie takie otwarte pytanie. Może po prostu otrzeć tę twarz?
Nie ma narodu, nie ma ludzi tylko świętych. W jednym momencie jesteś bohaterem, a w drugim łajdakiem. Jak mówi jeden z moich bohaterów – Im bardziej starasz się być święty, tym bardziej stajesz się skurwiały, a im bardziej jesteś skurwiały, tym bardziej osiągasz swoją świętość. Dwa bieguny, a żaden z nich nie ma racji.
Czyli balans?
Budda mówi, że jego droga nie jest drogą ani wyrzeczeń, ani hedonizmu, jest szlachetną drogą środka. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, ale w historii Siakjamuniego to nie było banałem. Jeżeli wierzyć apokryfom, on starał się tą drogą podążać. Bez żadnej ściemy.
To zainteresowanie buddyzmem gdzieś się w Pana życiu pojawiło, co widoczne jest też w książce?
Tak. Ono nie było niczym stałym, ono było jakimś elementem. W młodości dużo różnych książek czytałem, błąkałem się po świecie, co też mi się wydaje takie pokoleniowe, wielu moich rówieśników szukało odpowiedzi, pytań. Może bardziej pytań niż odpowiedzi.
Dopiero niedawno się zorientowałem dla jak wielu ludzi z okolic mojego rocznika bardzo ważną postacią był niejaki Tarzan Michalewski, mocno zaangażowany w ruch hippisowski. Wszyscyśmy czytali tego Tarzana, woziliśmy go w plecakach w góry itd. Nie wiem czy pani słyszała o tym człowieku? No wiec w latach dziewięćdziesiątych wyszła jego książka Mistycy i narkomani, opowieść o człowieku, który dwadzieścia lat przed nami strasznie intensywnie poszukiwał jakiejś duchowej prawdy, jakiegoś rdzenia. Oczywiście coś tam po swojemu znalazł, pakując się w różne ślepe uliczki, w które wszyscy się wtedy pakowali. Zresztą w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych mówienie o tym, że narkotyki są ślepą uliczką, było bajką, bo nikt tego nie stosował na tyle długo, by wiedzieć, że z grupy dwudziestu osób żywych zostaną cztery.
Temat transmigracji czy inaczej reinkarnacji dość obrazowo przedstawił Pan w wykładzie mistrza.
Rozwinąłem w książce ten wykład mistrza. Nawet pogadałem ze starymi znajomymi buddystami i dałem im do przeczytania ten fragment, czy czegoś nie pomieszałem. Jak zacząłem sobie to przypominać, odgrzebywać, to zdałem sobie sprawę, że ja sam sfalsyfikowałem te nauki, które kiedyś słyszałem bezpośrednio od jednego, drugiego czy trzeciego łysego, który siedział i medytował.
Mistrz mówi, jesteście jak chmury, z których spada deszcz, potem jako woda jesteście w ziemi, ale łączności żadnej nie ma między chmurą, deszczem, wodą gruntową. Mimo że to cały czas jest ten proces jej krążenia. To jest opowieść o tym, że nawet jeżeli „coś” krąży, to ty człowieku pojedynczy, zanurzony w swoje życie nie masz do tego dostępu i nie będziesz miał, ale to jakoś się wypiera ze świadomości. Myślę, że właśnie w trosce o zachowanie takiego poczucia ciągłości, potrzebnego na co dzień – bez tego byśmy nie funkcjonowali.
Ten fragment, ta anegdota, to jakaś pointa wszystkiego, tego wędrowania bohatera. Zresztą miałem wrażenie, że im bliżej końca, to książka coraz bardziej się uspójnia, wszystkie wątki zaczynają się schodzić, mam nadzieję, że to trochę widać. Dla mnie samego było to fascynujące.
Te transmigracje to chyba też spotkania z ludźmi, których doświadcza bohater, każda historia w jakiś sposób go buduje?
Pewnie tak. Oni się jakoś odciskają i też to się wiąże z koncepcją transmigracji. Spotykani ludzie tworzą warunki i wtedy powstaje pytanie, na ile ja sam jestem swoim dziełem, a na ile to jest zbiór wielu przypadków? Gdybym ja lub mój bohater mielibyśmy na to jedną odpowiedź, pewnie byśmy ją zawarli, ale tam nie ma odpowiedzi.
Same pytania.
