Wielki ping-pong. Dominik Bielicki

Sprawy na płask
Z Dominikiem Bielickim o „Wielkim ping-pongu” rozmawia Piotr Janicki

Piotr Janicki: Czy pierwszy wiersz Wielkiego ping-ponga jest czymś na kształt tematycznego streszczenia książki? Nie pasują mi słowa „pożegnałem się” (chociaż ich eschatologiczne działanie osłabia zwyczajowe użycie w scenach przed wyjściem), ale już trzy następne i ostatnie wersy, w których wziąłem „tyle ciastek / ile tylko byłem w stanie unieść / tak żeby się nie dotykały”, jak najbardziej.

Dominik Bielicki: Streszczeniem – nie, ale na pewno ten wiersz odnosi się dwuznacznie do jednego z najważniejszych momentów historii snutej w książce – do rozstania z ludźmi, z którymi spędzałem większość czasu w dzieciństwie. Chodziłem do szkoły koło ich domu, tam było moje podwórko, tam się stołowałem i odrabiałem lekcje, a często także nocowałem. Trudno o tym mówić, bo język polski nie ma dobrego odpowiednika słowa „rodzice” dla babci i dziadka (słowo „dziadkowie” jest leksykalnym koszmarkiem). Trudno wskazać miejsce, ponieważ ten dom został wkomponowany w wieżowiec, budynek nie istnieje już samoistnie, a przecież nie można też powiedzieć, że go nie ma, co przynajmniej wniosłoby jakiś patos. Trudno opisać rolę, jaką odegrała w moim życiu para staruszków urodzonych przed Wielką Wojną. Wcale się z nimi nie pożegnałem. Wydaje mi się, że zostałem przy ich starym, owalnym stole zastawionym ciastkami, tymi gwiazdkami z marmoladą i tymi prostokątnymi. Jeżeli czasem stamtąd odchodzę, to po to, żeby przenocować „w domu” i pobawić się nowoczesnymi amerykańskimi zabawkami.

PJ: Prostokątne ciastka, to klawisze? Lukier na nich był drogocenny… Moje pytanie jest też o, hmm, coś na kształt deklaracji twórczej. Usuwasz ze swoich wierszy elementy nadwyżkowe; w poszczególnych frazach, obrazach nie widzę nic, co miałoby stanowić o różnicy między nimi. Nie naciskają na siebie, żadna nie wydaje się ważniejsza, wcześniejsza, fundamentalna. Stoją właśnie tak, „żeby się nie dotykały”.

DB: Te wszystkie ważności, nadrzędności i fajności – to jest domena dorosłych, rodziców. Wnuczkowie i babcie mogą tylko od czasu do czasu coś podsłuchać, uszczknąć. Zostałem w tym punkcie, chociaż dorośli są dziś młodsi ode mnie. Myślę, że nierówności między zdaniami biorą się z nierówności między słowami, a te z kolei biorą się od pewnego czasu głównie stąd, że ktoś chce być z fajniejszymi, a nie z mniej fajnymi: jeść tofucznice, całować prałata. Ponieważ zostałem tam, gdzie zostałem i nigdy nie było mi dane dostąpić rozeznania w dorosłych fajnościach, pozostaje mi chyba utrzymywać sprawy na płask. Oczywiście trzeba czasem interweniować, żeby mi jedne słowa nie wyrastały nad inne, ale to jest zajęcie ożywcze jak praca w ogrodzie. Jeżeli na końcu wszystkie zdania wydają się równe, to dlatego że te ze zbyt dużą zawartością gazów szlachetnych zostały celowo obciążone jakimiś starymi szpargałami.

PJ: A czy umiejętne (utrzymujące sprawy na płask, o ile nie zmieni się twoja metoda) balansowanie na równoważni może wymagać od ciebie w przyszłości większych umiejętności? Drugie pytanie jest o to, że coś chyba jest?, powinno być? w podłożu twojej twórczości, co jest ważniejsze, nadrzędne, co nasyca wiersze siłą? Czy nie (więc trzecie pytanie) i czy według ciebie kwestia mocnego wiersza leży wyłącznie we właściwym doborze składników?

