Piotr Gajda: Po rozgadanych, tematycznie zunifikowanych utworach z tomu Wierszy dla koleżanek oraz obszernym poemacie Jem mięso proponujesz czytelnikowi wiersze znacznie krótsze, które na użytek naszej rozmowy nazwałbym egzystencjalno-sentencjonalnymi. To lekka korekta poetyckiej strategii, czy zwyczajnie w wieku lat czterdziestu „zdziadziałeś”, zmęczyłeś się życiem i zaczynasz na sposób liryczny wypluwać z siebie stan, w którym orientujesz się, że wciąż żyjesz, głównie po tym, że wszystko cię boli?
Rafał Gawin: Zło czai się wszędzie. Każdy nosi w sobie wewnętrznego dziada, choć oczywiście chciałby dziecko. Wszystko mnie boli po Wierszach dla koleżanek, ponieważ taka była ich natura: odbijały (po)życie w krzywym zwierciadle, które pękało przy lekturze i kaleczyło zwłaszcza ich autora. Niczym nieśmiertelny kicz, kicz końca. A nawet nie miałem czterdziestu lat! Nie piszcie erotyków. Nie zmieniajcie diety, jeżeli jedyną przyczyną jest miłość. W ogóle żyjcie, zamiast pisać, tyle mogę powiedzieć z perspektywy i tyle zaoferuję w Zdaniach bez wypadku i żadnego trybu, które ukażą się zaraz po Ofercie bezzwrotnej, niejako w charakterze podsumowania daremności całego mojego siedmioksięgu (nie licząc przeddebiutanckiego arkusza). Oferta… to ostatnia pozycja, która może coś zmienić, nie zmieniając zupełnie niczego. Dalej już tylko pustka.
Serio, natomiast, to strategia kojarzy mi się z biznesem, a ja nie lubię się sprzedawać. No, ewentualnie w książkach i wyłącznie osobom, które rzeczywiście tego – mnie – chcą. Wolę się oddawać, choćby w komis. Ale to wszystko w ramach wygodnej niszy. Jednak, coachingowo wychodząc poza strefę komfortu, lubię się oferować poza poetycką bańką, która dla mnie już pękła.
Ale za to na „lekką korektę” mogę się zgodzić, nawet i, stereotypowo, kursu. Zwykle dokądś zmierzam, eksploruję kolejne kwadraty tkanki miejskiej w poszukiwaniu pokemonów. Tak sprawiam, że mój wewnętrzny dziad dziecinnieje. Tak trzeba żyć. Ciężary niech będą podnoszone w interpretacjach!
Wspomniałem o lekkiej korekcie strategii, ponieważ nadal w twoich wierszach jest mnóstwo ironii, a zwłaszcza autoironii. Stanowią one główną bazę twoich poetyckich dywagacji. Świat podmiotu lirycznego w Ofercie bezzwrotnej jest absurdalny. W zasadzie traktujesz go jak palimpsest; „A jeśli to wszystko wynika z cytatów,/ nie zapamiętasz, kto był autorem (…)”, tak o tym piszesz. Kto kryje się za autorem twojego nowego tomu, i kogo cytuje?
Z (auto)ironią się urodziłem i pewnie z nią umrę. Nie uda mi się jej stępić, zresztą nawet nie wiem, czy dysponuję odpowiednimi do tego środkami albo czy w ogóle tego chcę. Wolę, gdy samo się pisze, nawet jeśli później mnóstwo zmieniam, kreślę i przywracam (a potem zmieniają, kreślą i przywracają osoby redaktorskie, jawne i typu ghost). Nie uda mi się jej zdrapać, jak trafnie zauważyłeś – zawsze spod spodu wychynie kolejna (auto)ironiczna warstwa.
Autora książki kryje osoba po przejściach, które wciąż się nie kończą. Szuka, poza literaturą, ale nie znajduje. Czego? Gdyby wiedziała, przestałaby pisać. Miłości? Następne pytanie proszę. Coraz mniej ma do powiedzenia od siebie, ponieważ coraz mniej w przestrzeni kulturalnej, literackiej i medialnej tego „od siebie” istnieje. Cytat to ostatnia możliwa instancja własnego głosu. Zresztą zobacz, skąd się te cytaty biorą. Absurd będzie gonił absurd, ponieważ na tym polega logika bycia na tym świecie (powtórzenie zamiast podwójnego potwierdzenia). Gdy innego świata nie będzie, a „gdzie indziej” to co najwyżej zmiana dekoracji. Skok w bok, niezależnie od progu wejścia, pogłębionej lektury nawiązań. Tymczasem stawiam na wyrównywanie nierówności, również w dostępie do kultury, a w szczególności do wiersza. Antyfasadowość, serce i mózg jako jeden organ. Takie czułe narracje, bliskość i szacunek są mi bliskie: cytujcie się tak, jak ja was zacytowałem.
