„Znam lepsze powody do płaczu niż rozbite kolano”.
Tak mi powiedziała.
Nie przyswoiłem tej mądrości, bo stałem na środku wykafelkowanej na niebiesko łazienki mojej ciotki i darłem się tak głośno, jak tylko dziecko potrafi. Woda utleniona pieniła się na zdartej skórze, a potem wąską, zimną strużką spływała w dół po łydce i moczyła mi stopę.
Ból i wilgoć.
Strach i ziemia na rękach.
Tylko tyle pamiętam z pierwszego lata, jakie spędziłem na wsi w dużym domu mojej ciotki. Cała reszta wspomnień dobudowała się już potem, kiedy przyjeżdżałem tutaj na wakacje, najpierw rok po roku, potem trochę rzadziej.
Wydawało mi się, że przez cały ten czas ciotka wcale się nie zmieniała, co było oczywiście przekonaniem błędnym, choć dosyć przyjemnym. Jej włosy miały zawsze tę samą długość, jakby wyliczoną co do milimetra i kończyły się równo z płatkami uszu, odsłaniając krótkie złote kolczyki w kształcie listków. Nie zauważyłem nigdy, żeby zamieniła je na inne, tak samo jak nie widziałem, żeby zakładała kiedykolwiek inną biżuterię. Ciotka uśmiechała się często. Bawiło ją wiele rzeczy, lecz rzadko które potrafiły naprawdę rozśmieszyć. Jej usta rozciągały się wtedy na chwilę. Ale na chwilę bardzo krótką, po której ciotka zastygała w dziwnym zamyśleniu jakby przypomniała sobie o czymś nieprzyjemnym. Wiele bym dał, żeby dowiedzieć się, o czym myślała w takich momentach.
Całe życie była szczupła i niezbyt wysoka w przeciwieństwie do swoich dwóch córek, które przewyższały ją o głowę już w momencie, gdy zobaczyłem je po raz pierwszy. Były miłymi, cichymi nastolatkami, które wkrótce przemieniły się w piękne kobiety. Obie szybko znalazły mężów i opuściły dom.
Ten dom i ciotka nie zmieniały się wcale. Za to wciąż zmieniały się dzieci, które tam przebywały. Na początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Co roku spotykałem w tym miejscu inne dzieci i nim zdążyłem je dobrze poznać, znikały.
Rozpływały się gdzieś pomiędzy gankiem a ogrodem.
Odchodziły rankiem nim zdążyłem zejść do kuchni na śniadanie.
Szły na spacer, z którego już nie wracały.
Właśnie o tym, jak wiele dzieci przewinęło się przez dom mojej ciotki, myślałem, gdy spóźniony zbliżałem się do wypełnionej po brzegi kaplicy. Ludzi było tak dużo, że większość z nich stała przed wejściem i musiałem przeciskać się pomiędzy nimi, przepraszając co chwilę za moją niezdarność.
Mogłem oczywiście przyjechać wcześniej, ale ostatnie miesiące nauczyły mnie, że na wszystkie rodzinne uroczystości warto się spóźniać. Oszczędzało mi to wielu pytań i komentarzy.
— Dlaczego nie zabrałeś żony?
— Kiepsko wyglądasz.
— Jak w pracy?
— Nie za dużo schudłeś?
— Gdzie twoja żona? Nie przyjechała?
— Czym się teraz zajmiesz?
Odpowiadałem na te pytania z lekkim zażenowaniem i niechęcią, które zręcznie ukrywałem pod spokojnym uśmiechem, mającym wyrażać mój obojętny stosunek do każdej z tych spraw. Niektórzy jednak wyczuwali fałsz, nie dawali się nabrać, drążyli dalej. Dlatego starałem się unikać rozmów z ludźmi. Najpierw z tymi, których znałem, a potem już z przyzwyczajenia – ze wszystkimi.