DB: Wydaje mi się, że będę musiał zmienić metodę z tego prostego powodu, że się starzeję i w pewnym momencie nie zdołam utrzymać się tak blisko pulsu, że po prostu stracę słuch na bieżączkę, i ta wirówka mód i dystyngowanych atrakcji przemieli mnie i wypluje. To raczej nieuniknione, dlatego właściwie cały czas staram się zmienić metodę. Nie wiem co prawda, co jest dalej, nie widzę wyraźnie tej nowej metody. Raczej nie sądzę, że mógłbym dołączyć do dorosłych, ale może mógłbym znośnie zdziwaczeć. Tekst musi stawiać opór, ale myślę sobie, że fajnie by było, żeby go stawiał w innym miejscu. Tak jak człowiek z anginą myśli sobie, jakby to było fajnie, gdyby pobolał go trochę, dajmy na to, brzuch zamiast gardła. I tu przechodzę do drugiego pytania: oczywiście u podłoża są emocje. Wiersz bez emocji nie pojedzie. Mimo że czasem zdaje się ich pozbawiony, to przecież coś tam się ćmi, na pograniczu odczuwania. Choćby wiara w istnienie świata. Górnolotne określenie, ale emocja mała, prawie zerowa, z rzadka przebijająca się – kiedy na przykład kończy się chodnik przy nowym ekskluzywnym osiedlu albo dzwoni do nas robot.

PJ: O jakiego rodzaju wierze mówisz? To mnie ciekawi, bo sam nie postrzegam jej jako wahania, pytań/nia, a jako wiedzę, tylko że taką przedracjonalną, to znaczy: doświadczam świata.

DB: Mam na myśli poczucie nierzeczywistości. Poczucie, że rzeczy dzieją się nie do końca naprawdę, że sprawy są nie za bardzo ważne; że można je zignorować; że to, co dziś pilne, do jutra się samo rozwiąże albo zniknie, a to, co dziś oczywiste, jak wspomniany chodnik, jutro zostanie uznane za wyszukany luksus, fanaberię, a w ogóle to nigdy tego przecież nie było, no może za komunistów, a to nawet gorzej. I na to się kładą przebłyski, że świat jednak jest, że nasze czyny mają konsekwencje, koledzy o nas myślą, skarpetki się kończą, awarie eskalują. Że za awatarem przedstawiającym sportsmena na rowerze skrywa się z krwi i kości menedżer, który napisze w końcu w komentarzu pod przypisanym do nas zgłoszeniem usterki: „any progress”? Ponieważ coś się naprawdę wysypało i ludzie naprawdę nie mogli zapłacić paypalem za kawę z automatu. I to, że się jej nie napili, że transakcja nie została zaksięgowana, nie znaczy, że nie istnieją, przeciwnie, istnieją i są już nawet lekko wkurwieni.

PJ: Dawno temu napisałeś wiersz zaczynający się słowami (mniej więcej): „Szukam mistrza, który pomoże mi zapanować nad emocjami”. Jednak dziś mówisz tak, jakbyś trochę nie żył i nie tak wyglądało twoje panowanie…

DB: Jestem kłębkiem nerwów, ale żyję i to, że tak powiem, jak cholera. W końcu własne istnienie to jedna z ostatnich rzeczy, w jakie wątpią jednostki nerwowe. Myślę, że gdyby świat trzymał się trochę mocniej, to może i ja mógłbym żyć trochę mniej. W końcu praca i tym podobne zabiegi spowodowane troskami codziennymi to niewątpliwe składowe życia. Wydaje się jednak przesadą stwierdzenie, że żyć należy pełną parą, pełną piersią, czy jak to się jeszcze mówi… Podejrzanie często takie moralne zalecenia wygłaszają osoby pragnące nam wynająć skuter wodny lub sprzedać sup. Nie pamiętam tego wiersza, musiałem być już świadomy swojej wątłej konstrukcji psychicznej, tylko chyba niestety przedawkowałem Hermanna Hessego.