Wolałbym, żeby ta książka owocowała pytaniami niż odpowiedziami, a jak jest? Nie wiem, nie mam pojęcia. W ogóle, jak się pisze, to się nie myśli o tym, to jest samonapędzający się motor. Tylko trzeba pilnować kierownicy, żeby do rowu nie zjechać.
Czy ta książka jest dla Pana takim komentarzem, refleksją, spojrzeniem na życie z pewnego dystansu?
To taki rodzaj jakiejś egzegezy i uwolnienia się od ciężaru. Czasami siedzi w człowieku taki rodzaj konieczności tłumaczenia sobie samemu świata. W prozie wychodzi to w tonie spokojniejszym, mniej rwanym, nie takim spazmatycznym jak w wierszach. Przynajmniej w moich wierszach. Nie ma tego natłoku. W gruncie rzeczy fraza „wypisać się z czegoś” jest wieloznaczna – wypisuję się w sensie wyjścia poza, a także jako pozbycie się pewnego ciężaru.
Czyli w Transmigracji „wypisuje się” Pan z naszej polskiej historii?
Wiele lat obcowałem z historią. To moja pasja. Nawet nie wiem czy nie równoprawna z literacką. Gdyby policzyć metry grzbietów w moich zbiorach myślę, że książki historyczne mocno by przeważyły nad literackimi. Kiedyś ktoś postawił mi zarzut, to był chyba zarzut, że do moich wierszy nie można podejść bez podręcznika historii. Dlatego w Transmigracji chciałem coś okiełznać, samemu sobie opowiedzieć, wyjaśnić. Pewne tematy trzeba w jakimś sensie przepracować, przerobić, pozostawać w stałym dialogu z historią – tą małą własną i większą, która na tę małą też się składa w jakimś stopniu. Odrzucanie, zaprzeczanie to mało dojrzałe mechanizmy obronne, a mimo wszystko ludzie je stosują.
Mówię często, że „wypisuję się z krwi”, nie ze swojej oczywiście, ale to obcowanie z historią spowodowało, że pewne tematy zrobiły mi się bliskie. Jest taki moment w książce, w którym bohater ma sześć lat i rozwala sobie łeb na rowerze, spotyka starszego pana, który opowiada mu, że też kiedyś płakał, bo leciała mu krew i było powstanie… Ten fragment jest takim zwornikiem, bo jest także wstępem do innej mojej książki Palimsest Powstanie (ukazała się w formie pdf i jest dostępna w Wolnych Lekturach), od niego zaczyna się zupełnie inna historia, oczywiście inaczej pisana. To już nie jest powieść, nie jest rzecz fikcyjna, ale jakiś rodzaj czułej i osobiście potraktowanej dokumentalistyki.
Zresztą Transmigracja zawiera w sobie różne wypustki, macki, które wychodzą w różne strony. Jej fragmenciki na przykład pojawiają się w książce, nad którą pracuję – Wrzesień, o wojnie obronnej 39 roku.
Odnoszę wrażenie, że bohater jest czasem trochę zawiedziony? Przypomina mi się Dzień Świra.
O tak, tak. Zdecydowanie tak. Dzień świra jest tu niezłym odniesieniem. Ja Koterskiego bardzo lubię i cenię. Wydaje mi się, że jakby zaczął pisać, byłby świetnym pisarzem, bo ma te różne tyrady retoryczne. To chyba nie jest nic wyjątkowego, że wielu polskich inteligentów i inteligentek, jak ogląda Dzień świra, to widzi siebie, wyrzuconych gdzieś na margines wielkich działań społecznych. Pewnie jest to rodzaj jakiejś frustracji bohatera i myślę, że sporej części społeczeństwa. Jak to mówił Adam Miauczyński: „Teraz glina, z której zostałeś utworzony, wyschła i stwardniała. Nikt już się nie dobudzi w tobie astronoma, muzyka, altruisty, poety, człowieka, którzy zamieszkiwali może ciebie kiedyś”.
Kiedy się jest na początku życia, przyszłość stanowi nieograniczoną niemalże liczbę dróg. Im dłużej żyjemy, tym kolejne zwrotnice przeskakują, więc jest coraz mniej tych możliwości. Kolega zawsze mówił, że to jest jak schodzenie ze szczytu góry. Kiedy się wchodzi, to można iść różnymi drogami, ale jak zaczynasz zejście, to im dalej jesteś od szczytu, tym masz mniej możliwości wariantowania swojej drogi. Na szczycie jest kilkanaście szlaków, a potem idziemy w dół i w dół, kolejny szlak odszedł i kolejny, i kolejny. To coraz mniej nie oznacza wcale, że jest mniej ciekawie czy smutno, mamy takie widoki i taką drogę, którą wybraliśmy. Faktem jest, że zwrotnic jest już coraz mniej, a zawrócić jest coraz trudniej, jeżeli w ogóle jest to możliwe.
