GH: Przylgnęła do Ciebie wiele lat temu, nie bez powodu, łatka pisarza, który tabu się nie kłania. I trzyma się ta łatka jak dotąd całkiem nieźle, o co zresztą dbasz. Tymczasem w rozmowach (przynajmniej tych online) z Tobą zawsze jest grzecznie, rozsądnie, mądrze, poprawnie, sympatycznie, miło… Ogólnie bez kontrowersji raczej. Czy życzysz sobie kontynuować w tę stronę?
JB: Tak. Ale nie w tę stronę, tylko w tę drugą, że tabu się nie kłania albo nawet nie wie o istnieniu tabu. Wie i pisze, i tego, kto pisze, rzadko wywleka poza tekst i samotne wejścia w niebezpieczne kręgi, bo jest grzeczny, rozsądny i poprawny, chyba nawet mądry, sympatyczny i miły.
GH: To wszystko prawda, dodałbym jeszcze kilka pozytywnych epitetów. Dlatego tym bardziej spokoju mi nie daje radykalna różnica między Wami. Bo faceci z uniwersum książek Bieruta rzadko kiedy są grzeczni, mądrzy, sympatyczni itd. Faceci w uniwersum książek Bieruta raczej są paskudni i nie dożywają spokojnej starości. Zwykle kończą źle: rozgotowani w garnku, w tekturowej trumnie, z dziurą w głowie albo w innych częściach ciała – tyle że zanim do tego dojdzie, zdążą jeszcze napsuć sporo krwi kobietom. Motywacje facetów z uniwersum Bieruta są proste: żądze, ambicje i kompleksy. Tak wynika z Twoich doświadczeń czy starasz się wtrącić swoje trzy grosze do aktualnych dyskursów kulturowych?
JB: Nie znam już odpowiedzi na to pytanie, bo jak zwykle siedzę już całym sobą w czymś zupełnie innym. Ale odpowiem. Ludzie powstawali wiele lat, na początku w zupełnie różnych książkach. Aktualne dyskursy kulturowe zatem raczej odpadają, bo zmieniają się na tyle szybko, że z tą powieścią bym za nimi nie nadążył. Spójrz na nazwisko tego piłkarza z RPA. Gdybym się nimi przejmował, w końcowej fazie pracy nad książką powinienem mu je zabrać. A ja chyba nawet nie śledzę tych dyskursów zbyt uważnie. Czasem mam wrażenie, że one raczej śledzą moje książki. To żart był. Czy tak wynika zatem z moich doświadczeń? Też nie. Nie rywalizuję, kompleksy mnie nie zżerają, żądze wszelakie posiadam raczej w stanie zaspokojonym lub zaspakajanym w sposób nader pokojowy i nieinwazyjny. Co więcej, udaje mi się żyć tak, jak lubię i chcę, i jak od dawna chciałem. A jednak ci bohaterowie do mnie trafiają, trafiają do moich powieści, nie tylko ci, inni także, ale tych bardziej widać. A skąd trafiają? Żyję już trochę, poznałem mnóstwo facetów i kobiet (osób bohaterskich?, można tak powiedzieć, skoro od dawna w polszczyźnie mówi się o osobach duchownych), niektórych dość blisko. I trochę o nich wiem. Mają swoje ambicje, kompleksy i żądze, oj tak. A kiedy się zaczyna o nich myśleć, ulepiać z nich bohaterów, łączyć z innymi, krzyżować, stawiać im wyzwania, wchodzić im w emocje, plany, pragnienia, w ich świadomość własnych barier lub w ich brak tej świadomości, to potem czasami wychodzi taka kupa gówna. Każda inna, bo oni są jednak różni. Najlepsze jest to, że wiele z tych postaci nie odbiega zbyt daleko od swoich pierwowzorów. Ale o tym nie gadajmy. Nie wiem, czy o tym wiesz, ale ludzie tacy jak Ty lub ja w kategorii „żądze, ambicje, kompleksy” są w absolutnej mniejszości. Ale czy to znaczy, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć tak wypozycjonowanej przez Ciebie grupy bohaterów pisarza, który tabu się nie kłania? Otóż to.