Minąłem tłum, przeszedłem przez wąskie drzwi kaplicy i stanąłem z tyłu, dając sobie chwilę na zastanowienie, czy powinienem podejść bliżej. Miałem na sobie gruby garnitur, a cienkie mury kaplicy nie chroniły przed upałem, więc poczułem, jak warstewka potu przykleja mi koszulę do pleców. Rozejrzałem się po wnętrzu. Kilka twarzy rozpoznałem, kilka zaś miało w sobie coś znajomego, ale znajomego w sposób ulotny, jak widok na krajobraz, który mogłeś kiedyś widzieć, a który jest na tyle podobny do innych widoków, że nie masz co do tego pewności.
Pomyślałem, że znajome mi twarze muszą należeć do tych właśnie dzieci, które spotykałem latami w domu ciotki. Tylko że to już nie były dzieci. Ich rysy straciły delikatność, ciała rozrosły się, ruchy nabrały sztywności. One wszystkie, tak jak i ja, niepostrzeżenie przemieniły się w dorosłych.
Przez większą część swojego życia ciotka prowadziła pogotowie rodzinne. Jej mąż pracował w fabryce przy produkcji części do maszyn rolniczych i chociaż kilka razy próbował mi wytłumaczyć, czym konkretnie się tam zajmował, nigdy tego nie zapamiętałem. W głowie pozostał mi obraz wujka żonglującego prętami i obręczami z metalu, ale było to wyłącznie moje wyobrażenie, którego wujek pewnie by nie pochwalił. Ciotka nie pracowała w zawodzie, ale błędem byłoby stwierdzenie, że nie pracowała wcale. Jej zajęciem była opieka nad dziećmi, a była to czynność, która nie miała końca. I nawet ja, który przebywałem tam tylko przez niecały miesiąc w roku, poznałem szybko porządek, wedle którego wszystko było ułożone.
Co jakiś czas dzwonił telefon i po krótkiej rozmowie słyszałem, jak ciotka mówi do słuchawki „tak, mamy miejsce”.
Albo „nie, nie mamy teraz miejsca”.
Na początku nie rozumiałem, o co chodzi, bo przecież dom był duży, a ogród jeszcze większy i trudno mi było wyobrazić sobie przedmiot na tyle wielki, żeby nie zmieścił się u wujostwa. Potem doszedłem do wniosku, że chodziło o jakiś tajny kod, który miał określać nastroje ciotki, bo kiedy mówiła „nie ma miejsca”, odkładała słuchawkę powoli i siadała przy stole w milczeniu, a potem już do końca dnia nie miała humoru. Natomiast, kiedy miejsce było, od razu po zakończonej rozmowie ciotkę ogarniało jakieś szaleństwo. Krzątała się po domu z niesamowitą energią, sprzątała pokoje, które i tak były czyste, nuciła pod nosem sobie tylko znane melodie.
Dopiero później połączyłem zachowanie ciotki z dziećmi, które pojawiały się w domu po takich telefonach. Niektóre przebywały tam krótko, inne trochę dłużej, w zależności od ich sytuacji rodzinnej i prawnej, a moja ciotka zawsze traktowała je wszystkie tak samo, na równi ze swoimi córkami, ze mną i innymi dzieciakami z rodziny, które również ją odwiedzały.
Myślę, że lubiłem czas spędzany u ciotki, chociaż zrozumiałem to dopiero po latach. Byliśmy wszyscy jak puzzle pozbierane z kilku układanek, których nikt na siłę nie wciskał w wymyślony obrazek. Czułem się w tym domu dobrze i – poza kilkoma wydarzeniami – czułem się bezpiecznie.
Pierwszy raz miał miejsce nocą, w trakcie moich drugich wakacji na wsi, kiedy ze snu wyrwały mnie odgłosy krzątaniny. Rozgarnąłem ciepłą pościel, wstałem ze składanego łóżka, na którym wtedy spałem i podszedłem do okna. Na zewnątrz, tuż przy samej bramie stał policyjny radiowóz, a jego migoczące światła przecinały co chwilę mrok i sprawiały, że wszystko wydawało się nie do końca realne. Moja ciotka przeszła przez bramę, wyciągnęła ręce w stronę policjantów, a ja przytuliłem się do szyby i chciałem krzyknąć, żeby się nie poddawała, że cokolwiek zrobiła, nie może być na tyle złe, żeby zamknęli ją w więzieniu. Ale człowiek z radiowozu, zamiast skuć ciotkę, wepchnął jej w ręce mały tobołek i tłumaczył coś z przejęciem. Ciotka kołysała tobołkiem. Bardzo delikatnie. A kiedy wróciła z nim do domu, nikt z nas nie mógł już zasnąć, bo ukryte wewnątrz dziecko płakało przez całą noc.
