Ta sama kawiarnia, ten sam stolik, to samo…
Właśnie „to krzesło czy fotel? Coś pomiędzy”.
Ta sama przestrzeń, ale jednak inna.
Od ponad roku prowadzisz działalność wydawniczą i od razu narzuciłeś sobie solidne tempo – 15 książek, wkrótce ma ukazać się kolejna…
Tempo szalone. W tym roku będzie może jeszcze pięć, sześć, siedem, może osiem książek – zobaczymy, ile zdążymy.
Jak oceniasz pracę wydawnictwa po tym czasie?
W Polsce jest trochę tak, że dobra literatura nie ma zbyt wielu szans. Są ciągle nowe inicjatywy i świetnie, ale ten rynek raczej się kurczy niż rozrasta. To smutne, ale może tak musi być? Może to, że tak szybko pojawiają się przeróżne coraz atrakcyjniejsze „pożeracze czasu” i że tak chętnie im ulegamy i nie mamy już czasu ani ochoty na coś tak staroświeckiego, czyli na literaturę, fizyczny kontakt z papierem, okładką, jest nieodwracalne? Nie znam oczywiście odpowiedzi na to pytanie, ale też mogę to porównać choćby z tym, co się dzieje u Czechów lub Słowaków, którzy wciąż jednak czytają dużo i często wybierają świetną literaturę, i jednak mnie to jakoś przekonuje. Czytanie daje coś, czego nie znajdzie się nigdzie indziej i w niczym innym. I być może wróci w nas ta potrzeba lub pojawi się kolejna fala snobizmu. Pamiętam takie scenki, że ludzie bardzo umiejętnie wkładali do toreb i torebek książki w taki sposób, żeby one z nich wystawały i żeby inni widzieli tytuł i autora. To było śmieszne, ale fajne. Czytanie może znowu być atrakcyjne społecznie. Nie zapewnią tego akcje promujące czytelnictwo. To się może stać tylko w naturalny sposób. Coś w rodzaju snobizmu pewnie jednak zadziała. Mam nadzieję, że Nobel dla Olgi Tokarczuk spowoduje, że Polacy nagle znów będą chcieli czytać lub będą chcieli, żeby inni myśleli o nich, że czytają. Zresztą już można to obserwować wśród młodych kobiet. To jest fajne. I takie inicjatywy jak moja mogą jednak mieć sporą wartość społeczną. W Polsce w latach dziewięćdziesiątych czy po 2000 roku życie literackie kwitło, było mnóstwo różnych pism, które dzisiaj nie istnieją. Padły. Zostały właściwie tylko te dotowane przez Ministerstwo, a trzeba dać, szczególnie autorom początkującym, jakąś przestrzeń. Dlatego założyłem wydawnictwo i zrobiłem stronę internetową. Jestem w szoku, bo wchodzi tam czasem cztery tysiące osób dziennie, a przez Facebooka drugie tyle, chociaż bywają też dni, że odwiedzających jest znacznie mniej, różnie to bywa.
Sama praca jest ciężka, jest dużo drobiazgów, o które trzeba zadbać. Nie jest to łatwe. Na pewno nie zrobiłbym tego sam, mam szczęście, że ludzie chcą mi pomagać, to bardzo dużo. Nie mam pieniędzy na tę działalność. Jak ktoś popatrzy na to z boku, to pomyśli: „Ten Bierut to wariat jakiś. On robi takie rzeczy nie wiadomo po co”. A jak nie wiadomo po co, to od razu się myśli, że w konkretnym celu. Ale tu nie ma pieniędzy, tu jest wszystko do góry nogami. I to pewnie jest czymś w rodzaju siły.