PJ: A co miałoby się na świecie rozpierdolić, żebyś poczuł dreszcz? Albo co zbudować?

DB: Dreszcz czego?

PJ: Silnej emocji. Budowczyni, w której jeśli nie jest fajnie, to beztrosko albo ważnie.

BD: W ciągu ostatnich dziesięciu lat urodziła mi się dwójka dzieci, władzę w Polsce przejęła prawica jeszcze durniejsza od tej, która ją sprawowała poprzednio, i wybuchła wojna. Mógłbym teraz wymienić efekty tych zmian, te wzbudzające tkliwość i te wzbudzające grozę. Ale nie czuję się na siłach. W obecnym kontekście wyrażanie takich uczuć równa się grze na emocjach, a tej się nie wybacza. Sprzeciwiam się jednak, żeby prowadzić tego typu rozważania w trybie przypuszczającym. Wiesz, ja może nie do końca wierzę, że rzeczy dzieją się naprawdę, ale mam świadomość, że jeżeli dzieją się naprawdę, to jest to dreszczowiec.

PJ: Sporo w twoich wierszach takich dreszczowców, długotrwałych w przedstawionym uniwersum, a podrażniających intensywnością, np. użyciem najwłaściwiej chwili, frazy, w której człowiek, jakaś historia mrze, dogorywa. Z atmosfery wyczekiwania ponadto strącasz mnie do błyskawicznego finału, w którym królujesz i szaleją, od zawsze szalały we mnie dwie emocje: podziwu dla twojego umysłu i fascynacji nim oraz największej frajdy, z jaką można obczytywać wiersz, wiersz z trwale zainstalowanym HUMOREM. Lecz wobec tego, co mówisz, zastanawiam się, czy sobie tego humoru przypadkiem nie wykładam z naszej dwudziestopięcioletniej znajomości?

DB: Dziękuję za dobre słowo. Może tak być, że projektujesz humor na wiersze z osoby autora, której obraz wyrobiłeś sobie w lepszych czasach. Mówimy w końcu o humorze jako klimacie, humorze napowietrzającym, a nie o przelotnych żartach czy konceptach z gatunku „do śmiechu”, których obecność w tekście łatwo zweryfikować. Humor napowietrzający stwarza bąbel wokół mówiącego, w którym proste zdania brzmią świeżo i przewrotnie. „W takim razie pozwoli pani, że obiorę sobie pomarańczę” – mówi Philip Marlowe do kogoś, kto go zbeształ za smrodzenie papierochem. Rzecz w tym, że oręż w tej postaci nie pojawia się w życiu od razu, a w punkcie, w którym się niejako po raz drugi znalazłem, samemu mając dzieci, jeszcze nim nie dysponowałem. Po ponownym przebyciu tej drogi myślę zresztą, że z psychologicznego punktu widzenia taki żart obronny jest tylko protezą i że dobrze zbudowana osoba powinna sobie radzić bez niego. To, co skłonny byłem brać za skutek psychicznej krzepy, teraz wydaje mi się jej wyrafinowanym surogatem. A także pewnym znakiem czasów i miejsca, efektem dorastania na styku dwóch niekompatybilnych epok. Wiesz, ci wszyscy jowialni bajeranci, szefowie małych firm w plażowych koszulach ze swoją „luzacką” nawijką… Gdybym mógł cofnąć czas, wybrałbym chyba jednak personę stabilnego smutasa. Nie wiem zresztą, czy właśnie tego nie zrobiłem.

PJ: Gdybyś cofnął czas, byłbyś tu (haha). A Kamila pyta: jak czujesz się podczas pisania wiersza?

