Cezary Domarus Trax

Kiedy spadną wszystkie te zabaweczki.
Z Cezarym Domarusem o książce „Trax”
rozmawia Rafał Wawrzyńczyk.

Rafał Wawrzyńczyk: Pisałeś dystopie, robiłeś apokaliptyczne kolaże, i wykrakałeś. Mamy trzydzieści dni do końca 2020 roku i nie wiadomo, czy jest sens pchać się do 2021.

Cezary Domarus: Jeszcze jest. Przez chwilę, dwie, może przez chwile trzy… Apokalipsa czy postapo to bardzo popularne tonacje. Takie rzeczy grywa się co jakiś czas. Jawnie lub skrycie. Może jawnie już rzadziej. Chociaż w poezji podobne nutki chyba mniej uchodzą, to znaczy wydaje mi się, że mogą uchodzić za dość anachroniczne. Swoją drogą, anachroniczny znaczy tyle co „niezgodny w czasie”, nie ma tu mowy o ścisłym przyporządkowaniu na osi czasu. Ale użycie zrobiło swoje.

RW: Tak, ta współ-czesność, odpowiedniość tekstu i kontekstu byłaby tu chyba kluczowa; pamiętam swój pierwszy kontakt z Tachymetrią Sosnowskiego w roku… który to mógł być rok? Początek lat 2000, to na pewno. Wtedy ten wiersz wydał mi się, hm, przesadny, nie w swoim czasie, anachroniczny w tym szerszym, źródłowym sensie, o którym mówisz. Ale Trax, moim zdaniem – jeśli odłożymy na moment na bok „biblijną” momentami tonację – już nie brzmi anachronicznie. Odbieram tę książkę jako niepokojąco aktualną.

CD: Być może tego rodzaju teksty, korzystające z ram dość „poważnego” modelu (post)apokaliptycznego, same wytwarzają w niektórych miejscach wrażenia aktualności, może mają to wrodzone. Trudno mi powiedzieć, jak jest dokładnie z Trax, także przez wzgląd na genezę książki. Surowy materiał powstał prawie sześć lat temu jako efekt rozpędu towarzyszącego pisaniu cargo, fracht. Korzystając ze sprzyjającej koniunktury, po zakończeniu cargo (tak to się wówczas nazywało), zasuwałem dalej, oczekując tylko, aż fizyka tego procesu sama się w którymś momencie załamie. Nie miałem żadnych założeń, żadnych rozpoznań, niczego, co zwiastowałoby nagłówkową nadrzędność. Można chyba powiedzieć, że było to pozbawione kontroli, zapamiętałe pisanie, także (może przede wszystkim?) w tym naiwnym sensie. Wydawało mi się raczej, że działam w osobnej przestrzeni, raczej „nigdzie” niż na przykład „kiedyś tam” czy „gdziekolwiek”, chociaż z kolei takie wrażenie mogło wchodzić w skład warstwy ochronnej dla piszącego w podobnych warunkach. Robiąc niedawno ostateczną redakcję Trax, nagle przypomniałem sobie, że pewien fragment z pierwszej części odnosi się wprost do rzeczywistości polskiej, a nawet do konkretnych, nadal aktywnych publicznie postaci. Więc ów aktualizacyjny kram cały czas pracował, tylko nie znajdował się może na czole, nie górował.

RW: A co górowało?

CD: Czegoś takiego – jedynego – raczej nie było, a jeśli nawet, to podświadome, i ostatecznie niewydobyte. Grało głównie przyzwolenie na szeroko pojętą symultaniczność i zanurzenie się w elektryczności nieprzewidywalnych kolizji tego, co przeszłe, obecne, możliwie przyszłe, moje, niemoje, itd. Czyli wolność i niebezpieczeństwa, że tak się stratosferycznie wyrażę…

RW: Żadnych ukrytych rygorów, jakiegoś świecącego w wyobraźni wzorca, nie wiem, estetycznego, do którego ta transmisja chciałaby się w jakimś stopniu dopasować? Neo Rauch, podobne sprawy? Wiersze wydają się sensownie poukładane w bloki – mam tu na myśli rozdziały, które w książce sygnowane są literkami T, R, A i X – i można by się pokusić wręcz o nadanie im tytułów, całość sprawia wrażenie porządnie… przemyślanej? Ale dawno już nie pisałem wierszy i może zapomniałem, jak to się robi; wydawało mi się, że często ćmi podczas tego procesu gdzieś na skraju świadomości coś w rodzaju „poręczy”, formalnej czy stylistycznej. Miałem fantazję, że u Ciebie było podobnie i wypuszczę Cię na niewygodne zadanie jej zwerbalizowania.

