Dźwięk pracujących kawiarnianych ekspresów zawsze przywodził mi na myśl tętniący życiem Paryż, rozliczne kafejki, z których dolatuje zapach kawy i croissantów. Tak było i dziś, w maleńkiej bocznej uliczce w samo południe.
- Kiedyś to była niebezpieczna pora na łąkach, zabłąkanych leśników uwodziły południce.
- Opowiesz mi o tych zagubionych duszach?
W słowiańskiej mitologii jest to nadzwyczajna pora. Słońce tężeje w zenicie, ptaki milkną. Latem na łąkach, na polanach, w lasach zwierzęta chowają się przed słońcem. Zaczyna się upał. Cała przyroda, cały ekosystem staje na sztorc. Świat jest osłabiony i nierzeczywisty. Wtedy wychodzą te południce, rżane baby o zębach z żelaza i porywają dzieci, uwodzą drwali, zadają zagadki. Jeśli się dobrze odpowie, to można ujść z życiem, a jeśli nie? Trudno, wędruje się na stół, jak Kaczka Dziwaczka w rynience.
Przeszczepiamy chętnie mity z innych kultur, bo są egzotyczne, dlatego wydają nam się atrakcyjne. Ale te słowiańskie są w jakiś sposób koherentne, spójne z nami. Jakoś wpisane w tę ziemię. Tak mało się o nich słyszy, że kiedy się pojawiają w rozmowie czy tekście – robi się niesamowicie.
Moją ulubioną porą jest południe. Na wszystkie rozmowy, spotkania staram się umawiać na tę godzinę. Jeżeli mam jedno spotkanie, to zwykle jest ono o dwunastej.
Dagmara Pułaczewska: Wprowadziłaś tajemniczą atmosferę, czy czujesz magię słów?
Agnieszka Wolny-Hamkało: Oddziaływanie słów. Myślę, że słowa są rzeczywistością. Nie tylko na nią wpływają, ale są realne i stoją za nimi konkretne emocje. Jeśli operujemy słowami, zdaniami – podczas rozmowy, lektury, wymiany listów, czy esemesów – to jesteśmy w tym świecie ze słów realnie. To jest ten sam, stary dobry świat.
Ta magia jest wokół, czy tworzy się w nas, tworzymy ją na swój użytek?
Myślę, że jest to jakieś sprzężenie. I zależy od szczelności, konstrukcji człowieka. Jak się ma różne pootwierane miejsca, to wtedy wpada więcej tego materiału. Decydujemy, czy się otworzymy na szum. I to za każdym razem ma swoje konsekwencje. Ale oczywiście możemy mieć pecha albo – zależy jak to się skończy – szczęście, jeśli jakaś kula śnieżna nas porwie niezależnie od tego jacy jesteśmy. Także, powiedzmy, różne czynniki wchodzą w grę.
To może boleć?
Pojawiają się różne kłopoty.
Ale to ciekawy świat?
Pewnie, bardzo ciekawy: życie we własnej głowie. Gorzej jak ono zaczyna pasożytować na tym życiu biologicznym, gospodarskim, państwowym – i osłabia je. Staje się wielką hubą. Wtedy równowaga zostaje zachwiana. Po prostu człowiek może wywalić się, wywrócić.
Czyli cały czas trzeba balansować nad krawędzią, szukać równowagi?
Raz się na tę stronę przechodzi, raz na drugą. Jak się stoi na zachodnim brzegu Jordanu to się tęskni się za wschodnim, bo ten wschodni coś ma, czego nie ma zachodni i odwrotnie. Taka gra w ciepło-zimno – męczące.
Tak jak w „41 utonięciach”? Boję się tej książki.
Ja chyba też (śmiech). Dziwnie wspominam tamten okres. Na szczęście po prostu już się skończył. Książka niestety też na nas wpływa, kiedy ją piszemy. Jak się pisze książkę „Pan Szatan”, to siedzi nam na ramieniu jakiś czarny kogut i pieje. Pisząc „41” musiałam schodzić do piwnic, zwykle staram się tam nie zaglądać. Z drugiej strony pisałam też o teatrze. Wiadomo, mało marketingowy temat. Za co zresztą Głowacki mnie zganił: „Świetnie, ale ty musisz pisać o zemście, o miłości”. Wiesz, on był uprzejmy (śmiech). No więc może trochę ponura jest ta książka.
Muszę przyznać, że nie przebrnęłam przez nią, bardzo mnie poruszała, tak emocjonalnie…
No właśnie „41” jest książką, którą napisałam w momencie – jak to się mówi – rozwałki. Chwilowo straciłam panowanie nad kierownicą. Myślę, że co jakiś czas dezintegracja zakłada jakiś progres, bo składamy się w nowy system. Ale bywa, że prowadzi do szkód. I to nieprawda, że „co cię nie zniszczy, to cię wzmocni”. Jest zupełnie odwrotnie.