DB: Tu, to znaczy gdzie? W tym pliku, na Bielanach, czy w Supraślu, bo się gubię? Podczas pisania czuję się oczywiście bombowo, bo otwierają się różne drzwi i świat pełen jest możliwości, których realizacja nie wymaga ani pieniędzy, ani znajomości, ani nawet rowerka woom. Przy czym muszę wyznać, że nie wszystkie czynności prowadzące do powstania gotowego tekstu na ekranie są aż tak ekscytujące, dużo zajmuje kombinowane, poprawianie, skreślanie, obracanie na różne strony, dłubanina przyjemna też, choć bez szału. Mam zwykle kilka, może nawet kilkanaście tekstów rozbabranych, do których wracam, więc piszę w sposób wysoce nieromantyczny. Ale ten moment, kiedy stawia się krok w nieznane, jest wspaniały. W dzieciństwie mogłem tylko marzyć o takiej grze na Atari, w której można odejść kawał w bok i tam coś będzie. Pamiętam, jak w jakimś wyścigu samochodowym chciałem odbić od trasy w pole z nadzieją, że dojadę do jakiejś wioski lub miasteczka z kolorowym ryneczkiem. I moje rozczarowanie, kiedy auto zaryło z daremnym rykiem w rozpikselowaną barierę zaraz za linią pobocza.

PJ: Chcę wrócić do „oporu”, jaki powinien stawiać według ciebie tekst. Czy także czytelnikowi? Jakiego rodzaju opór masz na myśli i jakiego rodzaju teksty? Na wschód od Edenu nie stawia mi oporu, oporu z języka (możliwe, że to kwestia tłumaczenia, ale to już problem angielskiego Steinbecka), jest zupełnie odwrotnie. Pytanie ma związek przyjemnością pisania, o której dopiero co wspomniałeś. Czy potrafisz w Wielkim ping-pongu wskazać wiersze, które szczególnie ekscytowały cię swoimi możliwościami, rozwojem, szarzeniem? Czy w nich leży gdzieś ów potwór z oderwanymi “w” i “t”?

DB: Kiedy byłem na studiach, jeden z wykładowców, wprowadzając pojęcie gradientu funkcji wielu zmiennych, posłużył się taką anegdotą: Zabłądziliśmy w górach, noc zastała nas w lesie. Co robić, gdzie się kierować? Najlepiej – brzmiała rada – iść po gradiencie. Na to nie potrzeba latarki, szlaku ani kompasu, wystarczy opór odczuwany w nogach, wysiłek sygnalizowany przez mięśnie. Gradient, wektor największego wzrostu, zaprowadzi nas najkrótszą drogą na szczyt. Będziemy przynajmniej wiedzieli, gdzie jesteśmy. W trakcie pisania – bo chodzi mi tylko o pisanie, nie o czytanie – podobnie jak w lesie, możemy zasadniczo iść w dowolnym kierunku. Ale dlaczego iść pod górę? Dlaczego nie zbiec w dół albo nie trawersować zboczem, albo wreszcie nie kręcić się trochę tak, trochę tak, jak popadnie? Nie wiem. Chyba nigdy się nad tym się nie zastanawiałem i teraz nasuwa mi się kilka odpowiedzi. Może wpojono mi w osiemdziesiątym dziewiątym, że w życiu musi być ciężko? A może kierunek pod górę sprawia, że idzie się powoli, a warto pisać powoli? A może chcę wejść na górę, czymkolwiek by ona w tej metaforze nie była, żeby się rozejrzeć, w końcu jedną z nielicznych rzeczy, jakie sobie po wierszu obiecuję, jest to, że po jego napisaniu coś się dla mnie zmieni, zdobędę jakieś doświadczenie? Jakby nie było, kluczowe jest, żeby w ogóle zabłądzić i żeby było ciemno. Celowo chwytam się epizodów, które nie za bardzo rokują, jak buszowanie w piwnicy po zmarłych, czy wizyta w instytucie mamy, fikcyjnym zresztą, żeby doprowadzić się do sytuacji, w której nie będzie oczywistej drogi wyjścia. Gdybym chwytał się usankcjonowanych powszechnie momentów inicjacyjnych, mógłbym każdy wiersz kończyć z łatwością słowem o Karolu Wojtyle albo wielkim skoku cywilizacyjnym i demokracji. Dorośli te rzeczy już poustawiali przede mną. Muszę doprowadzić do takiej sytuacji, w której ukończenie tekstu jest prawie niemożliwe; tylko wtedy jest szansa, że ukaże mi się coś ważnego, mojego.