Bardzo mnie cieszy, że wydałem kilka książek bez żadnej dotacji. Staram się oszczędzać, aby wydawać kolejne, tym bardziej że wydanie książki nie jest u mnie tanie, bo nie robię tego najtańszymi metodami. Uważam, że książka musi być wydrukowana, czyli musi być prawdziwy drukarz, maszyna drukarska, dobry papier, żadnych syntetyków, musi mieć świetną redakcję, korektę, grafik nie może być przypadkowy, to wszystko kosztuje, ale póki dam radę, będę to robił.
Trochę jestem podłamany małą otwartością rynku na tego typu wydawnictwa. Jest na szczęście trochę dobrych księgarń, które chcą sprzedawać takie książki. Postanowiłem, że nie włożę książek do hurtowni, więc 80-90 procent rynku sam sobie odciąłem. Ale to już sprawa zasad. Z drugiej strony nie mogę narzekać, bo w wielu miastach najlepsze księgarnie mają książki wydawnictwa j.
W ciągu tego roku wydałeś trzy własne książki i napisałeś dramat Poczucie ciągłości, za który otrzymałeś pierwsze miejsce w 3 Konkursie Dramaturgicznym Strefy Kontaktu. Podjąłeś nowe wyzwanie, jakim była dla Ciebie „praca dla teatru”. Jak z perspektywy czasu oceniasz to doświadczenie?
Pisanie dramatu to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Pisanie bez narratora wydaje mi się podobne do poruszania się, przemieszczania bez przestrzeni. Musiałem wszystko wymyślić na nowo, to mnie ekscytowało. Tym bardziej, że dramat jako gatunek literacki od lat mnie zupełnie nie interesował. W dodatku nie mam takiej wyobraźni, żeby się położyć, zamknąć oczy i puścić sobie projekcję, zobaczyć całą scenę i kolejne wydarzenia, i to jeszcze bez pomocy narratora. Nawet już po otrzymaniu nagrody nie do końca byłem pewien, czy dobrze to zrobiłem. Dopiero kiedy zobaczyłem na Scenie na Strychu czytanie performatywne tego dramatu w reżyserii Anny Augustynowicz, uspokoiłem się. To nie była próba taniego wystawienia, tylko prawdziwe ascetyczne czytanie. Aktorzy siedzieli na krzesłach w rządku i czytali swoje kwestie, niemal bez interpretacji. Nie wiem, jak Anna Augustynowicz to zrobiła, ale w tym czytaniu było wszystko to, co chciałbym zobaczyć w scenicznej realizacji tego dramatu. Wręcz „zobaczyłem” te sceny. Byłem pod wielkim wrażeniem, widzowie chyba też. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zobaczyć sceniczną realizację. Będę wtedy wiedział na pewno, czy dałem radę. Na razie będzie kolejne czytanie w Warszawie. Będę na widowni. Wiem tylko tyle, że spodobało mi się pisanie bez narratora. Zacząłem już kombinować z kolejnym dramatem.
Wymienność światów: pisarz, wydawca, Jacek i pewnie wiele innych. Tak sobie ostatnio myślałam (nie wiem, czy się ze mną zgodzisz), że z wiekiem te światy mniej się przenikają, nabywa się umiejętności przeskakiwania między nimi? Mniej jest czerni i bieli, więcej jest szarości.
Nie potrafię dać jasnej odpowiedzi na to pytanie. Nie wiem, na ile u mnie to naturalne, na ile wypracowane, czyli że przyszło z wiekiem, ale mam umiejętność przestawiania się z trybu w tryb. Czasami nie jest to łatwe, ale zwykle działa. To chyba bierze się z nabycia umiejętności skupienia i z nagromadzenia odpowiedniej ilości właściwych narzędzi, których można użyć we właściwym momencie. No i z tego, żeby łączyło to wszystko coś innego. Mówię tu o radości, miłości i dobrym otoczeniu.
A z tą czernią, bielą i szarością? Chyba masz rację, z wiekiem ta tęcza oparta na tylko dwóch kolorach może się rozrastać. W dodatku doświadczanie różnych odcieni szarości jest zwyczajnie ciekawsze i przyjemniejsze. Lubię szarości.