Rok później znowu poczułem ten sam niepokój, kiedy wczesnym popołudniem wtargnęła do ogrodu nieznana mi kobieta i zaczęła krzyczeć. Siedziałem wtedy przy usypanej z piasku górce, która służyła nam za piaskownicę i razem z niewiele starszą ode mnie dziewczynką drążyliśmy tunele w piasku. Nie pamiętam już jak ta dziewczynka miała na imię, ale pamiętam za to, że bardzo podobał mi się kształt jej oczu i sposób, w jaki się śmiała. Chyba po tym mógłbym ją rozpoznać. Tak myślę, chociaż nie jestem pewien.
Kobieta pojawiła się nagle. Weszła na podwórko bez żadnego wahania. Miała na sobie cienką sukienkę w kwiaty, trochę pomiętą i brudną, a jedno z ramiączek ześlizgnęło się po jej poszarzałej skórze i zawisło tuż nad łopatką. Szła przez ogród chwiejnym, choć zamaszystym krokiem, a jej zamglone oczy wskazywały na to, że piła alkohol przez bardzo długi czas. Wiedziałem o tym, bo mój ojciec miewał podobne spojrzenie, chociaż nie widywałem go często w takim stanie. Matka o to dbała.
— Ty kurwo, gdzie jest moje dziecko? – krzyknęła kobieta w taki sposób, że do dzisiaj słowo „kurwa” płynące z damskich ust podświadomie mnie przeraża.
Dziewczynka o ładnych oczach ścisnęła wtedy mocno moje ramię, a ja ścisnąłem grudkę piasku, która od razu rozsypała mi się dłoni. Bałem się nie tyle samej kobiety, co świadomości, że w razie potrzeby nie będę w stanie obronić dziewczynki. Ale to nie jej szukała kobieta. Spojrzała na nas tylko dlatego, że i my patrzyliśmy na nią, a potem ruszyła do drzwi.
— Słyszysz, kurwo? Oddawaj moje dziecko!
Uderzyła pięścią w okno, trochę za mocno, bo szyba stłukła się i pokaleczyła jej dłoń. Nie zważając na to, kobieta ruszyła do drzwi, ale nim zdążyła zrobić cokolwiek, ciotka wyszła na zewnątrz. Próbowała ją uspokoić. Mówiła delikatnie, choć stanowczo, lecz kobieta nie chciała rozmawiać. Zamiast tego wolała szarpać się z ciotką i bełkotać niezrozumiałe słowa, które brzmiały trochę jak przekleństwa, a trochę jak szloch. Wściekłość dawała jej siłę, więc prawdopodobnie w końcu wtargnęłaby do domu, lecz z tyłu budynku nadszedł wujek i zdołał ją poskromić. Wkrótce potem pojawiła się policja.
Więcej podobnych sytuacji nie doświadczyłem, chociaż nie znaczy to, że ich nie było. Wydarzały się z pewnością i myślę, że dla wujostwa nie były niczym niezwykłym.
Spojrzałam w górę. Sufit kaplicy był ciemny i brzydki. Włożyłem palec za kołnierzyk koszuli i pogmerałem nim trochę, aby rozluźnić materiał. Nie pomogło. Ruszyłem przed siebie, kiwając co chwilę głową na znak, że rozpoznaję ludzi, których mijałem. Wewnątrz kaplicy panował ciągły ruch, nie dało się stać w jednym miejscu dłużej niż przez kilka minut, a dźwięk śpiewanej cicho pieśni krążył wśród tłumu równie nieśmiało, co ja.
Gdy dotarłem do trumny, stanąłem przy niej sztywno. Nie chodziło o to, że świat się na chwilę zatrzymał, bo on wciąż trwał w tej samej postaci, co przed momentem, ale to raczej ja zastygłem i nie zwracałem uwagi na to, co wolnym ruchem przemieszczało się wokół mnie.