Z drugiej strony starałem się też przemycić w tej książce trochę czułości, żeby to nie było tak do końca, że tylko złość i frustracja. Nie chcę, jak to się mówi młodzieżowo, teraz spoilerować, ale zostawiam rodzaj takiego promyczka nadziei. Mam nadzieję, że to tak będzie odczytane. Ja sam zresztą tak się czuję z tą książką.
Dwa cytaty z Transmigracji:
„W tym jednym momencie schodziły się wszystkie inne mgnienia podobne sobie oraz takie, które były niepodobne do niczego innego. Wszystko było naraz”.
„Nie wiadomo, co wywołało to nagłe krążenie ciemnych płynów. Całe fragmenty światów, bryły wydarzeń wraz z zapachami, czuciem, mrowieniem, dudnieniem w uszach, suchością w ustach ruszyły ku powierzchni”.
Zdarzają się takie chwile w życiu…
Jak to w tym filmie Nic śmiesznego było? „Coś w rodzaju snu na jawie”. To jest tam sparodiowane, ale mi się wydawało, że pojawiają się takie momenty, kiedy można byłoby zadać pytanie: „Gdzie jesteś Radosławie Wiśniewski?”. Bo z całą pewnością nie jesteś tutaj, gdzie siedzą twoje cztery litery i gdzie mówisz do klienta: „Co dla pana dzisiaj będzie?” albo nie jesteś tu, gdzie wcinasz resztkę kolacji i idziesz usypiać dziecko.
To krążenie całych fragmentów światów usprawiedliwia również w pewnym stopniu wielowątkowość narracyjną książki, a z czasem układa się w jakiś wzorek. Pewnie jeden z wielu możliwych.
Czy chciałby Pan coś dodać? Coś od siebie?
Właściwie nie wiem. Mam życzenie, takie proste, że chciałbym, żeby ludzie czytali, żeby mieli z tego przyjemność, satysfakcję z obcowania z tą książką. Chciałbym o tym z nimi pogadać, usłyszeć coś ciekawego, co w kimś obudziła czy nie obudziła.
Co jeszcze? O wiem, co chciałem powiedzieć, mam ogromnego fuksa i ogromne szczęście, że za tę książkę wziął się Jacek Bierut i nie jest to żadne czapkowanie czy fałszywe wazeliniarstwo. Jacek i Marcin Czerwiński mają ogromny udział w tej książce, niestety nie znaleźli się w podziękowaniach i może to jest dobra okazja, żebym im podziękował. Oni bardzo dokładnie tę książkę przeczytali, praktycznie każde słowo, każdy przecinek mamy przegadany, to była katorżnicza robota. Gdyby tej roboty nie było, to ta książka byłaby dużo gorsza i miałbym sporo powodów, żeby się jej wstydzić… A co najciekawsze, ja tę książkę w dalszym ciągu lubię i dalej myślę, że jest moja. Jestem też absolutnym fanem okładki. Jacek wysłał mi kilka projektów, ale jak zobaczyłem ten, to powiedziałem: „Ja pierdzielę, po to zatrudniamy grafików, oni coś widzą”. Ten chłopak zrobił superprosty znak graficzny, który mówi wszystko – kula ziemska, boja, żeglarstwo, wszystko tam jest.
Po co trzaskać drzwiami?
Może je po prostu zamknąć?
A może zostawić je przymknięte?
.
.
Książka dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/radoslaw-wisniewski-transmigracja-proza-polska-9248452854
.
.
Radosław Wiśniewski (ur.1974) – pisze lub pisał wiersze, publicystykę, prozę, krytykę. Autor kilku książek z wierszami. Tłumaczony na niemiecki, angielski, hiszpański, ukraiński oraz węgierski. Jest współzałożycielem Stowarzyszenia Żywych Poetów z Brzegu, byłym redaktorem naczelnym ex-kwartalnika Red, wieloletnim współpracownikiem Odry. Transmigracja jest jego prozatorskim debiutem. Pracuje nad większą prozą pod tytułem Stowarzyszenie Żywych Poetów, zbiorami opowiadań Blues, Pewnego pięknego dnia oraz Biurwa, a także kolejnym zbiorem wierszy i książkami publicystyczno-historycznymi.