Angażujesz się również w inne inicjatywy, jak znajdujesz na to czas?
Wiem, o co pytasz. Pomyślałem, że sporo umiem, sporo wiem i chyba potrafię to przekazać. Prowadzę warsztaty na Uniwersytecie Jagiellońskim, w Maszynie do Pisania, a teraz powołałem Potencjały – grupę dolnośląskich autorów, którzy mają już jakiś dorobek, ale coś stoi im na drodze, choć pewnie w każdym przypadku jest to coś innego. Próbuję odsuwać te przeszkody i chyba mi się udaje. A nawet na pewno, co mogę ocenić po efektach. Mam nadzieję, że uda mi się kogoś natchnąć w jakiś sposób, dać mu narzędzia, dać mu wiarę. Chyba w każdej grupie, którą prowadziłem, coś dobrego zrobiłem i coś dobrego z tego wyszło, może nie zawsze, ale w wielu wypadkach tak jest.
A jak znajduję na to czas? Nie wiem. Chyba nie zostawiam niczego na potem, jak coś trzeba zrobić, to po prostu to robię, a potem jestem zmęczony. Ale też ciągle staram się doskonalić w odpoczywaniu. Mówię to z uśmiechem, ale tak jest. Czasami uda mi się, gdzieś wyskoczyć na kilka godzin lub na parę dni i wracam mocniejszy, dochodzę do siebie, i znowu mam siłę, żeby coś robić. I tak w kółko.
Chciałabym porozmawiać o Twojej najnowszej książce 71 – tym razem jest to zbiór opowiadań.
Ja w ogóle nie piszę opowiadań, bo to forma, która bardzo ogranicza, a jednocześnie jest bardzo wymagająca. Opowiadanie jest dużo trudniejsze do napisania niż powieść według mnie. Ostatnie zdanie, samo zamknięcie, do którego dopływa czytelnik musi zawrócić go w całość tekstu. Co by nie mówić, jak sądzę, literatura powinna być skonstruowana, nie może sobie tylko po prostu płynąć, musi dokądś dopłynąć nieprzypadkowym korytem. Może to okropne z mojej strony, ale każdy mój tekst literacki właściwie trzeba przeczytać dwa razy i wtedy dopiero dochodzi się do tego miejsca, które daje czytelnikowi te 15 sekund dziwnego stanu, kiedy nagle mu się wszystko rozjaśnia i myśli: „Aha! O kurczę!”.
A 71? Jak dostaję takie pytania, to często nie wiem co powiedzieć, bo to co teraz mówię jest kompletnie nieważne, to nie ja napisałem te książki. Tę również. Napisała je ta część mnie, która teraz nie siedzi przy tym stoliku, na tym… To krzesło czy fotel? Coś pomiędzy. Ja jestem raczej miłym człowiekiem i na tym opieram ważne i mniej ważne relacje w moim życiu, ale kiedy siadam do pisania, to jestem nieistotny, świat przedstawiany się sam tam ładuje i układa. Tu nie chodzi o coś w rodzaju natchnienia, że coś mnie walnie i po prostu świat pisze sam przeze mnie, tu chodzi o coś innego. Czasami myślę: „Powinieneś napisać książkę o tym i o tym, bo o tym będą mówić właściwi ludzie…”, ale często takie nieważne dla nich tematy, takie nieważne wątki, ciągną mnie tak silnie, że porzucam ten plan niezależnie od fazy realizacji. Kiedyś postanowiłem, że nie będę próbował nigdy kreować siebie jako pisarza, nie będę próbował czegoś w sobie ukrywać czy podbijać, bo to może się spodobać innym. I w efekcie raczej przeszkadzam swoim książkom. Sam się czasem zastanawiam, gdzie chciałbym się sytuować z tym moim pisaniem?
To znaczy?