Skupmy się więc na cytatach. W wierszach z Oferty bezzwrotnej są wszechobecne. Cytujesz m.in. Alberta Einsteina, Ryszarda Petru, Vladimira Nabokova, Jerzego Jarniewicza, Józefa Glempa i wiele innych postaci literackich, historycznych, politycznych i medialnych. Wykorzystujesz słowa wypowiedziane przez całą gamę niekiedy zupełnie zaskakujących person, jak np. Antoni Macierewicz. Bywa, że już sam cytat inicjuje wiersz, natomiast treść cytatu organizuje puentę. Czy cytat i ta jego funkcja, którą stanowi wskazywanie na określony kontekst, jest dla ciebie ważna i nadrzędna, organizuje ci przestrzeń wiersza?
Bywa, że cytaty są zmienione, wypreparowane i przypisane fikcyjnym postaciom tudzież awatarom (takim jak np. Święty Mikołaj). A treść wiersza stanowi cytat, tyle że nieoznaczony, bo nie da się strukturalistycznie wyodrębnić wszystkich cudzych fragmentów w rzeczywistości pełnej szumów, trzasków i refrenów, które powtarzane w nieskończoność niejako przechodzą do domeny publicznej (tutaj nie podam przykładów, zachęcając do drobnego wysiłku poznawczego). To nie takie proste, gdy z puentami również dzieją się różne rzeczy. Jakie? Proszę sobie wyobrazić i łączyć kropki, nawet jeśli to paski: co ma wspólnego Jerzy Jarniewicz z Albertem Einsteinem, a Józef Glemp z Ryszardem Petru? No właśnie. Wielki wóz, a pod wozem koniom lżej.
Jakie więc jest natura tego pytania? Ciężko mi się skupić, gdy liczba odniesień sprawia, że chcę znowu wszystko roznieść niczym doręczyciel-dręczyciel, który przestał pukać, bo to przemocowe. Ale… nie pozwól mi się tak rozpędzać, ponieważ w zamierzeniu ma to być książka wyciszona, kontemplacyjna i, jednak, pozaśrodowiskowa. Jeśli wiersze o tak skromnej objętości nie wybrzmią same, to tym bardziej ani ja, ani ty, ani nawet Jacek Bierut im nie pomoże.
Twoi czytelnicy, redaktorzy i wydawcy zdają sobie sprawę, że nie ma dla ciebie żadnych świętości czy tematów tabu. Znany jest przypadek, w którym redaktor jednego z twoich poprzednich tomów, już po wykonaniu pracy, postanowił wycofać nazwisko ze stopki redakcyjnej. W jaki sposób, jaką miarą ogarniasz subtelną granicę, która przebiega gdzieś pomiędzy kąśliwą, odważną negacją autorytetów czy obyczajówką a wierszami mentalnego Janusza z sumiastym wąsem?
Tak, to był Piotr Grobliński. Ze strony redakcyjnej Zachodu słońca w kurwidołach (Łódź 2016) wycofał się z przyczyn osobistych, dlatego przyjął tam pseudonim „XX”. Wykonał kawał dobrej roboty, za co jestem mu wdzięczny i nie żywię urazy – sam figuruję na analogicznej stronie w jego wciąż najnowszym zbiorze wierszy Karma dla psów (Łódź 2018). I niech tak zostanie. Karma wróciła.
Jednak niezmiennie wychodzę z założenia, że tak jak nie istnieją słowa, które nie pasują do wiersza albo których nie wypada w nim używać, tak samo nie powinny istnieć w poezji i szerzej – w literaturze i kulturze ogółem – sfery tabuizowane, przemilczane, omijane z przyczyn światopoglądowych, religijnych, orientacyjnych czy rasowych. Wręcz przeciwnie – to w wierszu jest na nie najwięcej miejsca; wiersz się nimi karmi i na nich fundamentalnie bazuje. Bez nich staje się opisem widoku za oknem lub zeszłorocznego śniegu.