Mówi się o dezintegracji pozytywnej.
Ale jest strach, człowiek czuje, że się rozpada, boi się. Traci tożsamość. Oczywiście błąd może być początkiem czegoś nowego, lepszego. Wydaje mi się, że progresja to zakłada: chaos, szum. Z drugiej strony – jak się rozwijać inaczej, jeśli nie puścisz tego wszystkiego co masz? W pewnym sensie trzeba chyba przestać być „sobą”. Inaczej jest się tylko „sobą”, prawda?
Poruszasz w niej kwestie seksualności.
Łatwiej o tym pisać niż mówić. Trudno powiedzieć coś mądrego na ten temat, człowiek zawsze źle wypada. Sontag pisała, że seksualność jest czymś ciemnym, użyła chyba takiej konstrukcji, że się Panu Bogu nie udała, w tym sensie, że jest w niej coś mrocznego. W filmie „Tuch me not” transseksualna prostytutka uspokaja główną bohaterkę mówiąc o seksualności: „To tylko zabawa”. Dla jednych to wyraz miłości, dla innych sztuczka. Zdaje się, że to jest dość indywidualne (śmiech).
Mam wrażenie, że w swojej twórczości często poruszasz kwestię ról w relacji kobieta-mężczyzna.
Widzisz ten wątek… Cóż, on zawsze będzie powracał. Nie tylko dlatego, że w dużym stopniu determinuje nasze życie. – To przecież pole negocjacji związanych z władzą czy emancypacją w związku. Często przywołuję ten przykład: zauważono, że w wieku wczesnoszkolnym jest więcej poetek niż poetów. Dziewczynki częściej piszą wiersze, a z wiekiem to się zmienia i już w pokoleniu 50, 60 latków sytuacja wygląda zupełnie inaczej: to poetów jest więcej. Dlaczego tak się dzieje? Jeszcze niedawno dziewczyny szybciej się wycofywały. Kobiety trudniej namówić do udziału w festiwalu literackim. Wiem, bo sama zajmuję się programowaniem MFO. Mężczyznom jest łatwiej wyjechać, przyjechać do innego miasta? Kobiety szybciej odpadały, kiedy pojawiała się rywalizacja, agresja albo po prostu, kiedy trzeba było ugotować obiad dziecku. Patriarchat wychował nas do uprzejmości, bycia miłymi. Z trudem i rzadziej ujawniamy temperament polemiczny. Oczywiście to jest też patriarchat przekazywany kobietom przez kobiety. To jest systemowe. Ale to się zmienia. W ostatnich latach pojawiło się sporo mocnych, bojowych pisarek.
Jesteś więc w tej nielicznej grupie poetek, pisarek. Jak to jest?
No, starzeję się. To jest teraz (śmiech). Mniej jest konfekcji, biegania wokół pisania. Odporność, którą rzekomo miało się nabyć z wiekiem to mrzonka. Oczywiście idzie się dalej. Człowiek jakoś w sobie osiadł. Już nie zmieni go w kupkę proszku ani entuzjastyczna, ani zjadliwa recenzja. Ale jakaś ta struktura rozchwiana. Nie wiem o co chodzi (śmiech).
A emocje?
Są tak samo silne.
Łatwiej jest pisać kolejną książkę, wiersz, posiadając doświadczenie?
Myślę, że to mit. Jak ten, że w pierwszej książce dajesz z siebie wszystko, druga to test, a trzecia to już pikuś. Za każdym razem jest równie trudno i przy pierwszym wierszu, i przy 231. Jako czytelniczka wolę zepsute wiersze, niedoredagowane, ale takie, w których jest trochę życia. Jak się czuje, że to jest zawodowstwo, że przychodzi łatwo, to znaczy, że trzeba spierdalać.
Kiedy tworzysz to masz od razu pomysł na całość, czy rodzi się to spontanicznie?
Zawsze wydawało mi się, że to na poziomie zdania podejmowane są najważniejsze decyzje. Ale jak patrzę z perspektywy na swoje rzeczy, to okazuje się, że zwykle miałam jednak całkiem szczegółowe plany. Może z wierszami bywa inaczej, dlatego że ten proces jest po prostu trudno obserwowalny. Nie mam żadnych zabobonnych zwyczajów, jakichś tajemniczych minerałów na biurku (śmiech). Ale kiedy piszę dla teatru powinnam jednak wiedzieć jak sztuka się skończy. Żeby od początku prowadzić bohaterów.