Ostatni raz widziałem ciotkę cztery lata temu na jednej z rodzinnych uroczystości i pomyślałem wtedy, że trzyma się całkiem dobrze.
Teraz bił z niej spokój.
Takiego spokoju doznałem w życiu zaledwie parę razy. Kiedyś w zimie, gdy szedłem całkiem pustą drogą i zatrzymałem się, by popatrzeć na chwilę na nienaruszony niczym śnieg. Pogoda była wtedy dobra, nie było wiatru ani ostrego słońca, a jedyne, co słyszałem, to mój spokojny oddech. Potem w lesie, latem, gdy skupiłem wzrok na pniu drzewa i patrzyłem na jego popękaną korę, jakbym widział ją po raz pierwszy w życiu. I jeszcze kiedyś, wiele lat temu, gdy nocą wyszedłem na balkon i było już na tyle późno, że całe miasto spało. Ulice były mokre, bo wcześniej padał drobny deszcz, ale w momencie, gdy stałem na balkonie, wszystko się uspokoiło, a ja wdychałem wilgotne i świeże powietrze.
Myślę, że ten rodzaj spokoju potrafi płynąć tylko z rzeczy nieożywionych, a do takich właśnie zaliczała się w tym momencie moja ciotka. Odnalazłem na jej uszach te same kolczyki, które nosiła przez całe życie, ale uśmiech, jaki ułożyli na jej twarzy ludzie z zakładu pogrzebowego, nie był uśmiechem ciotki. Trochę przesadzony, kąciki ust za bardzo podniesione do góry, linia warg spłaszczona i długa. Nie pasowało to do żadnego z moich wspomnień.
Jej skóra była cienka, jakby papierowa. Wyglądała na pokrytą woskiem. Przypomniało mi to wszystkie te wylinki, pancerzyki i kokony, jakie pozostawiają po sobie owady. Widywałem często takie wylinki, które choć miały kształt owada, to dawno już nim przecież nie były.
Pancerzyk mojej ciotki wydał mi się nagle pusty, bo zdałem sobie sprawę, że jej samej dawno już wewnątrz nie ma.
Opuściłem kaplicę i przeszedłem wolno do stojącego obok kościoła, gdzie wkrótce odbyły się dalsze uroczystości pogrzebowe. Wszystko przebiegło sprawnie i myślę, że ciotka, gdyby tylko mogła to zobaczyć, byłaby zadowolona z organizacji. Ona sama była świetną organizatorką.
Co roku, odkąd pamiętam, największą imprezą rodzinną były urodziny ciotki, przypadające pod koniec lipca, co cieszyło mnie bardzo, bo zazwyczaj w tym właśnie okresie u niej przebywałem. Zjeżdżała się wtedy niemal cała rodzina, stoły wynoszono na zewnątrz i ustawiano pod drzewami, co było pomysłem raczej ryzykownym, bo nie raz ktoś oberwał w głowę lub ramię spadającym jabłkiem.
I chociaż ciotka umarła na dwa miesiące przed urodzinami, to jej córki (wujek od paru lat już nie żył) uznały, że wypada zorganizować tę imprezę po raz ostatni, w połączeniu ze stypą, a właściwie nawet zamiast niej.
Usiadłem przy jednym ze stołów przykrytym białym obrusem i patrzyłem, jak kuzynki krzątają się wokół gości z dziwną rutyną, jakby to wszystko było od dawna zaplanowane.
Jakby każda śmierć była zaplanowana.
Moja również.
Zmartwiło mnie to i ucieszyło jednocześnie. Przesunąłem się trochę z krzesłem, żeby zrobić miejsce dwóm kobietom, których nie znałem, a które postanowiły usiąść obok mnie. Porozmawialiśmy przez chwilę i okazało się, że one również tu mieszkały, w tym domu, wiele lat temu. Mogłyby o tym nie wiedzieć, bo obie równie szybko trafiły do rodzin zastępczych, ale ich nowi rodzice podtrzymywali pamięć o miesiącach spędzonych w tym domu.
— Czy to nie boli? – zapytałem kiedyś ciotkę.
— Co?