I jest jeszcze jedna rzecz. Może być tu ważna. Gdybym tworzył bohatera na podstawie własnych doświadczeń, to gdzie byłaby zabawa? Nie byłoby zabawy. Po cóż zatem miałbym to robić? Przy żądzach, ambicjach i kompleksach takich jak moje?
GH: Myślę, że to akurat byłoby ciekawe. Mógłbyś napisać kilka zdań o bohaterze, który jest Jackiem Bierutem opowiadanym właśnie z perspektywy mentalnej jednego z tych paskudnych facetów z Twoich książek? Albo jednej z kobiet? Nawiasem mówiąc, te występujące w Ludziach też rzadko kiedy budzą sympatię: dzieciobójczynie, socjopatki, egoistki o monstrualnych biodrach, napędzane karykaturalną wręcz potrzebą prokreacji…
JB: Trochę tego jest. Popatrz, Joda, jej brat, jego matka. W sumie to chodzące dobro. Poza tym narrator, który przecież też tam wszędzie jest. No i ngoma lungudu. Jeśli odebrać temu kawałkowi starożytnego metalu jego moc, to i tak ma te cechy i jest opowiadany z perspektywy mentalnej każdej z tych postaci z ciemną, gęstą aurą. Tego bohatera, którego Ci brakuje, jest tam chyba nawet aż za dużo. Wśród bohaterów trzecioplanowych też można znaleźć ten rys. I oni wszyscy są zderzani z perspektywą mentalną monstrualnych bioder i bohatera spod Góry Szpiega.
I jeszcze jedna rzecz. Może najmniej ważna. Żadna z powieści, które napisałem, nie miała być i nie jest powieścią o mnie. Wręcz przeciwnie. Wszystkie penetrują obiektywny świat przedstawiony. Tu mi wyszedł niezły żart. Świat przedstawiony może być obiektywny? W moich powieściach może, nawet chyba jest. Bierze się to także stąd, że w procesie jego powstawania tak zwany ja znikam. Co więcej, bardzo lubię ten stan nieistnienia lub istnienia szczątkowego w pracy dość skomplikowanej maszyny. Strategia pisarska, jaką wypracowałem, polega na redukcji piszącego do absolutnego minimum. Gdyby piszący miał się stać bohaterem, coś mogłoby się stać. Światu, jemu, konstrukcji. I przede wszystkim tekstowi, który w tych warunkach mógłby nie powstać albo byłby kiepski.
GH: Sprytnie wybrnąłeś z zadania, na które na warsztatach dałbyś nam pewnie nie więcej niż 10 minut. No dobra, to pójdźmy dalej. Mnie tego bohatera, o którym wspominasz, nie tyle brakuje, ile jeszcze nie zdążyłem tu do niego dojść. Bo właśnie do tego zamierzałem nawiązać: wśród kaskad zła i ludzkiego szlamu faktycznie natrafiamy też na uosobione dobro. To wspomniany wyżej piłkarz z RPA, czyli Murzyn, jego matka i siostra o imieniu Joda. Do tej pory akcja Twoich książek działa się w Polsce – Lublin, Wrocław, Jelenia Góra. Tu wyjeżdżamy za granicę, i to od razu na drugi koniec świata, do RPA, gdzie rozgrywa się spora część Ludzi. Czemu akurat tam? Skąd to zainteresowanie ludem Lemba?