CD: Szczegółów dotyczących podpórek czy rygorów, o których mówisz, sobie nie przypominam, ale materiał powstawał, jak wspomniałem, prawie sześć lat temu i był efektem sporego rozluźnienia różnych władz sądzenia i postrzegania, więc mój obecny brak dostępu do matrycy źródłowej tamtych czynów wydaje się zrozumiały. Chociaż… przypominam sobie pewien ponton ratunkowy, postać niemal totemiczną, u której czasem mogłem znaleźć garść prostych potwierdzeń, że nie błądzę na marne. Lecz nawet gdyby ktoś chciał mi oderwać nogę od reszty ciała – nie wydam Go, nie wystawię Jego (i oczywiście siebie, siebie przede wszystkim!) na zmasowany atak drwin i ocen spod ciemnej gwiazdy i z wnętrza jeszcze ciemniejszej materii! [dramatyczny śmiech, który poruszył nawet zwyczajowo zdystansowaną strelicję przy oknie]


A poważniej – decydujący wpływ na ostateczny kształt książki odegrała – mówiąc językiem ludzi z kapsuł studyjnych – postprodukcja. Materiał wyjściowy miał objętość dwu-, może trzykrotnie większą niż to, co jest na wylocie. Podchodziłem do redakcji i ułożenia książki kilka razy, ale przez długi czas próby były nieskuteczne. W końcu rzecz porzuciłem, uznając, że nic z tego. Minęły dwa lata, może więcej. Pewnego dnia dostałem propozycję umieszczenia swoich tekstów w piśmie „Wizje”, w numerze tematycznym pt. „Mniej”. W pierwszym odruchu chciałem odmówić, bo od czasu
Trax żadnych wierszy nie napisałem. Ale potem przypomniałem sobie, że drugi wątek w tej książce prawie w całości jest oparty na figurze „mniej”. Grzebiąc w poszukiwaniu odpowiednich wierszy do „Wizji”, mimowolnie rozbiłem Trax na kawałki. Większość tekstów z miejsca odpadła, ukazując swoją prowizoryczność i czysto techniczny charakter (napisać coś tylko po to, by móc przejść dalej, potem wiersz-kładkę odrzucamy). Nagle ujawnił się też inny podział tekstów, inne ich wzajemne przyporządkowanie, które byłem wreszcie zdolny na swoje potrzeby opisać i poczuć związek z jego wymową. Stąd ostatecznie cztery części (wcześniej było inaczej). Książka jest więc w równym stopniu dziełem specyficznego czytelnika własnego tekstu, którym stałem się po latach, nie mając już odpowiedniego dostępu do minionych „neuroz”, które wprawdzie przeminęły, ale też nie były po nic. Przeczytałem rzecz może niezgodnie z pierwotnym „zamysłem”, ale on przecież nie był specjalnie obowiązujący, bo niby na jakiej zasadzie?

Sprawa kolejna – wspomniałeś o tytułach części. Wcześniej te rozdzialiki miały swoje długie tytuły, z których szybko zrezygnowałem. Poniewaz wszystko, co pod koniec robiłem z tekstem wyjściowym, było oparte na ekonomii „mniej”, takie tytuły były nadmiarowe. Nie chciałem jednak oznaczać tych części kolejnymi cyframi, gwiazdkami lub czymś takim. Korzystając z faktu, że zgadza się liczba rozdziałów i liter w tytule książki, „wbiłem” tytuł w książkę, wzdłuż linii tekstu, robiąc z wierszy odległości między literami tytułu. Banalny zabieg graficzny, ale chyba gra. Oczywiście ewentualna przyległość liter tytułowych do treści zawartych w rozdziałach jest kwestią negocjacji, a nie jasności, ale da się to przeprowadzić. Najprościej chyba w rozdziale ostatnim, bo przecież czysto graficzny sens litery „x” to przekreślenie.

Co do samego tytułu, skoro przy nim jesteśmy. Samo znaczenie tego słowa jest dość biedne. To znaczy biedne w stosunku do mocnego i przejmująco wyrazistego brzmienia, tak to słyszę. „Trax” to inaczej zapisane angielskie track. Zapisu z „x” czy nawet „xx” używają głównie twórcy muzyki klubowej i undergroundowej elektroniki (występuje w nazwach wytwórni płytowych, tytułach winyli, czasem jako składowa nazwy wykonawcy). Znaczenie w tym przypadku to ścieżka (dźwiękowa), ślad (dźwiękowy) czy utwór (muzyczny). Dla polskiego ucha jest dodatkowa katapultka współbrzmieniowa, odsyła do podobnie wibrujących „trach”, „krach”. Ale dla mnie najważniejszy jest ów czysto brzmieniowy, odarty ze znaczenia efekt, który tym łatwiej się w polszczyźnie wydobywa, że słowo to znaczenia u nas nie posiada.