Tymczasem pogoda, chyba, interesuje mnie najmniej; nie tylko dlatego, że to od lat ulubiony temat osób poetyckich, nawet tych parających się pisaniem w ramach świeżych i prężnych nurtów eko. Bez nazwisk! Zajmuje mnie szersza perspektywa – metafizyczna i kosmiczna. Bez bytów nadprzyrodzonych, ponieważ sam człowiek jest wystarczająco ciekawy, zwłaszcza w erze swojego upadku. Jem mięso, więc wyczuwam najokrutniejsze smaki.
Wieść gminna niesie, że twoja poprzednia książka, Wiersze dla koleżanek, nie doczekała się nawet jednej recenzji. Czy dla poety takiego jak ty, świadomie wybierającego dla pisarskiego dłuta mało szlachetne, „brudne” toposy poetyckie, brak recenzji jest w ogóle jakąś ujmą, czy raczej towarzyszy mu utrwalona świadomość tkwienia przy autorskiej konsekwencji?
Wiem, że nic nie wiem. Wolność, równość i masturbacja. Życie jest ciężkie. Mogę brudzić (się) do woli, ponieważ to najbardziej ludzkie, a ja nie wstydzę się mojej antopocentryczności (jeden wiersz dedykuję Psu, ale to przecież pseudonim upadłego psychofana używek). Mogę wymyślać hasła, które pozostaną głośne wyłącznie na ekranie. Na puszczy, w uwolnionym sądzie, wokół podpór demokracji, która nigdy nie wróci do pierwotnej czystości. Zresztą to też mrzonka. Jak wygląda poród?
Otrzymałem, drogą prywatną, ponad dwadzieścia minirecenzji, impresji, uwag i relacji z lektury Wierszy dla koleżanek. W przeważającej większości entuzjastycznych. To dla mnie najcenniejsze, zwłaszcza w przypadku tak intymnej książki.
Krytycy niech sobie dłubią gdzie indziej. Sam bywałem krytykiem, więc znam ten ból: trzeba wiele rzeczy zgrać i dopasować, by zgadzała się teza, wynikająca z aktualnie modnego prądu filozoficznego i wymyślonego poetyckiego, jak ostatnio – absurdalnie – szalamunizm. Kilka osób odkryło poetę obecnego w dyskursie od czasów sprzed ich narodzin i zaczęło się inspirować. Czy to od razu jest istotna, z punktu widzenia historii literatury, tendencja? Czy raczej próba stworzenia fundamentu pod naciąganą myśl krytycznoliteracką; łatwe argumenty, żeby rządzić i dzielić w jakiejś części pola poezji? Niezainteresowani zjawiskiem mogą nawet nigdy o nim nie usłyszeć – i tak to się kręci. A MLB wielkim poetą jest, niezależnie.
Z wieczorami autorskimi podobnie – trzeba je sobie samemu organizować, a i tak ciężko się przebić przez coraz silniejsze korporacje agencji literackich. Jako wolny strzelec wolę jednak być prostytutką przy drodze w dowolnym kierunku niż w dusznym i szczelnie obsadzonym gmachu instytucji burdelu. Mniej klientów, za to wszyscy jakby bardziej podnieceni. Tylko trzeba uważać, by wewnętrzny chłopiec-starzec się w tym za długo nie pławił. Czujność ponad wszystko, konsumowanie dystansu, jak mawiał mój pierwszy przemocowy instruktor nauki jazdy. Jazd nauczyłem się więc gdzie indziej.
Każdą książkę wydawałeś dotąd w innym wydawnictwie. Dlaczego?
Ponieważ taki mam plan. Kurwa, sprytny. Wydawałem i zamierzam wydawać, dopóki będę potrafił coś napisać i znajdzie się ktoś, kto to opublikuje. Licząc arkusz, kolejną po Ofercie… książkę, i biorąc pod uwagę fakt, że za debiutanckie Wycieczki osobiste / Code of Change odpowiadały dwa podmioty, to już dziewięć oficyn; chronologicznie: Biuro Literackie (wtedy Wrocław), Off_press / Zeszyty Poetyckie (Londyn / Gniezno), Kwadratura (Łódź), Raymond Q. (Skierniewice), Convivo (Warszawa), Własny Sumpt (Justynów), J (Wrocław) i Biblioteka Śląska (Katowice). Nie jestem, jak widać, konsekwentny w zmianie miejscowości – po latach wróciłem do Wrocławia; choć, przecież, to był wcześniej tylko arkusz, a i Biuro Literackie, po drodze, zaliczyło już dwie przeprowadzki. Cztery z wymienionych wydawnictw zdążyły przestać istnieć. Wrocław wciąż mi się nie znudził.