Dziś myślałem o tym, że właściwie źle klasyfikujemy literaturę. Dzielimy ją na gatunki, chociaż one ostatnio bardzo się pozacierały. Należałoby ją chyba dzielić poprzez odbiór, na przykład na martwą i żywą.
Martwa to ta, która: została napisana, ukazała się i nikogo nie obchodzi, nikt do niej nie będzie wracał, czyli to zdecydowana większość literatury. Ale też jest w niej maleńka podgrupa, która ma w sobie potencjał i być może ktoś kiedyś do niej wróci. To twórczość pisarzy pominiętych, zapomnianych, którzy z różnych przyczyn nie zostali dobrze opisani lub odebrani, nie znaleźli się we właściwym miejscu i czasie, ale doczekali się (choćby już martwi) swojego skrawka przestrzeni i choćby chwilowej obecności. Przykładów na to jest sporo, zatem ich teraz nie wskazujmy.
Żywa literatura to też dwie podgrupy. Pierwsza, w której istotne jest tylko to, co między okładkami, czyli nieważny jest sam pisarz, image jaki sobie stworzył, to co powie o swoich książkach, jak będzie nakierowywał lub bajerował czytelnika. A druga to literatura, która wychodzi poza okładki, ta zwykle najjaśniejsza, najbardziej widoczna, czyli może być dla niej ważniejsze lub równie ważne to, co powie sam autor, w jaką akcję się zaangażuje, jak się pokaże, jak oceni to czy tamto itd.
I tak sobie pomyślałem, że nie wiem, gdzie jestem, ale może siłą rzeczy wpisuję się w tę między okładkami. Mam nadzieję, że jednak nie w tę martwą. Ale wszyscy wiemy, jak to jest z nadziejami.
Spodobała mi się okładka 71, bezpośrednio nawiązuje do Austriaków, ostatniego opowiadania w książce.
To jest pomysł grafika, ja w ogóle nie ingerowałem. Rozwiązanie, w którym jak zauważył Adam Poprawa, wykorzystany jest motyw wymyślony i sprawdzony przez Beatlesów i Weather Report, czyli po latach sygnowanie własnej (w tym przypadku) książki imieniem i nazwiskiem. Bardzo mnie jego spostrzeżenie zaintrygowało. Aż troszeczkę żałuję, że te dwie bardzo ważne i znaczące cyfry nie są jeszcze mniej wyraźne. Ale tylko troszeczkę. Projektów do książki było kilkadziesiąt i rzeczywiście nawiązywały do ostatniego opowiadania, na przykład pojawiała się połamana swastyka, ale ciągle coś było nie tak i kiedy zobaczyłem ten projekt, od razu, w pół sekundy wiedziałem, że to jest ta energia. Mieliśmy jeszcze pomysł, żeby dołączyć do książki ten powielony szablon do graffiti, ale zrezygnowaliśmy, jeszcze ktoś by się skusił…
Rzeczywiście w tym projekcie graficznym jest jakiś niepokój i spokój jednocześnie, oddaje ducha tego ostatniego opowiadania, który jest dziwnym duchem, takim nietypowym w literaturze według mnie.
Austriacy są nietypowi choćby i z tego względu, że przenosisz akcję czasowo i lokalizacyjnie, podczas gdy pozostałe opowiadania, mam wrażenie, rozgrywają się tu, na Dolnym Śląsku.