RW: W imieniu pisma „Wizje” to chyba nawet ja wtedy do Ciebie pisałem, a i samo słówko „mniej”… Zabawne. Słowo „trax” brzmi dla mnie jak drewno rozłupywane siekierą albo pękająca kość, nie są to najmilsze skojarzenia, a w dodatku zobaczywszy okładkę byłem pewien, że trax to pozostałość z anthrax, wąglika, do którego te laseczki składające się na tytuł są bardzo podobne. Teraz wspominasz jeszcze o strelicji, a ja przypominam sobie, że w nowym mieszkaniu masz bardzo dużo roślin i o ile kiedyś wydawało mi się to słodkie, to teraz wydaje mi się to już niepokojące, bo czy nie jest to trochę tak, jakby ktoś obudował się, bo ja wiem, baniakami z wodą, i czekał? Czekał na co? Rośliny, bakterie, już w pierwszym wierszu masz „mitochondrium”, czy Ty nie stałeś się po cichu poetą natury? Albo lepiej: biologii? Takim ciemnym, innym od tych jasnych, pozytywnych, których kilkoro już mamy?

CD: Faktycznie, współredagowałeś ten numer pisma. Czyli… spokojnie możesz być oskarżony o współudział w popełnieniu Trax. Kto wie, czy doszłoby do ostatniej fazy rafinacji tekstu i w efekcie do wydania książki, gdyby nie przymus związany z zaproszeniem. No ładnie…


Sugerujesz wejście w skórę poety natury, biologii… Trudno mi się z tym zgodzić lub gwałtownie to odrzucić. Poza dawnymi przypadkami, kiedy faktycznie zdarzało mi się to robić, nie monochromatyzuję przekazu, nie scalam go wokół jednego ośrodka (relacji społeczno-ekonomicznych, natury, polityczności, itp.). Czasem jakaś domena zyskuje przewagę, świeci bardziej na tle reszty, ale to nie znaczy, że osiadam na tym polu, że ono jest teraz moje, że jestem jego rzecznikiem, użytkownikiem czy beneficjentem jego ujęcia. Oczywiście, rodzi to określone problemy. Bo w odczytaniu kimś w miarę scalonym wokół czegoś trzeba jednak być. To natura odczytania, składowa jego kodu. I na ten krótki moment mogę nawet zgodzić się na takie lokalne umiejscowienie, które podsunąłeś. Ale z zastrzeżeniem, że zaraz potem rozpływam się w całej reszcie. (Bo przecież, tak na marginesie, w kolejnej książce – jeśli wyjdzie – będzie zupełnie inaczej.)

Biologiczność jest ważną zawartością Trax, ale ona nie podlega jednoznacznemu wartościowaniu. Ciemny odcień jest wyraźnie obecny (nie pojmuję, jak mogłoby go nie być), ale przecież kolorowanie natury to specyficznie ludzka cecha. Jak uczył dziadek Herzog, natura jest z gruntu obojętna, jest raczej „źródłem bezsensu”. To nasze pojawienie się ustanawia system ocen na liniach my-natura, natura-my, co poważnie rzutuje na nas i na samą naturę. Znane historie. W Trax niektóre z nich pojawiają się, czasem tylko sygnałowo, bo to krótka książka. Zresztą, na tej bazie występują jeszcze inne problemy, inne pytania (chociaż nie mam pewności, czy są one w książce odpowiednio widoczne). Czy samo nasze ludzkie pojawienie się nie było przeciw naturze? Albo – dlaczego natura popełniła błąd? Gdzie on leży, jaka jest jego esencja? I tym podobne.


A rośliny… ten wątek streszczam przy pomocy herezji – rośliny to najlepsze zwierzęta.

RW: Czy nie wydaje Ci się, że przez to unikanie „scalania przekazu wokół jednego ośrodka” wymykałeś się przez lata krytyce i być może wymknąłeś się jej ostatecznie? Ja oczywiście zgadzam się z tym, co mówisz w tej kwestii – że powinnością poety jest być… Proteuszem… – ale w miarę upływu lat zrozumiałem, że jeśli książka ma być chwycona, trzeba dorobić jej uchwyt. Inaczej to się nie stanie. Oczywiście może nam też na tym nie zależeć.

CD: To prawda, co mówisz o potrzebie posiadania uchwytów. One mogą mieć wprawdzie swoją cenę, ale wiele ułatwiają w uzyskaniu widoczności – i w rozrachunku się opłacają. W przypadku niektórych twórczości taki uchwyt jest od razu wbudowany w ich korpus, nikt nie musi tam nic robić. U mnie jest inaczej. Od dawna mam świadomość, że funkcjonalnych uchwytów nie wytwarzam, po prostu. Nie wiem nawet, jak to się robi. I pewnie już się tego nie nauczę, ponieważ czuję, że wiąże się to – zwłaszcza teraz, po latach – z wykonaniem paru dodatkowych czynności i operacji, których natura jest mi zasadniczo obca. Być może w pewnym momencie przypadkiem kształt uchwycenia sam się wytworzy, a może – co bardziej prawdopodobne – to nigdy nie nastąpi. Trzeba się z tym pogodzić.