Ponadto, taka ruchliwość stwarza mi pozory niezależności i daje poczucie bezpieczeństwa na tym dziwnym i bezdusznym rynku, a raczej jego braku. Z nikim nie jestem związany, mogę skakać z kaktusa na kaktus, bo przecież to nie są kwiatki.
Jesteś postacią organizującą łódzkie środowisko poetyckie, sam się z niego wywodzisz. Tego rodzaju pochodzenie to dobre „papiery” na środowiskową przyszłość?
W Łodzi aktualnie chyba nikt nie ma papierów na „środowiskową przyszłość”. Wszelkie środowiska czy grupy literackie upadły, zalążki nowych się nie utrzymały. Nie ma już „Arterii”, za co współodpowiadam, więc biję się w pierś. „Tygiel Kultury” dogorywa, od 2012 roku nie mogąc znaleźć nowej formuły. I wątpię, żeby znalazł, choć – znowu – mówię to jako osoba, która po części odpowiada za jego zawartość, a więc zaistniałą sytuację. Niezmiennie prowadzę warsztaty literackie, ale ludzie uczestniczą w nich zwykle do debiutu albo problemów z jego wydaniem (ten drugi przypadek dotyczy, oczywiście, prozaików, na co też jeszcze nie znalazłem formuły obronnej tudzież tarczy). A przecież mamy kilkadziesiąt czynnych i aktywnych osób poetyckich, licząc też wybrane miasta województwa. Dom Literatury w Łodzi, w którym lubię pracować, ma papiery (i ekrany) na to, żeby stawać się mekką dla tego środowiska. Jednak, dotychczas, w sposób ciągły i tutaj nie udaje nam się niczego środowiskowego zbudować. Znowu mógłbym się biczować, tylko pozostaje zadać sobie pytanie: czy wszystkim muszę zajmować się jednoosobowo? Prowadzę serie wydawnicze, można powiedzieć, że – w ramach SPP Oddziału w Łodzi – mam w stajni ponad setkę osób autorskich. Chciałbym wszystkie dopieścić, wypromować, każdemu z osobna pomóc, a najczęściej udaje się administrować i rozsyłać egzemplarze, ewentualnie asystować przy coraz rzadszych spotkaniach autorskich. Tutaj sama akcja już naprawdę sporadycznie rodzi reakcję.
Potrzebnych byłoby więcej osób, które chciałyby to dźwigać, (re)animować za każdym razem, gdy zajdzie taka potrzeba (a utrzymywanie środowiska to nieustanna praca, zawodowa i towarzyska). Takich jak nieodżałowany Zdzisław Jaskuła. Czy Andrzej Strąk, teraz poważnie nieobecny, którego nodze fantomowo dedykuję jeden z wierszy; w ogóle jego sposób chodzenia był kultowy, odwzorowywał wręcz pracę u podstaw z osobami literackimi. Trzy kroki do przodu, jeden w tył, dwa w bok, jeden do przodu, dwa w tył, zatrzymanie i silna gestykulacja, przy bezustannej mowie sensu stricto i ciała. Swoisty taniec godowo-chocholi, ostatni taki zajazd w Polsce. Zadzwońcie do niego, jeśli możecie.
Wracając do meritum: gdzie znaleźć takie osoby, które byłyby zdolne poświęcić się nieswojej sprawie, żeby potem za to zbierać razy? I tak, masochistycznie, latami? Ale zmieńmy temat: premiera książki to jeszcze nie powód, by narzekać, marudzić i szukać dziaderskich usprawiedliwień.
No właśnie, bez „usprawiedliwiającego dziaderstwa”! Nawet jeśli zgodnie z tytułem naszej rozmowy żadna reklamacja nie będzie uwzględniona. Może właśnie dlatego nie dostrzegam w Twoich wierszach próby wyreklamowania się z powinności wobec codziennego życia za pomocą „choroby zawodowej” poetów – depresji. Jak inaczej przepracowujesz ból egzystencjalny, że jest on potem w Twoich wierszach (bo mimo wszystko jest) jedynie „płaczem dzieci z innej parafii”?