JB: Właściwie to się zaczęło od Afganistanu. Miałem bliski kontakt z człowiekiem po misji. To był nieprzyjemny kontakt. Niewiele brakowało, żebyśmy wyszli na zewnątrz w wiadomym celu. Do bójki jednak nie doszło, ale mnie zaintrygował. Bo to nie jest dla mnie do końca zrozumiałe, jak można się tak zapalać i być pewnym własnej nieomylności, kiedy właśnie robi się coś ewidentnie nie tak. I jest się gotowym spuścić komuś łomot, choć bez pewności, czy samemu się nie oberwie. W dodatku wywleka się od razu swój epizod afgański i domaga z tego powodu szacunku i absolutnego posłuszeństwa. To było naprawdę ciekawe. Potem poszukałem kontaktu z kimś innym po Afganistanie. Już bez wychodzenia na zewnątrz. Umiem słuchać, to mi sporo opowiedział. O tym tam i o tym, co się zdarza po powrocie. Historia z ukrywaniem majątku w fotelu pochodzi z powrotu z Libii, jest prawdziwa. Tak mi się to zaczęło sklejać. I się skleiło. To moje źródło osobowe po Afganistanie miało brata policjanta w RPA. Na początku to tylko zakonotowałem, ale pojawiła się kolejna rzecz, moje głupie, chorobliwe czytanie różnych rzeczy. A miałem wtedy także czas czytania Biblii. Porównywania tłumaczeń. Fajna przygoda. I zaginione plemiona Izraela to niezłe historie. Arka Przymierza też. Jak trafiłem na ślad (już spoza Biblii) z bębnem i lud Lemba, ruszyło mi to dość nieoczekiwanie i poszło. Wewnętrzna sytuacja RPA ostatnich dziesięcioleci jest bardzo ciekawa. A już pogranicze RPA i Namibii, och. I tak mi się to skleiło, że rzuciłem się tam przez głowy tych dzieci z Ludzi. Bo dzieci wyskoczyły mi same, na początku tylko Pi, ale jeszcze jako zwykła dziewczynka, ale jednak mająca takiego ojca. I poszło. Jak mi się objawił Płaskowyż, Żołądeczek, Oczko i reszta, to już nie było odwrotu. Najchętniej bym kiedyś wrócił do tego wątku i zrobił z tego osobną powieść. Ale czy wystarczy mi czasu? Dziesięć minut nie wystarczy. Czasami zazdroszczę Wam tych dziesięciu minut na warsztatach, bo uwalniają Wam się kapitalne rzeczy. Jak z nieba. Ale sam sobie przecież takich zadań nie mogę zadawać, bo trochę to pachniałoby oszustwem.
GH: Miejsca, w których dzieje się ta część Ludzi, są żywe. Doświadcza się tamtego krajobrazu, widzi się tamto światło, czuje gęstość tamtego powietrza. To jest jak relacja z pierwszej ręki, a nawet bardziej. Byłeś w RPA? Bo jeśli oparłeś się tylko na rekonesansie, czy ja wiem, z Google Maps albo „National Geographic”, to chapeau bas.