PJ: A co z czytaniem? Wracasz do starych rzeczy? Masz ciekawe nowe? Wybaczasz pisarzom, którzy nie do końca rozumieją, co robią?

DB: Wracam do starych rzeczy, głównie do opowiadań, do Czechowa, Carvera, Iwaszkiewicza, Munroe. Opowiadania są trochę jak wiersze, można je czytać wiele razy, nawet nie potrzeba dużego interwału, żeby zapomnieć, co było. Nie stoi za tymi powrotami jakaś głębsza sprawa, to nie jest tak jak z powrotami do ulic, na których się mieszkało, nie ma w tym sentymentalizmu. Wracam do nich ze względu na nie same, na to, że je bardzo lubię. Gdybym umiał sobie znaleźć coś nowego, co będę lubić tak bardzo, to bym wracał chyba mniej, czytałbym rzeczy nowe. Ale nie umiem. Nie znajduję takich opowiadań. Mam wrażenie, że przeczytałem już wszystkie dobre opowiadania, co na pewno oczywiście nie jest prawdą. Faktem jest jednak, że opowiadania są chyba dzisiaj mniej modne. Gatunek trudny, zekranizować się nie da, i w dodatku trzeba mieć kilkanaście sztuk, żeby wydać książkę, a każde inne, z nowymi postaciami, wymyślane od zera, ciężka sprawa. Mateusz Górniak pisze prawie opowiadania i dobrze mu to wychodzi, może napisze kiedyś opowiadania, on może to zrobić, ma na to dość swady. W przypływie desperacji zacząłem szperać w twórczości powieściopisarzy, czy przypadkiem nie mają dobrych opowiadań. Tak zrobiłem z Updike’m. Te jego opowiadania, które kiedyś wpadły mi w ręce, nie podobały mi się, ale uznałem, że warto rzecz zbadać gruntownie, bo jednak Uciekaj Króliku to było coś, a przecież Amerykanie opowiadania chyba muszą pisać, tak jak eseje, prawda? Tak trafiłem na tom Gołębie pióra, wybór z dwóch pierwszych zbiorów tego autora, i to było dobre. Chociaż podobno najlepsze opowiadanie Updike’a według New Yorkera, The happiest I have been, z pierwszego zbioru, w ogóle nie jest przetłumaczone na polski. Szkoda. Chciałbym, żeby ukazywało się więcej opowiadań. Wyszłoby to na dobre również tym gatunkom, w których autorzy czasem nie do końca rozumieją, co robią, a do których zdecydowanie opowiadanie nie należy. Gdyż jest drobiazgowe i pamiętliwe, i rozliczy cię z każdego nierozważnego kroku. Parafrazując tytuł starego westernu: ja wybaczam, ono nie wybacza.

PJ: Wytłumacz proszę, na czym polega zadanie dobrego kryminału?