Zaburzenia depresyjne to poważna sprawa. Nie potrafiłbym się z nimi identyfikować w ramach jakiejś poetyckiej kreacji – to dopiero byłoby słabe. Aż się polałem kawą, ostatnio moją prawie jedyną używką. Ból egzystencjalny to osobna kategoria, spoza systemu zaburzeń, choć – masz rację – bardzo często bywa z nimi utożsamiana. Niesprawiedliwie. Występuje prosta zależność: żyję, dopóki mnie boli, więc piszę, dopóki mnie boli. Tylko to nie żadne życiopisanie, to bardzo brzydkie słowo. To co najwyżej jeden z mniej lub bardziej skutecznych sposobów na ból.
Do końca studiów, z przyczyn katolickiej indoktrynacji w rodzinie, parafia była dla mnie drugim domem, narzuconą bezpieczną przystanią, wdrukowanym na siłę uzasadnieniem zła tego świata, będącego mrzonką w obliczu wiecznego zbawienia czekającego po śmierci. Ja pierdolę. Tak samo siostra od religii w podstawówce powtarzała: „Jeżeli coś cię boli, ofiaruj to cierpienie Jezusowi. On cierpiał za nas wszystkich, a nasze cierpienie jest wobec jego cierpienia niczym”. A potem jeszcze Radio Maryja z Rozmowami niedokończonymi o sektach (jak się bałem, że mnie porwą i zaprogramują!), o tajemnicach fatimskich (jedna, według rozgłośni, mówiła o trzech dniach ciemności i deszczu ognistym, gdy 15 sierpnia przypadnie w niedzielę; a przypadał właśnie w 1993!), o zagrożeniu używkami, pornografią i seksem. Byłem tym złem nieźle przebodźcowany, zbierając pierwsze piątki i zasuwając na roraty z misternie wyciętym przez matkę lampionem. A jeszcze dochodziły burze, podczas których, zwłaszcza w domu działkowym, babcia leżała krzyżem i mówiła różaniec, do którego zmuszała wnuków, bo inaczej uderzy piorun i umrzemy w płomieniach.
Długo się z tego wyzwalałem. „Inna parafia” nie może więc być u mnie metaforyczną konstatacją – pozwolę sobie sparafrazować mistrza a rebours, Adama Zagajewskiego – że prawdziwe zło jest gdzie indziej. Płacz dzieci nie wiąże się wyłącznie z pedofilią. Już abstrahuję od sztucznego popisowego podziału. Dorosłe dzieci mają żal za kiepski przepis na ten świat w tym nieszczęsnym kraju monumentalnego papieża i związanej z nim żółci. „Inna parafia” tego samego kościoła, który miał być ogółem ludzi, a stał się ogółem ich bólu, to każda parafia, która rości sobie prawo do człowieka chrzczonego i traktuje go niczym tanie piwo, które najchętniej wychla, nawet jeśli potem miałaby wyłącznie wymiotować. Czyli każda parafia, bo to jeden Kościół, jeden wielki wrzód na dupie Wszechświata, tego Wszechświata. Dlatego w tych wierszach tyle tęsknoty za inną, innym, innymi.
Praca toczy się dalej, choć nie zmieniają się podstawy. Część z niej przerzucam na osoby czytelnicze, bo na tym polega współdziałanie przy wierszu, który jest generatorem znaczeń. Choćbym był najprecyzyjniejszy w tym języku, nigdy nie powstrzymam innych, również najbardziej absurdalnych interpretacji.
I właśnie zastanawiam się, jaki stosunek do czytelników i wyzwań stawianych przed współczesną poezją (przez nieistniejący rynek poezji i równie nieistniejący obieg krytyczno-literacki) ma poeta, który pragnie, by wiersz „pracował na czyjąś korzyść”?
Życzliwy, empatyczny, wyrozumiały, a nawet poligamiczny. Stosunki, w moim przekonaniu amatorskiego badacza, mogą być przerywane i ciągłe. Wierszy dotyczą raczej te pierwsze – ile można zajmować się jednym tekstem w morzu innych, równie na dłuższą metę nieistotnych? Ale, znowu, igramy z wujostwem. Wujostwo, będąc białym mężczyzną raczej hetero, należy w sobie możliwie najskuteczniej przekroczyć. Odciąć mu tlen i inne pożywki. Ale nie da się go całkowicie wyeliminować (dziękuję ghost redaktorce za starania!), można ograniczyć do niegroźnych objawów w ramach imienin cioć tudzież rodzinnych pogrzebów bez suto zakrapianych styp. „Wiersz z wąsem ma jedną twarz:// seryjnego wuja, którego trudno w sobie/ uśmiercić”.