JB: Jak widzisz, zawiesiłem się na chwilę. Bo to jest właściwie pytanie o to, czym jest tak zwany świat przedstawiony i skąd się bierze, czyli też kto go tworzy. Miałem pomysł polecieć do RPA i nawąchać się, nadotykać, nasłuchać, napatrzeć i nasmakować. Niestety, jestem zwykle bardzo zajęty i mógłbym na tę wyprawę poświęcić niewiele czasu, tydzień, może dwa. Czyli wróciłbym z niczym. Objechanie tych wszystkich miejsc w tak krótkim czasie miałoby się nijak do tego, co książce było potrzebne. Postanowiłem nie lecieć, bo prawdopodobnie po takiej niby wyprawie trudniej byłoby mi napisać to w taki sposób, żeby czytelnik miał możliwość doświadczyć aż tak tego kawałka świata. Przywiózłbym głównie wrażenia przygotowane dla turystów. A tu chodziło przecież o coś zupełnie innego, o coś, co wręcz jest trudno dostępne nawet dla wieloletnich mieszkańców Pretorii, Kapsztadu czy Johannesburga. Zrobiłem to zatem po swojemu, czyli wrzuciłem tej części mnie, która zajmuje się pisaniem powieści, maksymalnie dużo z tego, co potrzebne i niepotrzebne, i stworzyłem jej optymalne warunki do działania. A jak to się robi? Ta część mnie, która jest aktywna tylko podczas pisania powieści, nie odpowie, bo jej to nie interesuje, chyba że zechce kiedykolwiek napisać powieść o pisaniu powieści. Świat przedstawiony u niej bierze się z konieczności powstania i tyle. Miejsce, wydarzenia, czas, postacie – to ma być po prostu całe. Czasami świat przedstawiony bierze się wprost z tak zwanej rzeczywistości. Co ciekawe, zwykle wtedy rzeczywistość gwałtownie się zmienia tuż po premierze książki, czego doświadczyłem wielokrotnie. A czasami jest tak, że staje się rzeczywistością. Napisałem jeszcze czasach przedinternetowych (przynajmniej dla mnie) powieść, której kluczowa scena dzieje się w górach, w miejscu, w którym wtedy jeszcze nie byłem. Powieść do dziś jest niewydana, ale nie tak dawno poszedłem w to miejsce. I topograficznie, nawet w szczegółach trudno dostępnych zakamarków, z tamtą sceną rzeczywistość się zgadza. Choć niestety nie zastałem tam tych ludzi i zdarzeń. Nie wiem, jak to wtedy napisałem, ale napisałem to dobrze. Mniej więcej tak to wygląda. Wolę osadzać powieściowe wydarzenia w miejscach, które świetnie znam. W Ludziach takich miejsc jest dużo. Ale czy czytelnik wyłapie tę zasadniczą różnicę? Chyba jednak nie. Bo te miejsca dobrze mi znane i tak stają się światem przedstawionym i nie mają już przecież ścisłego związku z tak zwaną rzeczywistością.
GH: Cieszę się, że mimo wewnętrznych oporów o to zapytałem, bo widzę w Twojej odpowiedzi przynajmniej dwa zdania, które, mam wrażenie, porządnie przemyślane, mogą zrobić piszącemu pół książki. Żebyśmy mieli komplet, powiedz jeszcze jaką taktykę – albo jakie taktyki, bo zakładam, że może ich być więcej niż jedna – stosujesz, tworząc swoich bohaterów. Co musi się stać, żeby wysłać na ten świat przedstawiony tak obrzydliwą kreaturę, jak odgrywający przecież niemałą rolę w Ludziach trener piłkarskiego Śląska Wrocław? Który swoją drogą przypomina mi nieco jednego z byłych trenerów polskiej reprezentacji…
JB: Wiem, kogo Ci przypomina, ale to nie ten. To ten, który jakieś kilkanaście lat temu (lub więcej, mam jednak zaburzone poczucie czasu) wręcz krzyczał, że reprezentacja ma wpaść w jego ręce, ale na szczęście nigdy nie wpadła. Swoją drogą to był kiedyś kawał grajka. Miałem okazję z nim kiedyś porozmawiać. Widziałem jego konferencje prasowe. Czytałem rozmowy z nim. Słyszałem, co mówią o nim ludzie, którzy mieli z nim bliski kontakt. Jak się zna otoczkę, kilka prawdziwych historii o podobnych typach z niższych lig, pierwowzór wyjęty z trenera, który kazał mi zimą biegać w wysokim śniegu w piłkarskich butach po zboczu zygzakiem, czyli nigdy prosto w górę i nigdy prosto w dół, to akurat tego gagatka łatwo było doszlifować. To niby postać drugoplanowa, ale poświęciłem jej sporo uwagi. A że podwędziłem coś Wójowi, co nieco Engelowi, co nieco innym, cóż, dla czytelnika mającego jako takie pojęcie o polskiej piłce to może być zabawne, dla kogoś, kto ma tę piłkę gdzieś (i słusznie), będzie zabawne (mam nadzieję) w inny sposób. Bo w tej postaci w ogóle nie chodzi o piłkę. Takich typów trochę spotkałem. Co ciekawe, więcej jest ich tam, gdzie jest (lub była) aktywność publiczna. W literaturze zresztą też dadzą się wyłuskać. O takich typach warto pisać, pokazując palcem, co tam w nich siedzi. Niech to chowają głębiej, najlepiej tak, żeby nikt nigdy do tego nie miał dostępu.