DB: O, chętnie się wypowiem, tym bardziej że się nie znam. Byłem pożeraczem kryminałów i zastanawiałem się może nie nad ich zadaniem, co cechą, która sprawia, że są tak szalenie wciągające. Na użytek tych badań – skoro zarywam noc, fajnie wiedzieć, co to sprawiło – coś tam poczytałem i dowiedziałem się, że dobry kryminał wciąga czytelnika w dociekania, kto zabił, i prowadzi krok za detektywem ku rozwiązaniu, pojmaniu sprawcy i triumfowi sprawiedliwości. Żeby zachęta do takiej współpracy zadziałała, czytelnik musi dysponować tym samym kompletem danych, co detektyw, a zagadka być w takim stopniu skomplikowana, żeby detektyw pozostawał od czytelnika mądrzejszy, ale tylko trochę. Dodać trzeba, że chyba w pewnym momencie coś się w tym gatunku pozmieniało i intrygi osiągnęły taki stopień złożoności, że czytelnik jednak się gubi, w każdym razie ja się zgubiłem doszczętnie w takiej np. Tajemnicy jeziora. W tym wypadku przy dalszej zachłannej lekturze trzymał mnie klimat stworzony przez to zawikłanie, klaustrofobiczny splot wątków i postaci powiązanych w niejasny ale odczuwalnie groźny sposób. Potem doczytałem gdzieś o rzeczy, która mnie od dawna magnetyzowała, zwłaszcza w niektórych kryminałach polskich, również filmach, takich jak Glina z Jerzym Radziwiłowiczem – mianowicie o niewymuszonej obyczajowości tego gatunku. Bierze się ona stąd, że detektyw w toku czynności śledczych przesłuchuje świadków i podejrzanych z najróżniejszych sfer i grup zawodowych, tak zwanych szarych ludzi, jakich spotykamy, jak to się mówi, na ulicy. W moim ulubionym odcinku Gliny jedną z takich osób jest programista zatrudniony w firmie kurierskiej. Na całe szczęście dzieje się to jeszcze w czasach pracy stacjonarnej, więc możemy się napawać półperyferyjnym otoczeniem biurowca, korporacyjnym wystrojem biura, oszczędną urodą boksu i wreszcie wątpliwą schludnością samego programisty stukającego nonszalancko w klawisze peceta. Scena zrobiona jest przekonująco, nie razi odczapizmem, grafika na ekranie – programista wyszukuje wpis w aplikacji do zarządzania personelem – wygląda wiarygodnie, co rzadkie w filmach, a mówimy o serialu z roku 2003. Jeżeli mamy współuczestniczyć w śledztwie, realia muszą być oddane rzetelnie, scenografia autentyczna, postacie niewydumane. Zdaje się jednak, że ta cecha kryminału jest jednak niekonieczna, o czym świadczy sukces kryminałów historycznych w ostatnich latach. Nie wiem, jak można się zaangażować w dochodzenie u boku Eberharda Mocka, który hoduje szczury, a nawet z nimi gada. Seria ze słowem „Breslau” w tytule ma jednak swoich fanów. Pewnie jest tak jak zwykle – ciągnie mnie do kryminałów ze względu na tlący się w nich puls rzeczywistości, ale jest to element przypadkowy, efemeryczny i wkrótce Rynek, Historia i Tajemnica zastąpią go czymś bardziej rumianym.

PJ: Oszukałbym, gdybym powiedział, że kiedy wspomniałeś o Hessem, zapaliła mi się lampka. Wspomniana Tajemnica każe mi już zapytać, co jest nie tak według ciebie z tajemnicą.