— To, że ciocia trzyma u siebie te dzieci, spędza z nimi czas. Przywiązuje się. Niektóre siedzą tu przecież po parę lat – wyjaśniłem. – Czy to ciocię nie boli, że potem ktoś po nie przychodzi i odbiera na zawsze?
Ciotka wlała do talerza dwie chochelki zupy jarzynowej. Zawsze kazała mi jeść zupę, nawet wtedy, gdy byłem już dorosły.
— Wiesz co mnie boli? Kręgosłup, gdy za długo siedzę – odpowiedziała i uśmiechnęła się delikatnie, właśnie tak, jak zawsze się uśmiechała. Potem jednak wyczuła, że taka odpowiedź mnie nie zadowoli, więc usiadła naprzeciwko, stawiając uprzednio przede mną talerz z zupą i zachęcając dłonią, żebym zaczął już jeść.
— Nie wszystko to, co od nas odchodzi, jest stratą – powiedziała. – Błędnie to pojmujesz.
Czekałem, aż rozwinie myśl, ale tego nie zrobiła. Ciotka była oszczędna w słowach i nigdy nie tłumaczyła rzeczy, jeśli uważała, że nie ma takiej potrzeby.
To ciekawe, że ta rozmowa przypomniała mi się właśnie teraz, gdy pojęcie straty było mi od jakiegoś czasu bardzo bliskie. Żałowałem, że nie potrafię myśleć jak ciotka. Moje wcześniejsze życie rozpadło się i nie widziałem sensu w czekaniu, aż zacznie się nowe. Właściwie czekałem już tylko na to, żeby je zakończyć.
W dniu pogrzebu mojej ciotki w ogrodzie jej domu zebrało się niemal dwieście osób. Rodzina, znajomi, dzieci, którymi się zajmowała i nowe rodziny tych dzieci. Gdy zjedliśmy już obiad i wypiliśmy popołudniową kawę, jedna z moich kuzynek udała się do domu i wróciła po chwili z drewnianą skrzyneczką wielkości pudełka po butach. Wewnątrz skrzyneczki dojrzałem ciasno upchane białe koperty.
Kuzynka wyjaśniła, że ciotka prosiła, by przekazać nam parę słów, których nie zdążyła powiedzieć osobiście. Wyjmowała koperty po kolei, jedna po drugiej i wręczała je każdemu z adresatów. Zrozumiałem wtedy, że ciotka interesowała się każdym z dzieci, którym się opiekowała, nawet wtedy, gdy one opuściły już jej dom. Znała ich adresy, nowe nazwiska. Może nie wszystkie, ale te do których mogła dotrzeć, znała.
Ja również otrzymałem kopertę.
Obracałem ją w dłoni, patrząc na swoje nazwisko starannie wypisane ładnym pismem ciotki. Nie miałem pojęcia, co może znajdować się wewnątrz.
Potem rozejrzałem się po twarzach ludzi, którzy nie czekali, lecz dawno już rozerwali koperty i czytali słowa ciotki. Niektórzy uśmiechali się, niektórzy zaciskali usta, starając się powstrzymać wzruszenie.
Otworzyłem delikatnie kopertę i wyjąłem kartkę, na której zapisane było tylko jedno zdanie.
„Znam lepsze powody do płaczu niż rozbite kolano”, przeczytałem i zrozumiałem, że wcale nie chodzi o kolano, lecz o rzeczy, które ciotka we mnie dojrzała i przewidziała.
Włożyłem kartkę z powrotem do koperty, a potem długo patrzyłem, jak lekki wiatr odrywa jasne płatki z kwiatów jabłoni i układa z nich niedbały wzór na świeżo skoszonej trawie.
Joanna Pawłusiów, ur. 1987 w Oławie. Z wykształcenia psycholog. Autorka opowiadań. Laureatka konkursu na najlepsze opowiadanie organizowanego w ramach Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania ( 2016). Jej teksty można przeczytać m. in. w zbiorach opowiadań Kryminalna Piła. Błąd w sztuce (2013), PIN i zielonym (2013), Fantazje Zielonogórskie (2013, 2016), Czas zbrodni. Zmyślone kroniki kryminalnego Wrocławia (2015), 2018 Antologia (2016).