GH: Bieganie zygzakiem wchodzi w nawyk. I pewnie się przydaje w aktywności publicznej i w literaturze. Ale co z higieną? Stawiasz kropkę, zapisujesz plik, zapalasz zmyślnego papierosa i okadzasz sobie mózg?
JB: Jakoś tak. Stawiam kropkę. Umieram. Potem cudownie zmartwychwstaję. Czytam. Przestawiam kropkę. Umieram. I tak dalej. Zwykle jest jednak tak, że myślę już o czymś innym. Okadzam mózg wielością aktywności. Wyskakujemy z Różą tu lub tam. Coś czytam. Podciągam się sto dwadzieścia sześć razy w seriach. Robię sto siedemdziesiąt brzuszków. Takie tam. Higiena jest ważna. Głównie polega na tym, żeby tę część mnie, którą piszę powieści, uśpić, zahibernować, wyciszyć. To nie jest aż tak trudne, jak wprowadzenie jej w stan wysokich przesileń w tak zwanym procesie twórczym.
GH: Czy te przesilenia nie stały się już dla Ciebie czymś powszednim? Kawał czasu minął od Twojego prozatorskiego debiutu. Miliony wydrukowanych słów, co najmniej kilka powołanych do życia światów. Jako pisarz byłeś bardziej pewny siebie w czasach PiT czy teraz? Tęsknisz za którymiś aspektami tamtego siebie? Czujesz się spełniony bardziej niż po pierwszej napisanej/wydanej książce? Czy może nigdy nie chodziło o to?
JB: Nie znam uczucia bycia spełnionym. Ale może nie znam uczucia niebycia spełnionym? Tego nie wiem. Żyję, kocham, robię swoje. Czy byłem kiedykolwiek pewny siebie jako pisarz? Znów nie znam odpowiedzi. Raczej tak, bo wiem dokładnie, co robię, po co i jak mam to zrobić. I to przynosi zamierzone efekty. Tego jak mam zresztą coraz więcej. To po co niewiele się zmienia. Po pierwszej wydanej książce chyba miałem coś rodzaju spełnienia, bo to była czwarta moja powieść. Czyli się udało. Była w dodatku świetnie przyjęta. Ale czy tęsknię za tamtym ja? Gdybym mógł wrócić do siebie z przeszłości na jeden dzień, wybrałbym chyba inny moment. No i być może masz rację, żyję w nieustannych przesileniach, czyli raczej tak, jak chciałem i chcę. Intensywność, odkąd pamiętam, była ze mną i już. Do powieści ma się to chyba jednak nijak. Jestem w nich nieważny i zazwyczaj kompletnie nieobecny. Najbardziej zastanawia mnie Twoje ostatnie pytanie. Kiedy o nim myślę, wraca do mnie wielość moich ja z przeszłości. Odpowiem na to pytanie tylko: tak. O reszcie będę sobie myślał po cichu.
GH: Jeszcze na pewno nie teraz i nie w najbliższej czy nawet dalszej nieco perspektywie, ale kiedyś przyjdzie czas na wywiad-rzekę z Jackiem Bierutem, bo to wszystko, co tu mówisz, aż się prosi o dociśnięcie. Tymczasem jednak dotarliśmy właśnie do ogromnych, ciężkich drzwi z napisem „Po co?”. Ty to, jak deklarujesz, wiesz, ale my jeszcze nie.