Mam wrażenie, że moje książki, sztuki i wiersze powstawały w bardzo różny sposób, bo w różnych momentach życia je pisałam. Czasem miałam założony wielki brulion, w którym zapisywałam coś na bieżąco, a potem sięgałam do tych notatek, czasem to był tylko plik, a czasem nic, po prostu pisałam.
Chciałabyś coś o swoich nowych rzeczach opowiedzieć?
Ostatnio pracowałam nad książką „Lato Adeli”, nad dramatem o siostrach Bronte, który w Warszawie reżyseruje Marta Streker. I nad sztuką „Wyzwolenie. Królowe”, która będzie miała premierę w styczniu w teatrze muzycznym Capitol we Wrocławiu. Musical z drag queenami na podstawie „Wyzwolenia” Wyspiańskiego. Tekst jest mój, myślę, że piosenki napisze Stanisław Wyspiański (śmiech). Reżyseruje Martyna Majewska. U Wyspiańskiego te „wyzwoliny” były rozmaite. Zresztą jest to otwarty tekst, mówi się o nim „pierwszy postdramat polski”, bo ma dość abstrakcyjną strukturę. Pojawia się tu na przykład kwasiarski akt II, w którym wypowiadają się maski. Kwestią interpretacji jest czy są wewnętrzną reprezentacją Konrada, czy czymś wobec niego zewnętrznym. A może po prostu inscenizacją, teatrem w teatrze?
Czekaj, czekaj… wolniej…
Tekst nawiązuje w sposób swobodny do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego. Głównymi bohaterkami są drag queeny, które przyjeżdżają do teatru, żeby wziąć udział w castingu do „Wyzwolenia”. Podtrzymujemy większość tematów, które pojawiły się w oryginalnym tekście – ale na naszych prawach. Posługujemy się współczesnym językiem i dorzucamy trochę współczesnych zniewoleń / wyzwolin. Między innymi te dotyczące ról społecznych, czy seksualności.
Interesująca interpretacja.
Drag queen to celebryta. To świętowanie, swoboda ekspresji, wolność. Czasem to sztuka, czasem polityka, a czasem powrót do dzieciństwa. Drag queen pokazuje społeczną konstrukcję, odgrywanie płci. Rozchwianie „ja”. Przypomina nam o tym w sposób niezapośredniczony przez teorię. To kampowy eksces.
A druga praca?
Książka „Lato Adeli” ukaże się w lutym. Bohaterka – wyprowadzona z książki „Nikt nad nie upomni” – dorasta. Mieszka na osiedlu z rodzicami, którzy pracują nocami. Zazwyczaj jest sama albo z Julkiem i Frankiem. Gra w różne ludzkie gry, czasem niebezpieczne. Wszyscy tu na siebie patrzą. I czasem ten wzrok jest przyjazny, a czasem nie. Chciałam uchwycić smutek seksualności, sierpniową schyłkowość, moment wchodzenia w dorosłość. Ilustracje do książki zrobiła Agnieszka Kożuchowska, bardzo ciekawa artystka, po grafice.
Jest jakaś książka, do której wracasz?
Często wracam do ulubionych książek. Niektóre czytam regularnie co 2, 3 lata. Wracam do Updike’a, Kafki, Bellowa, Murdoch, Nabokova. Wiersze właściwie nigdy mi się nie „wyczytują”. Nawet te, które znam na pamięć, lubię śledzić zdanie po zdaniu na kartce. Czytam nawet książki z dzieciństwa. Taki „Piotruś Pan” – rzecz o umieraniu. Nibylandia to świat dzieci, które umarły prawda? Dlatego nigdy nie dorosły. Nośna metafora.
Zaleta wielkich dzieł.
Czytając „Piotrusia Pana” za każdym razem identyfikujesz się z kimś innym. Najpierw, kiedy masz 7 lat, jesteś najmłodszym bohaterem, potem starszym, później Wendy, no i mamą. Na końcu stajesz się narratorem tej opowieści. Dopiero wtedy rozumiesz, dlaczego jest smutna i piękna.
Zobacz. Bardzo nietypowa pogoda dzisiaj. Temperatura się zmienia, światło jest popieprzone, zapośredniczone. Nie wiadomo jaka jest pora dnia.
Jak to mówią lipcopad.
No dziwna się zrobiła pogoda. To chyba opary z wentylatorów, a nie żadne upiorne dusiołki?
To prawda dzisiejszy dzień zdecydowanie nie sprzyjał południcom, było deszczowo i wietrznie. Wsiadły więc na swoje miotły, z rozwianymi włosami i poleciały. Każda w swoją stronę.
Rozmowę przeprowadzono w lipcu 2018 r.