Tak, jego akcja dzieje się w Warszawie w czasie Powstania Warszawskiego, a w pozostałych zostajemy rzuceni do Wrocławia, Lubina, Jeleniej Góry, w części w lata dziewięćdziesiąte, w części później, raz czy dwa odrobinę wcześniej. „Austriacy” to jest na pewno najlepszy literacko, tak mi się wydaje, fragment tej książki. Bałbym się do niego dopisywać cokolwiek, chociaż jak ktoś zna moje książki, to wie, że dopisałem potężny tekst. Ale musiałbym zacząć teraz mówić o zupełnie innej książce. W „71” to tekst odarty. Pomyślałem, że mogę obudować go innymi historiami, ale tylko takimi, które miały miejsce znacznie później. Konstrukcja „71” jest oparta na prostym pomyśle, to książka wyrywająca „na wolność” (nie „się” wyrywająca, a także chyba nie wyrywająca czytelnika), dlatego Austriacy musieli być na końcu, zresztą pada w nich określenie – rozjaśnianie świata. To co robi ten super bohater, trochę ktoś jak z komiksu, nie jest zaciemnianiem świata, potęgowaniem gmatwaniny, nie jest odzieraniem ze złudzeń, tylko porządkowaniem, rozjaśnianiem właśnie. A to, że on nie zabija ostatniego Austriaka, to taka furteczka.
To w ogóle jest przedziwna historia, wrzucona w tło powstania. Zbudowałem ją z wydarzeń, które naprawdę miały miejsce. Żyd, który przeżył do czterdziestego czwartego roku tylko dlatego, że zajmował się dostarczaniem jedzenia, czyli żywego mięsa, oddziałowi SS Austriaków, bierze udział w Powstaniu Warszawskim, chociaż nie jest Warszawiakiem. Co więcej, tworzy swój oddział składający się z wyzwolonych greckich Żydów, porozumiewających się z Polakami językiem wroga. Sam oddział SS Austriaków operował głownie na terenach dzisiejszej Białorusi i Ukrainy. Zajmował się nie walką, tylko paleniem wsi i pacyfikacjami. Trafił do Warszawy, żeby dewastować, palić – chodził z miotaczami ognia, niszczył budynki na już odbitych ulicach i dzielnicach. To byli zepsuci mężczyźni, a to że zachowywali się czasem jak chłopcy… to może jakaś ich obrona przed losem.
W Hienie, zmieniasz tylko lokalizację. Bohaterami są z kolei czarnoskórzy chłopcy, którzy zachowują się jak dorośli.
W Hienie są opisane również prawdziwe historie, ale nie oddane w skali 1:1. Oddziały dziecięce, które zajmowały się przede wszystkim zabijaniem białych dorosłych, ale też czarnych z innych plemion. W tym opowiadaniu nikt nimi nie dowodzi (choć w rzeczywistości był zawsze dorosły, ja go usunąłem), oni są wolni, mogą robić co chcą i nagle pojawia się trzynastoletnia dziewczynka… Zaczyna tu być wyraźnie widać, jak bardzo oddziaływanie pierwiastka kobiecego zmienia świat męski. Oni nagle stają się kimś innym i dzieje się to w sposób naturalny.
Mówisz o kobiecym pierwiastku, pojawia się on w Paryżach północy. Pokazałeś w nim sposób myślenia kobiet, takie przeskakiwanie z jednej skrajnej emocji do drugiej.
Duża zmiana, szybkie myślenie, nakładanie się wątków bez związku, ale potem okazuje się, że to wcale nie wątki bez związku. Chciałem tu jeszcze wypróbować tę technikę narracyjną, która wydaje mi się już trochę podejrzana, bo tak wiele razy została wykorzystana, ale chyba udało mi się wejść narratorem do głowy bohaterki w miarę naturalnie. Mam nadzieję, że nie widać, że to jest sztuczny zabieg pisarski.
Ten wątek w Paryżach północy chodzi za mną od dawna i wraca w różnych moich tekstach, choćby w Poczuciu ciągłości, w powieści, którą napisałem… Jeszcze go nie dopracowałem, jeszcze do niego wrócę, sam dokładnie nie wiem, o co chodzi – czy o aborcję, czy o stosunek kobiety do mężczyzn, taki bardzo merkantylny. Bohaterka jest postawiona w sytuacji, kiedy jest bardzo zła, bo te jej piękne długie nogi i wypielęgnowane ciało nagle nie działają na mężczyznę tak jak zwykle. Ona wie, że on ją kocha, ale to wszystko nie działa i ona nie rozumie, dlaczego? Piękna kobieta, która w większości gubi i wykorzystuje mężczyzn. Oni zresztą też nie są tacy niewinni. Jednak ona jest tu ważniejsza i nie jest tak do końca zła… Muszę dojść do tego, dlaczego ona tak postępuje i prawdopodobnie Kopalnia wróci jeszcze kiedyś w jakimś moim tekście. Jak ją zrozumiem lub okiełznam.