JB: Tego się obawiałem, nawet chciałem ugryźć się w język przy tym „po co”. Po co piszę te powieści? Bo ich nie ma, a powinny być. I nikt ich za mnie nie napisze. Tylko tyle. Powieść to dziwny byt, bardzo niepozorny, ledwo istniejący i to nie w sposób ciągły. A jednak ma w sobie takie coś, czego nie ma w niczym innym. I ja to coś bardzo lubię. W dobrych obcych powieściach. I chyba umiem to zrobić we własnych. I robienie tego zajmuje mnie chyba bardziej niż cokolwiek. Ta część mnie, która je pisze, jest wtedy potężna i jest to kapitalne uczucie, przyglądać się, jak ona rośnie i rośnie. Świetny jest szczególnie ten moment, kiedy stawia się tę przysłowiową ostatnią kropkę i przez ciało przewalają się dosłownie wodospady endorfin, dopaminy i innych tego typu związków chemicznych produkowanych przez organizm w wyjątkowych chwilach. To uczucie trwa krótko, ale warto je poznać. A jeśli się poznało, chce się go doznać ponownie. Co ciekawe, możemy go również doznawać, czytając cudze książki. Do czego namawiam. I do pisania też. Pisanie działa po prostu jeszcze mocniej. Poza tym stworzenie świata to jest coś, potęga, panie.
GH: Tak myślałem, że skoro nie chodzi o władzę i seks, to musi chodzić o ćpanie. „Najmocniejszy, najzdrowszy, najmniej szkodliwy społecznie narkotyk – pisanie”. To powinna być ogólnonarodowa akcja pod patronatem ministerstw zdrowia i kultury. Prowadzisz już warsztaty, na których uczysz ludzi się odurzać. Bierzesz pod uwagę napisanie poradnika dla novel junkies? Żeby to nie była tylko taka wiedza „dla dwunastu”…
JB: Oczywiście, biorę pod uwagę napisanie takiego poradnika. Wpadam przecież na świetne pomysły i od lat je realizuję z różnymi grupami maniaków, zwykle to jest dziesiątka szczęśliwców. I te pomysły są najwyraźniej niezłe, skoro powstają zupełnie różne i całkiem dobre powieści. Ale pewnie nigdy takiego poradnika nie napiszę. Takie książki pisze się dla pieniędzy. Musiałbym mieć jakąś dodatkową motywację. Poradnik, który miałby wszystkie cechy poradnika, ale byłby również powieścią? Co sądzisz? Zaczyna mi się podobać ten pomysł.
Ale właśnie przyszło mi do głowy, że może napisałem już taki poradnik? Choć nie zdawałem sobie z tego sprawy? Może zatytułowałem go Przesieka i wyszło to w naszym wydawnictwie kilka lat temu?
GH: A zarobiłeś na nim pieniądze?
JB: Nie za bardzo, ale pewnie nikt nie wie, że to taki poradnik. Tak sobie żartuję, ale przemyślę sprawę. Może kiedyś po prostu do tego siądę.
GH: Ewentualne zyski z takiego poradnika możesz potem przekazać jakiejś fundacji pokrzywdzonych przez literaturę. Ja zapamiętałem Przesiekę raczej jako studium anatomii serca wiersza. Co mogłoby wskazywać, że na rynku poradnikowym jest jednak taka luka. I czeka na Twój ruch. To znaczy na ruch tego, który w naszej rozmowie nie uczestniczy. Pewnie udaje, że śpi, a tak naprawdę nasłuchuje. Chociaż wspominałeś, że on znowu coś kombinuje. Powiesz o tym?
JB: Nie śpi, siedzi mi to teraz na ramieniu i wpuszcza w krwiobieg coś szorstkiego. Zawsze tak jest, kiedy cokolwiek o tym mówię publicznie. To jest bardzo ciekawe zagadnienie, czym pisarz pisze książkę i dlaczego tego nie wywleka. Ale zostawmy to. O poradniku pomyślę. A czy coś teraz piszę? Tak. Właściwie to już skończone. Dłubię już raczej. To powieść, ale krótka, mniej więcej połowa Ludzi. Natomiast dzieje się tam nie mniej niż w Ludziach. Taki los. Kiedy zatem miałbym napisać ten poradnik?