DB: Zostawiłbym Hessego w spokoju, to kawał pisarza, przypuszczam tylko, że pomysł, iż jakikolwiek mistrz może mi pomóc w zapanowaniu nad emocjami, musiał się zrodzić w mojej głowie pod wpływem zbyt naiwnej lektury takich książek jak Demian czy Siddhartha. Gdybym rozwiązania problemów emocjonalnych poszukiwał w domenach bardziej przyziemnych, oszczędziłbym sobie wielu cierpień. Również nie deprecjonowałbym Tajemnicy, nawet tej pisanej dużą literą, bo w końcu istnieje coś zagadkowego w samym fakcie naszego bytowania pośród innych bytów. Awersję moją budzi natomiast tajemniczość w literaturze, te wszystkie półmroki, wielokropki i pioruny, ponieważ jest to zaciąganie długu, którego jawnie nie zamierza się spłacić. Owo „pożycz” wypowiadane przez kogoś, kto jest nam już sporo winien i jeszcze nigdy nie oddał ani grosza. Nie wiem, czemu niektórzy sądzą, że muszę im ufać, ponieważ stosują taką a nie inną konwencję, pochodzą z dobrego domu i nauczyli się potoczyście nawijać jeszcze przed pójściem do przedszkola. Oczywiście mocno teraz naginam, bo nawet nie wiem, czy to zawsze jest ten przypadek. Raczej jest tak, że lekka alergia przybija piątkę głębszej, klasowej frustracji. Jako roztropek z awansu i na dorobku, chcę jednak powiedzieć, że jeśli ktoś zmienił się w potwornego robaka, to powinno mi to zostać zakomunikowane bez ogródek, najlepiej w pierwszym zdaniu. Cała dziwność, którą odczuwam za każdym razem, kiedy czytam Przemianę, bierze się właśnie stąd, że fakt ten jest jasny i dla mnie, i dla samego tak niefortunnie zmienionego bohatera. Samsa niemal od razu przyjmuje swoją nową kondycję do wiadomości z tego powodu, że oto po prostu JEST robakiem. Musi operować w logice robaka, borykać się z anatomią robaka z jej rozległymi konsekwencjami, dokonywać żmudnych manewrów dużym odwłokiem i chwytać klucz w bezzębne dziąsła, żeby otworzyć drzwi. Nie potrzeba zakładać na żyrandol ciemnych abażurów, żebym poczuł, że coś głęboko nie gra w fakcie, że pośród takich obiektów jak komoda, prokurent czy kolacja, znajduje się czujące ja w dowolnej skórze czy pancerzu. Kafka zaciągnął dług u wcześniejszych pisarzy, naturalistów i romantyków z ich opowieściami grozy, ale metafizycznie pozostał nieskazitelnie uczciwy. Przejmujący grozą efekt osiągnął poprzez umiejętne użycie słowa „jest”. Samsa zmienił się w potwornego robaka. Samsa jest robakiem. Kropka. Kafka na dziewięćdziesięciu stronach ani razu nie próbuje nam powiedzieć „wiecie, rozumiecie, to nie do końca tak, chodzi o coś więcej”. Chodzi dokładnie o to, co zostało napisane.

PJ: A jaką cechę poezji byś wyróżnił poza rzeczami wspomnianymi wyżej? Czytasz najróżniejszą i wcale nie „płaską”…

DB: Od jakiegoś czasu wolę niczego za bardzo nie wyróżniać, tylko skakać pomiędzy autorami, również tymi dawniejszymi i dziś niepopularnymi. Żaden pojedynczy poeta, czy nawet nurt, nie jest w stanie pokazać, jak się dobrać do współczesnej rzeczywistości. Wielu się doskonale dobiera, ale ich strategie nie dają się bezpośrednio zastosować. Pewnie dlatego, że otaczająca nas magma dokucza na różne sposoby. Co za ulga, można czytać Achmatową i Zagajewskiego, Kawafisa i Brechta, i w ogóle co popadnie! Wiersz to rzecz zasadniczo przyjemna i niedługa, więc nic się nie stanie, jak sobie dziabnę przed spaniem coś Hartwig. Żadnej tożsamościówki, żadnej systematyki, koniec z tym! W wieku szkolnym wymęczyli mnie fani muzycznych prądów i kapel. Pamiętam, jak w ogólniaku zapytany na przerwie, czego słucham, ku ogólnemu zgorszeniu – nie wiem, co mnie podkusiło – odpowiedziałem: Kombi. Tak trzeba żyć! Nowak, Stande, Słowacki – proszę bardzo. Raczej nie wypożyczę z biblioteki Tetmajera w góry, ale jak mi wpadnie w oko w taniej książce na peronie… Raz na imprezie u kolegi rugbisty zobaczyłem na półce wiersze Konopnickiej, otworzyłem na chybił trafił, przeczytałem strofę i było tak, jakby ta Konopnicka tam czekała, żeby mi się poskarżyć na los w dłuższej na jakiejś siedem, dziewięć wersów strofie, jednozdaniowej, bardzo śpiewnej, przygaszonej, popadającej w kontrolowane gadulstwo, takie na pograniczu lamentowania. Odłożyłem książkę, impreza, alkohole, uznałem, że coś mi się wydawało. Co ja się potem naszukałem tego wiersza w internecie! Nie zapamiętałem słów, tylko tę melodię, więc nie znalazłem. Kolega akurat emigrował, książki zaraz wysłał na nowy adres. Do dziś mi ta Konopnicka gra w głowie.