A z czego wynika postępowanie bohatera – mężczyzny? Jakby wyglądało opowiadanie z jego punktu widzenia?
Och, gdybym w tym opowiadaniu wpuścił narratora do głowy, a przede wszystkim uczuć mężczyzny, to byłoby nieciekawie i płasko. Jego bierność jest strategią obronną, jedyną skuteczną, w sytuacji w jakiej się znalazł. Facet nieszczęśliwie zakochany nie jest zbyt ciekawym bohaterem, za dużo w tym przewidywalności. Czerni i bieli właśnie. Nie pamiętam, czy w tym opowiadaniu pada jedna z moich ulubionych fraz: „Żadnej reakcji, rzecz jasna”. Pewnie nie, bo to bohater widzialny tylko w działaniu lub braku działania. Pokazanie go z zewnątrz jako kogoś, kto stawia kreseczki na ścianie, co też jest prawdziwą historią, wydało mi się narracyjnie najlepszą opcją. Ale może kiedyś jeszcze do niego wrócę. Weteryniarza jednego.
W swoich tekstach bardzo dokładnie i precyzyjnie oddajesz szczegóły, detale, zwróciło to moją uwagę zwłaszcza w Niespłaconej: „kanapka nadgryziona dwa razy i byle jak zawinięta w folię”. To powoduje, że ta scena rozgrywa się w głowie.
Hmm… z tym opowiadaniem… To też jest prawdziwa historia, z której można zrobić powieść według mnie, a ja postanowiłem zrobić to w maleńkim opowiadanku. Ono jest króciutkie, ma dwie, trzy strony. Pamiętam, jak wyobrażałem sobie sam moment wypadku, który nie był wypadkiem, bo to było zabójstwo, nie było w ogóle żadnych śladów hamowania. Pomyślałem, że mogę je wygrać tylko takimi szczegółami: tym tymi dwoma butami, o których nie wiadomo, czy się spotkają ze sobą, bo Kubuś w jednym pojechał do szpitala, tą kanapką, jabłkiem, które się potoczyło i stanęło na studzience ściekowej. No i figurą matki, swoją drogą niezłej laski.
Ten wątek śmierci dziecka przewija się w książce.
No tak. To nie są opowiadania połączone, ale one lekko się przenikają.
W Stryjku, mówiąc o zwykłych czynnościach fizjologicznych, budujesz relacje między bohaterami. Poruszasz tam tematy, o których rzadko mówi się w literaturze.
Och, literatura może być przecież bardzo śmieszna, kiedy porusza zupełnie nieśmieszne tematy. Lubię tak pisać. A tu? Starszy człowiek nie może się załatwić i trafia z tego powodu do szpitala. No tak. Tu też pojawiają się te szczegóły na przykład zasrane gacie – co z nimi zrobić? Wyrzucić czy zabrać ze sobą i jednak wyprać? Albo stryjo po szybowaniu pod sufitem tego kibla nagle mówi zdanie, którego nie zdradzę, bo to ono buduje to opowiadanie.
No tak. W takich sytuacjach wychodzi nam najbardziej, kim jesteśmy i kim jesteśmy dla siebie nawzajem. To jest przecież opowiadanie o życiu i śmierci, ale też trochę o relacjach rodzinnych, mogłem to pokazać w innych sytuacjach, ale ta wydawała mi się równie dobra.