RW: No ale na szczęście można nie wytwarzać uchwytów, a mieć oddanych fanów. Pogodziłeś się z czymś jeszcze? Czujesz, że dotarłeś do „swojego języka”? On się dość istotnie zmieniał przez te lata, jakie dzielą nas od ekwipunków, którymi debiutowałeś.

CD: Debiutowałem dość późno i nie wydawałem zbyt często. Co najmniej dwa razy całkiem poważnie – tak mi się wydawało – kończyłem z pisaniem poezji „na dobre”. To, co zrobiłem do tej pory, nie jest zbyt imponujące i rozległe. Dlatego mam niewiele powodów, by czuć, że dotarłem do czegoś w rodzaju „swojego języka” czy zrobiłem coś wystarczająco zadowalającego. Oczywiście, by mieć tzw. „swój język” nie trzeba wiele czasu. Bywa, że nie trzeba wcale czasu. Tylko co to w ogóle jest posiadanie „swojego języka”, „własnego głosu”? Marka z fajnym logo? Jakaś moneta w obrocie krytycznym? Potrzeba panowania wyższego rzędu? Token odpalany w pożytecznej rozmowie? Gdybym był jakimś ostrym marksistą przemierzającym zarośla Afryki południowo-zachodniej w latach sześćdziesiątych, z tomem Majakowskiego w chlebaku, jeszcze nietknięty kulą, krzyczałbym do wroga: „wasz język, nasza sprawa!” [znowu śmiech,ale dziwny; kalatea jest przerażona]. Mówiąc poważniej i trochę otwarcie – z tym pewnie jednak wcale użytecznym zjawiskiem „własnego języka” mam problem innego rzędu. Po latach wydaje mi się, że ja go wcale nie chcę. To znaczy, w pewnej fantazji pragnę, żeby każda kolejna książka była diametralnie różna od poprzednich, jakby została napisana przez kogoś innego. Inne spojrzenie, inna materia, inny język. Nie ciągnąć tej samej gumy przez dekady i cieszyć się, że jeszcze się rozciąga, nie pęka. Może to aberracja, może przyczynek do opisu klinicznego przypadku, niemniej fantazja się powtarza. Naturalnie takiego manewru nie da się przeprowadzić, chociażby za sprawą wdruków. Można mieć dużą elastyczność stylistyczną, ale całkowitą odmienność przy zachowaniu wiarygodności – to już mało realne. Jednak moja fantazja ma swoje ukryte silne źródła i o swoje się dobija. Odnoszę wrażenie, że półśrodki również ją zadowalają. Książka po Trax – która w pewnej formie już egzystuje – będzie inna, choć nie „aż tak”. A jaki w niej język? Pewnie trochę jej, a trochę „mój”. Jaka sprawa? Dopiero wyjdzie.

RW: Teraz to już nie puszczę Cię bez powiedzenia o niej jeszcze kilku słów.

CD: Pod pewnymi względami jest całkowitym przeciwieństwem Trax. Powstała ciurkiem w ciągu 2-3 tygodni i z pewnością nie będzie wymagać ciągnącej się latami przebudowy. Na pewno nie odniesiesz wrażenia, że brzmi jak drewno rozłupywane siekierą ani tym bardziej jak pękająca kość. Jest zbudowana raczej z miękkich materiałów. Nie składa się z nie wiadomo ilu części. Sama jest swoją częścią. Na początku jest mocno zaniepokojona. Są chwile, kiedy traci głowę. Są chwile, kiedy połyskuje. Utracona głowa zazwyczaj wraca na swoje miejsce. Połysk zanika, choć nie odchodzi raz na zawsze. Ale nie musisz w to wszystko wierzyć. Mam nadzieję, że nie poróżnimy się z książką przed jej wydaniem i opis będzie do rzeczy za czas jakiś.

RW: O ile jesienią nie spadnie grad sputników.

CD: Kto wie, może jej to nie przeszkodzi. Może ona żywi się także sputnikami. Trax na przykład je trawi. Kiedy pewnego dnia spadną wszystkie te zabaweczki Muska, Bezosa, Chin, cały nowy firmament zrefreshowanej ludzkości runie wskutek błędu mega uzdolnionego programisty z wszczepem SI – Trax będzie czekał przy glebie z otwartą paszczą.

____________________

„Trax” Cezarego Domarusa możecie kupić tutaj:
https://allegro.pl/oferta/cezary-domarus-trax-poezja-polska-10047085346

PODZIEL SIĘ