GH: Ciężka sprawa. Odpowiedzi trzeba by poszukać w stosownym poradniku. Powinno to jednak nastąpić na pewno przed wywiadem-rzeką, do którego już teraz zaklepuję sobie kolejkę.
To na zakończenie krótkie pytanie – w rewanżu za podobne, które mi kiedyś zadałeś. Ludzie to historia bardzo filmowa. Wyobraźmy sobie, że masz nieograniczony budżet. Kto staje za kamerą? O odtwórców głównych ról nie pytam, bo moglibyśmy odebrać fun czytelnikom. No chyba że…
JB: O kurczę. Leżę na deskach. Ale może masz sporo racji, tylko że to właściwie materiał na cztery filmy. Ale powinien je zrobić jeden człowiek. Pierwsza część pod tytułem Ludzie. Zwiastowanie i tak dalej, jak w spisie treści. Ale może komuś udałoby się to zrobić jako jeden? Tak właśnie myślę, szukam odpowiedników w historii kina i chyba nawet już wiem, jakim torem można byłoby rozpisywać scenariusz na jeden film. Chyba umiałbym to zrobić. A dla kogo? Od razu przyszło mi do głowy jedno nazwisko, polskie, ale przecież go tu nie wypowiem, bo ten ktoś przecież nigdy nie dowie się o istnieniu Ludzi. Ja na pewno temu komuś w tym nie pomogę. To jest w ogóle dość ciekawe. Była kiedyś taka inicjatywa, na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni organizatorzy zaprosili najciekawszych w owym czasie polskich prozaików właśnie w celu poparowania reżyserów z pisarzami/pisarkami. To było bardzo fajne, tydzień w świetnym towarzystwie, w dobrym miejscu, bez obowiązków. Tyle że do żadnego spotkania reżysera z pisarzem/pisarką nie doszło. Nie będę się zatem podpalał, bo przeżyłem już tę historię i z PiT (ta była najbardziej intensywna, bo nawet pracowałem już nad scenariuszem), i ze Spojeniami, i z Hajsem. Nawet pojawiło się pytanie o moje prawa do Pornofonii. Tylko Powstanie grudniowe jakoś nie miało szczęścia do nierealizowalnych planów ekranizacyjnych. Odpowiem Ci tak. Gdyby był adekwatny budżet, zrobiłbym listę sześciu najciekawszych nazwisk z polskiego, czeskiego i rumuńskiego kina współczesnego, rzucilibyśmy z Różą jednocześnie pod Mostami Warszawskimi dwie kostki i na obu wypadłoby na pewno to samo nazwisko, którego właśnie znów nie wypowiedziałem. I być może tu się zaczyna kolejna powieść po tej już przeze mnie wspomnianej przed chwilą, której tytuł znów prawie zdradziłem. Niezły pomysł. Ma potencjał. Czyli znów nici z poradnika. Musimy częściej gadać, Grzechu. To dobrze robi.
GH: No fajnie, tylko po co rzucać, skoro z góry wiadomo, co wypadnie. To może jednak najpierw poradnik? Przemyśl to jeszcze. A Ludzie niechaj teraz hasają w czytelniczych głowach i niech im się jak najlepiej wiedzie w świecie! Tym obiektywnym oczywiście 🙂
JB: Właśnie dlatego rzucać, żeby wypadło. Sama potencjalność nie wystarczy na początek powieści. Mamy zatem przy okazji pierwsze zdanie poradnika. Dzięki za rozmowę, bracie.
GH: Ziarno zostało zasiane. Dzięki!
.
.
Ludzie są dostępni tu: https://allegro.pl/oferta/jacek-bierut-ludzie-16943444725
.
.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
.
.
.