Ktoś kiedyś powiedział, że dla mnie w literaturze nie istnieją tematy tabu. Że nie wiem o ich istnieniu. Lubiłem tę opinię. Ale przecież wiem, że one są, ale w literaturze…? To po co byłaby potrzebna? No właśnie takie rzeczy są niby nieważne lub nie wolno o nich mówić, ale nie mogę się powstrzymywać. Bo można w ten sposób powiedzieć więcej.
W jednym z opowiadań padają słowa: „Skrócę̨ ci włosy po powrocie. (…) A ja bym może nawet i wrócił, ale zasiedziałem się z grabarzami i tak sobie pomyślałem, że to jest prawdziwe życie, a nie tamto”.
Mam wrażenie, że ten motyw pojawia się również w innych Twoich książkach.
Prawdziwego życia?
Tak.
I co ja mam odpowiedzieć? Prawdopodobnie są to jakieś nie do końca uświadamiane obsesje, fobie albo coś takiego. Ucieknę od pytania. Życie pisarza jest nudne. Pisarze zwykle cierpią na brak doświadczeń, ale przecież robienie literatury z własnych przeżyć jest tylko jedną z bardzo wielu możliwości lub strategii pisarskich. Obawiam się, że w większości przypadków, to może być ślepa uliczka.
Mnie ciekawią bohaterowie w momencie przemiany, kiedy nagle stwierdzają, że sposób w jaki do tej pory żyli, chociaż wydawał im się świetny, właściwy i jedyny, wcale nie jest tym najlepszym albo właściwym. Akurat w tym opowiadaniu bohater wraca po wszystkim do swojego życia, ale ma taką chwilę oddechu, robi coś, czego by normalnie nie zrobił. Życie rzuca go w sytuacje, w których trudno się znaleźć. Tak głęboki kontakt z bezdomnymi, jak jest w tym przypadku, mamy bardzo rzadko. Na pewno dużo więcej on czerpie od nich niż oni od niego, ale potem on wraca do swojego życia, a oni zostają w tym swoim. Ale czy na pewno swoim?
Czyli, jak rozumiem, Twój bohater postawiony w sytuacji, w którą „rzuca go życie”, wraca do swojej roli, ale jednak już trochę inny?
To ciekawe pytanie. Na ile możemy utożsamiać życie z rolą? Może tak czasami jest w mniejszym lub większym stopniu. W dodatku ta „własna rola” bywa zazwyczaj dynamiczna, otłuczona i przeformowana przez różne punkty kulminacyjne, zwroty akcji i inne przeszkadzajki. Może zatem ujmę to tak – ten bohater wraca do własnego życia lub własnej roli po takiej niespodziewanej, wręcz przypadkowej chwilowej odmianie, ale w sytuacji niezmienionej, czyli kiedy ani to życie, ani jego rola się nie przeformowały. Czyli to pytanie o to, czy on sam się zmienił? Czy zmieniło go to dynamiczne spotkanie z bezdomnymi? I być może do tego opowiadania warto byłoby dopisać powieść, żeby znaleźć odpowiedź na nie, ale może niech ją napisze ktoś inny. Wydaje mi się, że odgłos ostrzenia szabel, który pojawia się w zamknięciu tego opowiadania, a który okazuje się brzmieniem własnego oddechu, dobrze oddaje „powrót do własnej roli” jako klęskę i zwycięstwo jednocześnie.
Powiedziałeś, że „życie pisarza jest nudne”, jednak bez dotknięcia pewnych tematów, trudno o nich mówić. Na ile, według Ciebie, należy doświadczać, a na ile korzystać z doświadczeń innych?
O ile jest to pytanie o to, na ile dla pisarza ważne jest doświadczenie, to nie mogę dać jednoznacznej odpowiedzi. W pisaniu wszystko jest ważne lub bardzo ważne, a własne doświadczenia to tylko niewielki element tego wielofunkcyjnego mechanizmu. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Szukanie doświadczeń tylko po to, żeby robić z nich literaturę, wydaje mi się podejrzaną strategią. I chyba wcale nie trzeba przeżyć czegoś, o czym się pisze. Dużo ważniejsze jest znalezienie właściwego sposobu, żeby to dobrze zrobić.