PJ: A co z Bielickim? Podczytujesz go? Próbujesz znaleźć w nim jakiś wzruszający staroć czy może nawet coś, co się w twojej poezji dopiero wydarzy?

DB: Jestem świeżo po złożeniu książki, więc siłą rzeczy inwentaryzowałem starsze teksty, żeby również coś starszego do niej włączyć, ale nie cofałem się do prehistorii. W trakcie tego zajęcia, zwróciłem uwagę na kilka rzeczy. Po pierwsze: chyżość czasu. Wydawało mi się, że z niektórymi kawałkami eksperymentowałem dopiero co, a przecież zostały one napisane przez bezdzietnego bon vivanta w wieku z trójką z przodu. Druga sprawa to ilość pracy włożonej w zagadnienia, na których publiczne eksplorowanie ostatecznie miałem się nie zdecydować. Jakbym rąbał las, a na końcu i tak wybrał drogę jego skrajem. Myślę tu przede wszystkim o wierszach tacierzyńskich. Niektóre tematy chyba trzeba sobie wypisać do szuflady, żeby nie zanudzać nimi czytelników. W pewnym momencie przypomniało mi się, jak Świetlicki powiedział, że kończy z pisaniem o swoim synu, bo nie chce mu robić siary. Porażką natomiast były wiersze pandemiczne. Przy inwentaryzacji zobaczyłem to wyraźnie. Pamiętam epizod z pierwszego dnia lockdownu. Podczas bohaterskiej wyprawy na zakupy mocuję się łokciem – jeszcze niewprawnie – z klamką drzwi do klatki. W bloku jest Biedronka, jeden pracownik, który akurat palił papierosa, widząc moje trudności, podszedł i otworzył mi drzwi – gołą ręką! To było wszystko, czego potrzebowałem, znak, którego należało się uchwycić. Przy czym absolutnie nie chodzi mi o ujmowanie się za „ludem pracującym”, to suche, aż ciary biorą, klaskanie pielęgniarkom, kurierom czy pracownikom MPO. Chodzi mi o to, że to była wtedy jedyna rzeczywistość inna niż koszmar przebywania w zamknięciu z dwójką małych dzieci. Cała reszta to niekończące się ględzenie zaspanych ekspertów w radiu do pierdzących zestawów słuchawkowych w oczekiwaniu na uber eats.

PJ: Moje instynkty też marnieją w pomroce pandemii, bo przeżyłem ją „po normalnemu”, a pewnie nie doczekam się tego rodzaju relacji. Mam dla ciebie kilkadziesiąt opowiadań w dwóch książkach dwóch autorów. Zajrzysz do nich, jak nadam?

DB: Nie ma takiej siły, która by mnie przed tym powstrzymała. Dziękuję.

,

,

Wielki ping-pong dostępny tu: https://allegro.pl/oferta/dominik-bielicki-wielki-ping-pong-poezja-polska-14458950780

.

Wielki ping-pong. Dominik Bielicki
fot. Róża Bierut

.

Piotr Janicki

.

Dominik Bielicki

Pawilony dostępne tu: https://allegro.pl/produkt/pawilony-dominik-bielicki-41cd5ef8-4cd2-4c1d-9d92-6fcdba552d49

PODZIEL SIĘ