Praca wiersza to moim zdaniem jego kluczowe zadanie, o czym wie nie tylko Kacper Bartczak. Wiersz nie musi z tego powodu być organizmem, maszyną, zorganizowaną strukturą czy inną sub/SUV-kulturą. Niech okaże się po prostu zdaniem, czym zresztą zajmuję się w następnym poemacie składającym się z 444 zdań i ilustracji. Dlaczego liczby są ważne? Pisząc Jem mięso, nie zauważyłem, że tytułowa fraza, biorąc pod uwagę okładkę i strony redakcyjne, pada 444 razy. I zaczęło się odliczanie. Tutaj, natomiast, występują trzy oczka. Choć nie bezpośrednio – z racji poprzedzenia każdej części dwoma mottami, w tym w przypadku jednej z udziałem wiersza zamiast motta. Ale z tego nic nie będzie wynikać bez dodatkowej roboty przeznaczonej dla wiersza, wierszy pracujących w skrajnych warunkach zespołowo.
Korzyść to gra o sumie zerowej: coś otrzymujemy, ale też coś musimy poświęcić. Liczba mnoga nie jest tu uprawniona, ponieważ zwykle te procesy dokonują się indywidualnie. Zresztą z tego błędu czerpie się przekonanie o podwójności w bliskiej relacji, a to co najwyżej gorzej lub lepiej pomyślana wzajemność eg. Super mogą się okazać jedynie chwile. I taką chwilę stanowi lektura zwłaszcza krótkiego tekstu. Tyle mogę uczciwie zaoferować. Resztę proszę sobie wziąć, nie reklamując, ponieważ nie dysponuję niczym, co mógłbym dać alternatywnie. W poezji alternatywa wiąże się z opacznie rozumianą precyzją.
A korzyść, bez pracy i precyzji, traci sens. Można potańczyć, pośpiewać, nawet bezrefleksyjnie porecytować. Ale wiersz, słusznie idealistycznie, ominie te aktywności i zaczeka na lepszy czas. A raczej: lepsze momenty. Choćby Kraina Czarów miała się okazać zwykłą dziurą, jak w najlepszych utworach Krystyny Miłobędzkiej.
Po lekturze Oferty bezzwrotnej mam wrażenie, że zawarte w książce wiersze układają się w trzy bloki tematyczne. Jeśli mam rację, czy każdy z nich zaanonsujesz jednym zdaniem? Zgodzisz się na taki bryk do lektury?
Tak się układają, ponieważ tak je uporządkowałem podczas kolejnej przedwstępnej redakcji. Zanim wiersze nabrały ostatecznego kształtu dzięki bardzo trafnym uwagom Jacka Bieruta i Grzegorza Hetmana. Ale te trzy plany również się przenikają, czerpiąc z innych porządków (redaktor Bierut nazwał to burdelem, a ja popieram publiczny wymiar usług); nie tylko dlatego, że to wiersze z lat 2012–2024, czyli pisane też równolegle lub prostopadle do czterech książek, jakie wtedy wydawałem.
To swoista nieświęta trójca w obliczu uwolnienia się podmiotu od nachalnej metafizyki i bogoojczyźnianego stosunku do ciała jako mięsa. Pierwsza część jest najbardziej polityczna, dlatego autotematyczna (z perspektywy pisania), wręcz egzekucyjna: „Śpisz jak kamień/ luźno porośnięty mchem”. Druga próbuje okiełznać uczucia i ich braki, redakcję braków: „Ale przynajmniej uczesz się na cudzych błędach”. Trzecia wadzi się ze środowiskiem i jego (nie)możliwymi końcami: „Tylko żeby zgasić światło,/ musisz być pewny,// że jesteś ostatni”.
Czy coś pominąłem? Nie potrafię jednoznacznie prowadzić za rękę – zbyt wiele intymności i miłości mieści się w tym geście zrozumienia i poddania biegowi, czy raczej spacerowi, wydarzeń.
Co jeszcze chciałbyś powiedzieć przyszłym czytelniczkom i czytelnikom Oferty bezzwrotnej, czego nie miałeś odwagi powiedzieć w tych wierszach?
Nie mam odwagi nic więcej dodawać. W moich wierszach, jak zwykle, mieści się wręcz za dużo. Jeśli, oczywiście, znajdzie się śmiałkini, która podąży tą ciemną doliną, gdy moje podmioty będą przy niej. Mnie niekoniecznie sprzyjały, ale przecież nie mam im tego za złe.
.
.
Książka dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/rafal-gawin-oferta-bezzwrotna-15999759374
.
.