Wciąż się zastanawiam, jak to jest, że w Twoich tekstach…, nie chcę powiedzieć, że treść nie jest ważna, to płynie…
Bardzo mi się podoba, co powiedziałaś. Nie chodzi o to, że treść nie jest ważna, ale tak naprawdę treść nie jest ważna. Literatura to nie jest treść, nie historia, nie to, o czym to jest. To coś znacznie więcej. Treści wszędzie pełno i już nie mamy na nią miejsca.
Nie wiem dokładnie, co robię, że to płynie. Ale to się chyba bierze stąd, że literatura mnie połknęła, jak byłem jeszcze w podstawówce albo w liceum. Pamiętam, że właśnie największe wrażenie robiły na mnie te książki, gdzie nie ma samej opowieści, tylko ona ciągnie jeszcze coś ze sobą, jakiegoś ducha. Literatura to nie są same zdania, tylko w tych zdaniach jest coś, co żyje. Nie mogę powiedzieć, że świadomie dążyłem do tego, żeby w ten sposób pisać. Pisanie, według mnie, polega na wprowadzeniu się w taki stan, kiedy się jest tak bardzo głęboko w tekście, że już się nie jest w tym tekście. Ten tekst przestaje być tekstem, ciągiem zdań, tylko jest jakąś przestrzenią, to chyba na tym to polega… To taki intymny kontakt z czytelnikiem, że już nie ma pisarza, nie ma książki, jest tylko to coś, co się samo nabudowuje i płynie dokądś, dobrze wyznaczonym korytem.
Czyli takie przenikanie świata pisarza i odbiorcy?
Nawet nie. Nie ma świata pisarza, nie ma świata odbiorcy. Jest właśnie TA przestrzeń, której nie ma nigdzie na mapie, ona jest niematerialna, a jednak jest i to właściwe tylko w momencie lektury. Literatura bierze się z prawdziwych emocji, które wyzwalają się w czytelniku i on może płynąć przez te zdania, akapity, przez tę opowieść.
Sam nie wiem, jak to jest. Niby sporo wiemy o tej relacji między pisarzem, narratorem i odbiorcą. Teoretycznie jest to opracowane bardzo dobrze w różnych wariantach, ale jak tego doświadczamy, to ta cała teoria okazuje się czymś sztucznym. Można się nauczyć pisać powieść, mieć wszystkie narzędzia i nie zawsze wyjdzie z tego coś dobrego, a można czasami napisać ją bez przygotowania teoretycznego i jest tam właśnie coś, co powoduje, że w czytelniku rodzi się potężna przestrzeń. I kiedy zamkniemy książkę, ona kurczy się, kurczy… i czasami umiera zupełnie, a czasami zostaje w nas jakiś drobiazg, ślad. To nawet nie chodzi tylko o literaturę. Ooo! Zobacz, to najlepiej widać po wyjściu z kina, kiedy wychodzimy z dobrego filmu, też mamy coś takiego. Mija pół godziny – jedziemy tramwajem, mija godzina – jemy kolację i to robi się coraz węższe, tak karleje, karleje… Ale po niektórych filmach coś zostaje na zawsze.
– Wiesz, co to jest śpioch? – zapytała mnie kilkuletnia dziewczynka, dłubiąc palcem w kąciku oka.
– Tak, to taka wydzielina, która…
– Nie! – przerwała autorytatywnym tonem – To sen.
– Sen? – zapytałam zdziwiona.
– Tak. Robi się coraz mniejszy, malutki i robi się z niego taka kuleczka, a potem wypada z oka.
– I tak jest chyba ze wszystkim – pomyślałam.